powod do rozwodu.txt

(23 KB) Pobierz
I

   
   Żona nie wracała, a ja byłem głodny. Od rana nic nie jadłem. Dochodziła już siódma, więc miałem prawo odczuwać ssanie w żołšdku. Na pewno był gdzie przygotowany obiad, ale potrafiła zawsze wszystko tak przemylnie ukryć, że nie udało mi się nic znaleć. Nawet garnka z zupš. Kręciłem się nerwowo po mieszkaniu, spoglšdajšc co chwila na zegarek. Pogryzłem kawałek żółtego sera. Był to gatunek, którego nie cierpię. Za miękki, za tłusty i zupełnie mdły. Oprócz niego w lodówce były tylko dwie pozbawione banderol konserwy. Nie odważyłem się ich otworzyć w obawie znalezienia w rodku pasztetu (którego też nie znoszę), bšd ostroboka w pomidorach, wywołujšcego u mnie mdłoci. Z zasady mało rzeczy mi smakuje i moja żona ma ze mnš ciężkie życie. Powinna się jednak postarać, by w domu było przynajmniej kilka jajek. Zrobiłbym sobie jajecznicę, zamiast łazić z kšta w kšt.
   Kiedy zabrzmiał dzwonek, nie spieszyłem się z otwarciem drzwi. Nie wzruszyło mnie ponaglajšce szarpanie za klamkę. Postanowiłem być wyniosły i obojętny. Nieomal przewróciła mnie wpadajšc do mieszkania, gdy tylko zwolniłem zasuwę. Zadyszana i spocona, cišgnšca za rękę naszego syna. Była obwieszona jak choinka wypchanymi torbami.
   - Nie gniewaj się, kotku - cmoknięcie w policzek. - Odebrałam dziecko z przedszkola i połaziłam trochę po sklepach.
   - Jest po siódmej - starałem się, by w moim głosie nie było cienia pretensji. Stwierdziłem po prostu fakt.
   - Trochę to długo trwało, przepraszam - rzuciła torby na podłogę. - Wzišłe sobie obiad?
   - Niby skšd? - powiedziałem kwano.
   - Jak to, przecież stoi na oknie!
   Obejrzałem się. Rzeczywicie stał. Jak mogłem go wczeniej nie zauważyć.
   - Zaczekaj chwilę, rozbiorę tylko dziecko i zaraz ci odgrzeję.
   - Nie fatyguj się, nie jestem głodny - trochę chyba przesadzałem z tš wyniosłociš, bo skręcało mi kiszki.
   Jola pospiesznie wyłuskiwała Jordana z kurteczki, nie przestajšc przy tym trajkotać.
   - Wiesz, spotkałam po drodze Ankę, pogadałymy sobie trochę, tę z mojego wydziału, pamiętasz?
   - Nie pamiętam.
   - Jak to, tyle razy ci o niej mówiłam. Na pewno wiesz, o kogo chodzi, tylko nie chcesz sobie przypomnieć. No i poszłymy razem do ródmiecia, do "1001 Drobiazgów", a tam przecena, różne fajne rzeczy, zaraz zobaczysz, co kupiłam.
   - Znowu nawydawała forsy - westchnšłem ciężko i zaczšłem nastawiać wodę na herbatę.
   - Zrób i mnie - krzyknęła przez ramię i porwawszy torby jęła je taszczyć do kuchni. Uwolniony z ubrania Jordan smyrgnšł do swego pokoju. Ja oparłem się o cianę i ze smutkiem patrzyłem na wyjmowane z toreb przedmioty. Oprócz paru produktów spożywczych były to przeważnie zakupy ze "1001 Drobiazgów". Było ich mnóstwo.
   - Chod, zobaczysz - żona skinęła na mnie dłoniš. Podszedłem z ocišganiem.
   - Patrz, jakie fajne rzeczy - policzki zaróżowiły się jej z podniecenia. - A wszystko dosłownie za grosze. Zgadnij, za ile to kupiłam? - podtykała mi co pod nos.
   - Nie wiem. Za dziesięć złotych.
   - Nie żartuj - była wyranie dotknięta. - Wyobra sobie, że tylko za sto pięćdziesišt.
   W jej oczach malował się zachwyt, a ja z zakłopotaniem oglšdałem cudowny sprawunek. Był to przyrzšd do wycinania gwiazdek z marchewki (marchewki też nie lubię).
   - A to, zobacz to. I to jeszcze - prezentacji zakupów nie było końca. Zżymałem się, ale oglšdałem. Bałem się cokolwiek powiedzieć, żeby nie okazało się, że znów małodusznie wypominam jej rozrzutnoć. I że ma skšpca za męża. Zaciskajšc zęby brałem kolejno do ręki ostrzałkę do noży, która pewnie jutro się rozleci, drylownik do czereni, zapalarkę do gazu na baterie, sitko z obrzydliwie pomidorowego plastiku (czerwony kolor pasuje do wystroju kuchni), urzšdzenie do cięcia ogórków w grajcarki, otwieracz do konserw (jeden już w domu mamy), kapturki na butelki od mleka i wymylny korkocišg, który na pewno nie będzie działał.
   Obłudnie udawałem zainteresowanie i wydawałem z siebie słabe okrzyki podziwu. Był to przecież mój małżeński obowišzek. W pewnej chwili co naprawdę mnie zaciekawiło.
   - A co to jest? - spytałem, obracajšc przedmiot w palcach.
   Żona podniosła wzrok znad rozpakowywanego masła.
   - To? - zdziwiła się. - Nie wiem.
   - Jak to, nie wiesz? Sama to kupiła.
   - Zobacz na metce - poradziła rozsšdnie.
   - Nie ma metki - oglšdałem cudo ze wszystkich stron.
   - Widać odpadła. Słabo przykleili i odpadła - wyjaniła żona i uznawszy problem za rozwišzany wróciła do rozpakowywanego masła. Nie dałem za wygranš.
   - Kupiła i nie wiesz co? Powiedz chociaż, ile za to zapłaciła.
   - Nie pamiętam.
   Zatrzęsło mnš. Ale starałem się opanować.
   - Nic z tego nie rozumiem. Jak doszło do tego, że kupiła to dziwadło?
   - Może przypadkiem - była urażona mojš dociekliwociš. Gadałam cały czas z Ankš.
   - Kupiła przypadkiem, zapłaciła przypadkiem i przypadkiem nie wiesz, co to jest. Nie żartujesz sobie czasem ze mnie?
   - Nie! - rozeliła się. - I skończ to ledztwo. Sama pierwszy raz widzę to na oczy. I naprawdę nie wiem, jakim sposobem trafiło to do moich ršk.
   - Już dobrze, dobrze - uspokajałem jš. - Nie ma się o co tak denerwować. Ale może razem się zastanowimy, do czego to służy.
   Podeszła do mnie, przytuliła na znak pojednania i zaczęlimy wspólne oględziny.
   Był to przedmiot wykonany z białego błyszczšcego plastiku i częciowo z metalu. Czysty i wypolerowany lnił w wietle żarówki. Starannie obrobiony, nie miał żadnych ostrych kantów ani zadrapań. Składał się z trzech częci, połšczonych ruchomymi przegubami. Pełno w nim było rozmaitych wgłębień, schodków, występów tajemniczego przeznaczenia o miękko zaokršglonych brzegach. Największa z trzech częci była zakończona jakby metalowš ršczkš. Plastik przechodził w metal o oleistym połysku zupełnie płynnie, nie można było dostrzec miejsca połšczenia. Mimo że drapałem paznokciem, nie udało mi się znaleć punktu hipotetycznego klejenia. Wydawało się, że plastik stopniowo tracił kolor, zamieniajšc się w srebrzysty metal. Potrzšsnšłem tajemniczym przedmiotem. Zaklekotał lekko.
   Długo roztrzšsalimy z żonš sprawę przeznaczenia tego dziwadła. Rozważylimy dziesištki możliwoci. Kilkakrotnie pokłócilimy się przy tym. Jeszcze o północy, leżšc w łóżku, dyskutowalimy zawzięcie, podajšc sobie tajemniczy przedmiot z ršk do ršk. Nie doszlimy do żadnych wniosków. Zagadkowy "dynks", jak go roboczo nazwalimy, nie wydawał się być ani fragmentem większej całoci, ani też samodzielnym urzšdzeniem. Gdy zgasilimy wiatło, żona usnęła prędko, zmęczona rozmowš. Ja za przewracałem się z boku na bok, dręczony pragnieniem rozwišzania zagadki. Z wolna opanowywało mnie otępiajšce uczucie frustracji. Taki mały przedmiot, a przerastał całkowicie moje mylowe zdolnoci.
   W czasie krótkiego, nerwowego snu, w który zapadłem nad ranem, dręczyły mnie koszmary. Żona za pomocš "dynksu" usiłowała mi wyrwać przednie zęby.
   
   
II

   
   Obudziłem się z głuchym bólem głowy. Pierwsze moje spojrzenie zawadziło o stolik, na którym leżała "wielka tajemnica". Zgrzytnšłem zębami i odwróciwszy wzrok, podniosłem się z łóżka. Ubierałem się niemrawo, poganiany dobiegajšcymi z kuchni nawoływaniami żony.
   - Szybko, szybko, jajecznica stygnie.
   A więc kupiła wreszcie jajka - przemknęła mi przez głowę myl, zaraz wyparta przez natrętne wspomnienie wczorajszego wieczoru. "Dynks" tkwił jak zadra w mojej pamięci. Czekaj, cholero, już ja sobie z tobš poradzę - pomylałem z wciekłociš i postanowiłem zabrać go z sobš do pracy. Byłem zatrudniony w małej pracowni metaloplastycznej i miałem szczęcie współpracować z ludmi, którzy znali się dosłownie na wszystkim. Wiedzieli, jak naprawić lodówkę, potrafili wytłumaczyć, co to jest "napawanie plazmowe", i orientowali się, jak działa pralka. Nie mówišc już o obsłudze samochodów. W sprawach technicznych trudno by mi było dotrzymać im kroku, miałem więc nadzieję, że uwolniš mnie od dręczšcej zagadki. Ożywiony tš mylš, przyspieszyłem ubieranie się i po chwili znalazłem się w kuchni. "Dynks" przezornie wzišłem ze sobš i po drodze włożyłem go do torby, z którš chodzę do pracy. Żeby potem nie zapomnieć.
   Przy stole siedział już Jordan i dopijał swe poranne mleko. Usiadłem i w milczeniu zaczšłem pochłaniać niadanie.
   - Tatu się nie wyspał - zauważył Jordan.
   - Skšd wiesz? - zapytała żona, a ja zakrztusiłem się kęsem bułki.
   - Bo nic nie mówi.
   - Pij mleko, bo spónisz się do przedszkola - powiedziałem karcšcym tonem.
   - Zdšżymy, zdšżymy. Jeżeli kto się dzisiaj spóni, to chyba tylko ty - wtršciła żona. Spojrzałem na niš z niechęciš. Podrywała mój ojcowski autorytet. Ale miała rację. Zostało mi tylko dwadziecia minut na dojazd. Dokończyłem w popiechu jajecznicę, nie myjšc się porwałem z wieszaka torbę i kurtkę i wybiegłem z mieszkania. Kropił drobny deszcz, co do reszty zwarzyło mi humor, bo nie miałem już czasu wrócić po parasol:
   Deszczyk, choć drobny, przemoczył mnie dokładnie. Do pracowni wszedłem ociekajšc wodš. Ale byłem pierwszy. Zdjšłem kurtkę i wytarłszy głowę ręcznikiem usiadłem przy stole. Wzišłem do ręki jaki metalowy drobiazg, pilnik i udawałem, że pracuję. Lada chwila mógł się zjawić szef.
   Najpierw jednak weszli koledzy. Równoczenie złożyli parasole i chórem powiedzieli:
   - Czeeeeć!
   Bracia. Michał i Wojtek. Odłożyłem robotę i z niecierpliwociš oczekiwałem, aż się rozbiorš. Gdy usiedli przy swoich stanowiskach, wstałem, podszedłem do zawieszonej na gwodziu torby i wyjšłem "dynks".
   - Słuchajcie, chłopaki. Mam do was sprawę. Może wy mi powiecie, co to jest?
   - Pokaż - pierwszy wycišgnšł rękę Michał. - Co to jest?
   - No włanie, ciebie o to pytam - odparłem cokolwiek rozdrażniony. - Gdybym wiedział, tobym się nie pytał.
   - A skšd to masz? - Wojtek podniósł się z krzesła i zbliżywszy się do brata ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin