Feather Jane - Nieproszona miłość.rtf

(2426 KB) Pobierz
F

 

Jane

FEATHER

Nieproszona miłość

Przekład

                                                         Anna Cichowicz

 

             


Prolog

Sussex, Anglia, 1762

 

Trzej chłopcy wdrapywali się po stromym, porośniętym trawą zboczu na krawędź urwiska nad Beachy Head. Poryw wiatru chwycił latawiec unoszą­cy się na jaskrawobłękitnym niebie. Philip Wyndham, pędząc coraz szyb­ciej, okręcił sobie jeszcze raz linkę wokół dłoni.

Gervase, najstarszy, przystanął i zgiął się wpół, łapiąc oddech z bolesnym świs­tem astmatyka. Cullum wyciągnął rękę, by pomóc bratu wspiąć się na szczyt, jego silne mięśnie bez trudu radziły sobie z ciałem Gervase'ą mimo że dzieliły ich tylko dwa lata. Obaj ze śmiechem dogonili Philipa.

Wszyscy trzej stali przez chwilę, wpatrując się w dół urwiska opadającego ku sterczącym ostrym skałom, o które rozbijały się fale.

Gervase przygarbił się i wzdrygnął, opuszczając wątłe ramiona. Urwisko miało dla niego zawsze jakąś hipnotyczną moc. Zdawało się zapraszać do skoku, do podążania nieubłaganie zwężającym się tunelem w gwałtownym wirze wichru, ku pokrytym pianą, wyszczerzonym kłom w dole.

Cofnął się.

-               Moja kolej na puszczanie latawca.

-               Nieprawda. Miałem go trzymać przez pół godziny. - Philip wyszarpnął rękę, kiedy Gervase sięgnął po latawiec.

-               Miałeś go przez pół godziny - odezwał się Cullum jak zwykle tonem nieznoszącym sprzeciwu, również próbując uchwycić linkę latawca.

Mewa sfrunęła z urwiska, jej żałobny krzyk podchwyciła druga, potem trzecia. Trzej chłopcy chwiali się, każdy ciągnąc linkę do siebie, a mewy krążyły nad nimi jak cienie na tle białych, kłębiastych obłoków.

Cullum potknął się i opadł na kolano. Kiedy wstał, Gervase właśnie rzucał się, by chwycić linkę, którą nadal trzymał Philip zanoszący się urągliwym śmiechem; Młodszy chłopiec przymrużył nagle ciemnoszare oczy. Kiedy Gervase skoczył do przodu, żeby złapać brata za nadgarstek, Philip się uchylił. Jego obuta stopa trafiła brata w łydkę.

Krzyk Gervase'a zmieszał się z piskliwym wrzaskiem mew, po czym ucichł na zawsze.

Dwaj chłopcy spoglądali z krawędzi urwiska na nieruchomy kształt leżą­cy daleko w dole, na płaskiej skale. Fale lizały nankinowe spodnie Gervase'a.

-              Ty to zrobiłeś - powiedział Philip. - Podstawiłeś mu nogę.

Cullum spojrzał na brata z przerażeniem. Byli bliźniakami, ale podobne mieli tylko oczy - te szczególne szare oczy Wyndhamów. Philip wyglądał jak aniołek z masą złotych loków otaczających krągłą twarzyczkę. Był szczu­pły, lecz nie tak chorobliwie wątły jak Gervase. Cullum miał bezładną strze­chę ciemnobrązowych włosów i wyraziste rysy. Był postawny i silny, a teraz stał mocno wparty nogami w darń.

-                Co ty mówisz? - wyszeptał ze zgrozą.

-                Widziałem cię - powiedział Philip cicho, wciąż mrużąc oczy. - Podsta­wiłeś mu nogę. Widziałem.

-                Nie - szepnął Cullum. - Nie, ja tego nie zrobiłem. Próbowałem wstać... a ty...

-                To ty! - przerwał mu brat. - Powiem im, co widziałem, i uwierzą mi. Wiesz, że tak będzie.

Patrzył na brata, a Cullum poczuł przypływ dobrze znanej bezradności, widząc złośliwy uśmiech triumfu malujący się na twarzy cherubina. Uwierzą Philipowi. Jak zawsze. Wszyscy zawsze wierzą Philipowi.

Odwrócił się i pobiegł skrajem urwiska, szukając zejścia, by dotrzeć do martwego ciała brata. Philip stał, patrząc za Cullumem, dopóki ten nie zniknął za krawędzią kilka metrów dalej. Przez moment widział jeszcze palce cze­piające się darni. Kiedy Cullum rozpoczął karkołomne zejście ku skałom, Philip pobiegł po zboczu w stronę wąskiej alejki prowadzącej do Wyndham Manor, siedziby hrabiego Wyndhama. Ze łzami, które na zawołanie napły­nęły mu do oczu, zamierzał opowiedzieć o strasznym wypadku pierworod­nego syna hrabiego.

Latawiec, którego linkę wciąż trzymał, zataczał koło wysoko w powie­trzu.

             


1

Londyn, luty 1780

 

Tłum zaczął wypełniać ulice już przed świtem. Każdy chciał zająć jak naj­lepsze miejsce przy drodze do Tyburn, szczęśliwcy zdołali stanąć przy samej szubienicy. Pomimo sypiącego śniegu i porywistego wiatru panowała od­świętna atmosfera: wieśniacy przybyli na widowisko z żonami dzielili się zawartością swoich koszy z sąsiadami; dzieci pętały się w tłumie, goniły się z wrzaskiem; obrotni mieszczanie - szczęśliwi właściciele domów wzdłuż trasy przejazdu wozu z Newgate - wykrzykiwali ceny za udostępnienie miej­sca w oknie lub na dachu.

Zapowiadał się spektakl wart, by za niego zapłacić - egzekucja Geralda Abercorna i Dereka Greenthorne'a, dwóch najsłynniejszych dżentelmenów z gościńca, którzy przez całe lata terroryzowali podróżujących przez wrzo­sowiska Putney.

-              Można by pomyśleć, że skoro złapali tych dwóch, tamtego trzeciego też nietrudno będzie im schwytać - wymamrotała rumiana niewiasta z ustami pełnymi jedzenia.

Jej małżonek wydobył z przepaścistej kieszeni paltotu flaszkę rumu.

-              Nie dopadną Lorda Nicka, kobieto, zobaczysz.
Pociągnął potężny łyk i otarł usta wierzchem dłoni.

-              Wydajesz się bardzo przekonany, panie - odezwał się z tyłu głos z nutą rozbawienia. - Czemuż to tak zwany Lord Nick ma być bardziej nieuchwyt­ny od swoich nieszczęsnych kompanów?

Mężczyzna popukał się palcem w skrzydełko nosa i mrugnął znacząco.

-              Jest sprytny, rozumiesz pan. Sprytniejszy od stada małp. Za każdym razem wywija się gwardzistom. Mówią że potrafi zniknąć w kłębie dymu razem z tym swoim białym koniem. Zupełnie jak Stary Nick, sam diabeł we własnej osobie.

Jego rozmówca uśmiechnął się kpiąco, sięgając do kieszeni, by zażyć ta­baki, nic jednak nie odrzekł. Stał blisko pierwszej linii gapiów, a ponieważ przewyższał wzrostem większość widzów, mógł nad ich głowami bez trudu dostrzec szubienicę. Wszelki ślad uśmiechu zniknął z jego twarzy, gdy usły­szał pomruki podniecenia nadchodzące od strony Tyburn Road - zbliżał się wóz ze skazańcami. Robiąc użytek z łokci, przepchnął się przez tłum do samego Tyburn Tree, za nic mając przekleństwa i utyskiwania.

John Dennis, kat, stał już na szerokiej platformie na kołach umieszczonej pod szubienicą. Otrzepawszy śnieg z czarnego rękawa, obserwował przez gęsto padające płatki śniegu przybycie swoich klientów.

-              Słówko, panie.

Dennis zaskoczony spojrzał w dół. Mężczyzna w prostym, brązowym płasz­czu i bryczesach utkwił w nim przenikliwe spojrzenie szarych oczu.

-              Ile za ciała? - spytał, wyciągając skórzaną sakiewkę. Zabrzęczała przy­jemnie, kiedy położył ją na dłoni, Dennis nadstawił więc uszy. Przyjrzał się bliżej mężczyźnie i dostrzegł, że jego ubranie mimo prostoty było doskonale skrojone i uszyte z wyśmienitego materiału. Koszula, choć bez żabotu, była nieskazitelna, a na przybranie kapelusza nie szczędzono srebrnej koronki. Ocenie bystrego wzroku poddane zostały także buty z miękkiej skóry ze srebr­nymi klamrami. Rozbójnicy - a przynajmniej pan Abercorn i pan Green­thorne - najwyraźniej mieli majętnych przyjaciół.

-              Pięć gwinei za sztukę - odparł bez chwili wahania. - I trzy za ubrania.
Obcy wykrzywił wargi, przez jego twarz przemknął wyraz niekłamanego

niesmaku, ale bez słowa otworzył sakiewkę.

Dennis schylił się z wyciągniętą ręką, a mężczyzna w brązowym odzieniu odliczył mu złote monety. Następnie odwrócił się i przywołał czterech po­stawnych wozaków, którzy stali na obrzeżach tłumu oparci o swe wozy.

-               Dostarczcie ciała do zajazdu Pod Królewskim Dębem w Putney - po­wiedział beznamiętnie, wręczając każdemu po gwinei.

-               Jak nic będziemy musieli bić się o nich z ludźmi od chirurgów, panie -stwierdził jeden z nich, mrugając obleśnie.

-               Kiedy już będą bezpieczni Pod Królewskim Dębem, dostaniecie jesz­cze po gwinei - powiedział chłodno mężczyzna w brązowym odzieniu. Od­wrócił się na pięcie i zaczął się oddalać, przepychając się przez tłum. Dostał to, po co tu przyszedł. Dopilnował, by ciała jego przyjaciół nie skończyły na stole sekcyjnym pod nożami chirurgów, ale nie miał siły patrzeć na ich śmierć.

Udało mu się dotrzeć w sam środek tłumu, kiedy nasiliły się głosy od stro­ny Tyburn Road - zbliżali się więźniowie z Newgate. Wtedy okazało się, że nie może zrobić ani kroku dalej. Otaczająca go rozgorączkowana gawiedź napierała, byle znaleźć się jak najbliżej szubienicy. Zrezygnowany, próbował oprzeć się poszturchiwaniom. Ludzie wspinali się na palce, wpadali jed­ni na drugich, złorzeczyli i wykrzykiwali, chcąc jak najlepiej widzieć.

-              Zdejmij ten kapelusz, kobieto! - Ochrypłemu okrzykowi towarzyszyło dalekie od uprzejmości szturchnięcie monstrualnej konstrukcji ze słomki i szkarłatnych piór.

Zionąca dżinem, rozwścieczona właścicielka, purpurowa na twarzy żona woźnicy obróciła się i puściła wiązankę soczystych wyzwisk rodem z Bil­lingsgate, na co otrzymała podobną odpowiedź. Mężczyzna w brązach wes­tchnął, próbując osłonić nos przed odorem alkoholu i niemytych ciał uno­szącym się w rozgrzanym powietrzu, pomimo ciągle padającego śniegu i szalejącego wichru. Coś otarło się o niego, przez kamizelkę poczuł lekkie muśnięcie, które go zaalarmowało. Poklepał się dłonią po kamizelce, wie­dząc już, czego nie znajdzie. Nie było zegarka.

Wściekły rozejrzał się wokół, po morzu podnieconych, dyszących twarzy o rozpalonych oczach i rozdziawionych ustach. Jego bystry wzrok padł na zwróconą ku górze twarz tuż obok. Stała tak blisko, że kosmyk włosów o bar­wie cynamonu dotykał jego ramienia. Miała twarz madonny - bladą, o do­skonałym zarysie, z szeroko rozstawionymi, piwnozłotymi oczami pod deli­katnymi łukami brwi. Wspaniałe, ciemnobrązowe rzęsy trzepotały, piękne usta drżały z przykrości.

Nagle rozległ się ryk:

-              Uważać na kieszenie! Gdzieś tu jest przeklęty złodziej!
Natychmiast podniósł się chór oburzonych głosów, kiedy ludzie, macając się

po kieszeniach, zaczęli odkrywać, że im również brakuje cennych drobiazgów.

Prawie w tym samym momencie dziewczyna stojąca obok niego zachwia­ła się, jęknęła i upadłaby, gdyby odruchowo nie chwycił jej, zanim nie zni­kła w morzu nóg, pod ciężko obutymi stopami tupiącymi po bruku. Bez­władnie zawisła na nim, jeszcze bledsza niż przedtem, z kropelkami potu perlącymi się na czole.

Zatrzepotała rzęsami i mruknąwszy: „Wybacz, panie", zaczęła osuwać się znowu mimo podtrzymującej ręki.

Podniósł ją w górę i trzymając w ramionach, ruszył przez tłum.

-              Dajcie przejść. Dama zemdlała - powtarzał co chwila, a jego ostry ton był na tyle skuteczny, że udało mu się wydostać z tłumu zajętego teraz spek­taklem rozgrywającym się na rusztowaniu. Kiedy dotarł do miejsca, gdzie tłum zrzedniał, ryk widzów powiedział mu, że oto platforma została usunię­ta, a Gerald i Derek zawiśli na szubienicy. Jego twarz spochmurniała, po­wieki na sekundę przesłoniły oczy, szare i zimne jak arktyczny lód.

-              Dzięki, panie. - Dziewczyna w jego ramionach poruszyła się. - Zgubi­łam przyjaciół w tym ścisku i bałam się, że zostanę stratowana. Teraz jednak już sobie poradzę.

Jej głos był zaskakująco głęboki, o bogatej barwie. Spod aksamitnej pele­ryny, która rozsunęła się, kiedy przeciskał się przez tłum, ukazała się skrom­na suknia z cienkiego muślinu z białą chusteczką dyskretnie osłaniającą szyję i dekolt, jak przystało młodej damie z dobrego domu. Dłonie schowane mia­ła w aksamitnej mufce. Spojrzała na niego i obdarzyła go drżącym uśmie­chem, kiedy zdawał się nie mieć zamiaru postawić jej na ziemi.

-                Jak zamierzasz odnaleźć przyjaciół, pani? - spytał, rozglądając się po napierającej znowu ludzkiej ciżbie. - Mogą być gdziekolwiek. To nie miej­sce, by dziewczyna z dobrego domu błąkała się samotnie.

-                Proszę, nie chciałabym już dłużej cię kłopotać, panie - powiedziała. -Jestem pewna, że uda mi się ich odnaleźć... będą mnie szukać.

Poruszyła się znowu, a on wyczuł, że z wyraźną determinacją próbuje się uwolnić.

Przez myśl przemknęło mu pewne podejrzenie, kiedy przypomniał sobie przebieg wydarzeń. Okoliczności były nad wyraz dogodne... ale nie, z pew­nością się myli. To uosobienie niewinności, o anielskiej twarzy i miodopłyn­nym głosie, nie mogłoby przecież zręcznymi palcami penetrować kieszeni tłoczących się gapiów.

Pamięć, nieproszona, podsunęła mu obraz twarzy Philipa. Philipa, kiedy był dzieckiem. Anielski, łagodny, przymilny, niewinny mały Philip. Żadne z rodziców nie dałoby wiary jakimkolwiek zarzutom wobec ich skarbu - ani rodzice, ani niania, ani guwerner, ani nikt ze służby w domu, w którym wszyst­ko kręciło się wokół Philip...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin