r.i.p.txt

(8 KB) Pobierz
- Ależ oczywicie, proszę pana! To dla nas wielki zaszczyt, że raczył pan wybrać nasz, że tak powiem, orodek. - Zarzšdca był pucołowaty, okršglutki i cały promieniał życzliwociš. Bez przerwy poprawiał zsuwajšce mu się na czubek nosa okulary. Raziła mnie jego zawodowa uprzejmoć. Przymilne umiechy były tu chyba nie na miejscu.
   - A więc, o ile dobrze zrozumiałem - jego ruchliwe ręce wędrowały od okularów do garnituru, na którym wygładzał niedostrzegalne fałdki. Nie spuszczałem z nich oczu. - Szanowny pan chciałby skonfrontować pogłoski o naszym zakładzie z jego faktycznym stanem i w zależnoci od wyników tej, że tak powiem, konfrontacji, skorzystać z naszych usług.
   - Chcę go po prostu obejrzeć - przerwałem zniecierpliwiony. - Nie mylę decydować się na byle co!
   - Ależ tak, niewštpliwie! W pełni rozumiem szanownego pana. - Zupełnie nie był zmieszany. Drobnym, damskim kroczkiem podbiegł do mnie i ujšwszy mnie pod łokieć skierował ku drzwiom.
   - Postaram się zadoćuczynić pańskiemu życzeniu. To mój, że tak powiem, obowišzek.
   Przeszlimy krótki korytarz o cianach wyłożonych drewnem sandałowym. Wylot zamykały potężne odrzwia, oczywicie czarne, zaopatrzone w masywnš, bogato cyzelowanš klamkę. Pod naciskiem dłoni mojego przewodnika klamka ustšpiła i drzwi uchyliły się bezszelestnie. On perorował dalej:
   - Jak pan zapewne słyszał, nasz zakład jest przeznaczony dla bardzo szerokiej publicznoci, że tak powiem, dla P.T. Publicznoci. Cieszymy się znakomitš renomš, w zwišzku z czym klienci zjeżdżajš do nas z kilku galaktyk, towarzystwo mamy tu doborowe i czuję się w obowišzku uprzedzić pana, że może się pan spodziewać pewnych, że tak powiem, niespodzianek.
   - Nie życzę sobie żadnych niespodzianek - warknšłem.
   - le się wyraziłem, raczy pan wybaczyć. A zresztš sam pan zobaczy. Otóż i nasz cmentarz! - ostatnim słowom towarzyszył szeroki gest ręki, majšcy mi ukazać wspaniałoć otoczenia. Rzeczywicie było tu ładnie. Ponieważ budynek zarzšdu, przez który wchodziło się na cmentarz, znajdował się na wzniesieniu, mogłem objšć oczami całš panoramę. Przed nami rozcišgał się rozległy park, okryty wieżš zieleniš, gęsto poprzecinany szerokimi alejami. Spomiędzy drzew przezierały kontury grobowców zbudowanych z oliwkowego marmuru i niewyrane zarysy dziwnych konstrukcji, których przeznaczenia trudno się było domylić.
   - Pan pozwoli, że będę pańskim przewodnikiem - dobiegł mnie usłużny głos zarzšdcy.
   Ruszylimy w alejki. Rozglšdałem się ciekawie dookoła, nieuważnie łuchajšc wyjanień major-grabarza.
   - Tak więc, jak już wspomniałem, spoczywajš tutaj przedstawiciele prawie' wszystkich ras rozumnych. Nasza firma stara się zaspokoić wszelkie życzenia klientów dotyczšce formy pochówku. A życzenia bywajš rozmaite. Jak to się mówi: jeden lubi ogórki, drugi... - wybuchnšł nerwowym chichotem, lecz zaraz umilkł, skarcony moim surowym spojrzeniem. Ale znów się nie zmieszał. Był wytrawnym, zaprawionym w bojach urzędnikiem i byle drobiazg nie mógł go wzruszyć.
   Zatrzymałem się przy niedużej tabliczce, zawieszonej na dwóch metalowych słupkach. Odczytałem głono dziwny napis:
   
   Kuru Mapuru
   wysechł 7-5-4596
   Pokój Jego Oparom!
   
   - Cóż to jest?
   - To taka rasa z Aldebarana. Mylšce płyny. Ciecz turlajšca się w kulistych kroplach. Przyjechał do nas, złapał grypę, dostał wysokiej goršczki i wysechł. - Mój cicerone rozłożył ręce w gecie wyrażajšcym całkowitš bezradnoć.
   - I on tu leży?
   - Nie, no skšd. Przecież wyparował. To jest tylko tabliczka. Tak sobie zażyczyli krewni. Żeby szanowny pan wiedział, jaka to była męka w porozumiewaniu się z nimi. Ten ich koszmarny bulgot!
   Złapał się za głowę i kręcił niš, jakby zamierzał jš sobie urwać. Spojrzałem na niego z niesmakiem. Był zbyt teatralny, żebym mógł go traktować poważnie. Zrobiłem kilka kroków do przodu, by przystanšć przy gigantycznej płycie z piaskowca. Wyryte na niej litery głosiły:
   
   MHUZTR LOPTZU URJCB NER
   żył lat 22 000
   Przechodniu! Przeklnij okrutny wiat, który pozwala umierać
   w tak młodym wieku!
   
    Zarzšdca, nie czekajšc na moje pytanie, pospieszył z wyjanieniem:
   - Proszę się nie dziwić. To ich specyficzna miara czasu. Planeta, na której żyjš, wiruje wokół słońca z oszałamiajšcš prędkociš. W zwišzku z tym rok jest krótszy. Tak naprawdę miał tylko trzy tysišce i pół roku.
   Pozostawiłem jego słowa bez komentarza. Mylałby kto! Chodzšca encyklopedia!
   Cicho zgrzytał żwir pod stopami. W gałęziach drzew uwijały się ptaki, napełniajšc powietrze dwięcznym wiergotem. Słońce, chylšce się już ku zachodowi, opromieniało cmentarz ciepłym blaskiem. Szlimy powoli wieżo wygracowanš alejkš, mijajšc dziesištki grobów zatopionych w rolinnoci. Zaczęło mnie wypełniać uczucie głębokiego spokoju. Ten relegijny nastrój został niespodziewanie zakłócony dziwnym odgłosem nie pasujšcym do tego miejsca. Nie potrafiłem sobie wyobrazić jego przyczyn, póki nie dotarlimy do końca alejki. Po jej prawej stronie poczesne miejsce zajmowała zagadkowa budowla. Była to jakby altanka, której dach opierał się na czterech betonowych kolumnach. Do stropu, za pomocš długich, chyba trzymetrowych łańcuchów, przymocowano metalowe pudło. Ze wistem przecinało powietrze, kołyszšc się w stuosiemdziesięciostopniowych wychyleniach. Ten włanie wist naruszał spokój cmentarza. Zarzšdca, widzšc mój pytajšcy wzrok, skwapliwie wyrzucił z siebie informacje:
   - Rodzina zażyczyła sobie warunków, jakie panujš na ojczystej planecie. A oni majš tam zmiennš, pulsujšcš grawitację. W rytm przelewania się płynnego jšdra. A jak ja mam mu to tutaj zapewnić? Więc niech się biedak chociaż pohuta!
   Spojrzałem bystro na zarzšdcę, szukajšc na jego obliczu ladów żartu. Ale nie. Nie dał się złapać. Był zupełnie poważny.
   Gdy skręcilimy w poprzecznš aleję, uwagę mojš przycišgnęła szklana klatka stojšca na kamiennym podwyższeniu. Jej kanty były wzmocnione złoconymi listwami. Przypominała akwarium, z którego wypuszczono wodę. W rodku, z kšta w kšt, wałęsał się humanoidalny stwór bez odzieży, za to gęsto poronięty siwymi kudłami. Skołtuniony zarost pokrywał mu nawet twarz, nie pozwalajšc dostrzec rysów. Nie zainteresował się nami, chociaż z pewnociš zauważył naszš obecnoć.
   - A to kto? Krewny którego ze zmarłych? - spytałem zniżajšc głos. Szyba akwarium wydała mi się cienka. Mógł nas usłyszeć.
   - Ależ skšd! - zaprotestował z oburzeniem drepczšcy za mnš zarzšdca. Konfidencjonalnym szeptem dyszał mi do ucha nowe rewelacje: - To jest, proszę szanownego pana, sam szacowny nieboszczyk. U nich, to jest na samym skraju Drogi Mlecznej, naturalnym stanem jest mierć. Leżš pokotem na całej planecie i, że tak powiem, nie żyjš. Jaka ekspedycja badawcza trafiła tam przypadkiem i wzięła jednego do zbadania, bo to, proszę pana, niby nie żyjš - a żaden nie zepsuty. Nawet nie nadplenieli! Przywieli więc go tutaj, i masz! Zmartwychwstał! To znaczy, według siebie, umarł. I kazał się pochować.
   - Odżywacie go jako?
   - Nie. Ani trochę. Nie potrzebuje tego. Funkcjonuje, że tak powiem, bez paliwa. Zagadka!!! - dramatycznie zgłonił szept. Sš rzeczy na niebie i ziemi, o których...
   - Tak, tak - przerwałem mu niegrzecznie. - Znam to! Postšpiwszy parę kroków naprzód, pogršżyłem się w zadumie, spoglšdajšc na żywego trupa. Zarzšdca miał rację. Sš rzeczy... i tak dalej. Jak mało wiem o wiecie. Cišgle pogršżony w pracy, nie zdawałem sobie sprawy, że istniejš podobne dziwadła: inteligentne ciecze, młodzieniaszkowie, liczšcy kilka tysięcy wiosen, i zwyczaje grzebania zmarłych do tego stopnia niekonwencjonalne, iż groby przypominajš wszystko, tylko nie miejsce ostatniego spoczynku.
   - Przepraszam najmocniej - dobiegł mnie głos zarzšdcy, który zbliżył się niepostrzeżenie. - A pan szanowny kogo zamierza u nas pochować? Chciałbym z góry zapewnić, że oferujemy absolutnie pełnš gamę czynnoci funeralnych, jak pan chyba raczył zauważyć. O kogóż więc chodzi?
   - O przyjaciela. Utlenił się przedwczoraj. Od dawna zresztš cierpiał na postępujšcš korozję - ukradkiem wytarłem kroplę smaru, która zakręciła mi się w obiektywie. - W dodatku to cišgłe pocišganie z pršdnicy, od kiedy opuciła go ukochana maszyna cyfrowa. To wszystko musiało go wykończyć.
   Mój przewodnik ze współczuciem pokiwał głowš.
   - A pogrzeb ma być zupełnie tradycyjny. Kremacja w reaktorze termojšdrowym, urna kadmowa z ołowianš inkrustacjš, prochy złożone w betonowym bunkrze zbrojonym płytami z wolframu. Rozmiar standardowy - trzydzieci metrów na piętnacie. Czy mogę zapłacić energiš?
   Zarzšdca przytaknšł:
   - Przyjmujemy każdš walutę. To wyniesie dziesięć megawatogodzin.
   - To nawet niedrogo - byłem mile zaskoczony. - Należnoć przeleję z mojego prywatnego akumulatora w Banku Handlowym. Jutro telefonicznie podam panu adres, pod którym sš zwłoki. A teraz żegnam pana.
   Skłoniłem mu się lekko, co szybko odwzajemnił. Obróciłem się na pięcie i skierowałem ku wyjciu. Po drodze zauważyłem; że skrzypiš mi przekładnie. Muszę szybko pójć do remontu, żeby nie trafić tu na stałe - pomylałem i przyspieszyłem kroku.
   Zapadł już zmierzch.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin