Krucjata15.txt

(38 KB) Pobierz
262






























       ROZDZIAŁ 15
          Czterdzieci mil na południowy zachód od Hongkongu, za wyspami na 
  Morzu Południowochińskim leży Półwysep Makau, z formalnego punktu 
  widzenia kolonia portugalska. Jej historyczne poczštki istotnie odnaleć można w 
  Portugalii, ale obecna pozycja międzynarodowa, z dorocznym Grand Prix, 
  kasynami gry i jachtami, oparta jest na luksusie i stylu życia wyznaczanym przez 
  bogatych Europejczyków. Niezależnie od tego nie wolno popełnić błędu. Makau 
  jest chińskie. Za nitki pocišga się w Pekinie.
          Nigdy! Tylko nie Makau! Rozkaz będzie szybki, a egzekucja jeszcze 
  szybsza! Pańska żona umrze!
          Ale w Makau znajdował się zabójca i kameleon musiał wkroczyć w 
  kolejnš dżunglę.
          Przyglšdajšc się uważnie twarzom i zaglšdajšc w mroczne kšty małego 
  zatłoczonego dworca, Bourne posuwał się razem z tłumem ku przystani, przy 
  której cumował wodolot do Makau, pokonujšcy tę odległoć w cišgu godziny. 
  Pasażerowie dzielili się na trzy odrębne kategorie: pierwszš stanowili 
  powracajšcy mieszkańcy portugalskiej kolonii, w większoci pogršżeni w 
  milczeniu Chińczycy; drugš zawodowi gracze - prawdziwa mieszanka rasowa - 
  którzy jeli w ogóle ze sobš rozmawiali, to bardzo cicho, i wcišż rozglšdali się 
  naokoło, żeby przyjrzeć się swoim przyszłym rywalom; do trzeciej wreszcie 
  kategorii zaliczali się łowcy nocnych przygód - hałaliwi turyci, wyłšcznie biali, 
  nierzadko pijani, w dziwacznych kapeluszach i krzykliwych tropikalnych 
  koszulach.
          Jason opucił Shenzhen i wyruszył z Luohu do Koulunu pocišgiem o 
  trzeciej. Podróż była wyczerpujšca, targały nim emocje, nie potrafił rozsšdnie 
  myleć. Był tak blisko swego sobowtóra! Gdyby choć na minutę udało mu się 
  odcišgnšć gdzie na bok człowieka z Makšu, mógłby go stamtšd porwać! Miał na 
  to sposoby. Wizy ich obu były w porzšdku; człowieka zwijajšcego się z bólu, z 
  gardłem zniszczonym do tego stopnia, że nie potrafiłby wykrztusić słowa, można 
  by było przeprowadzić przez granicę jako chorego, może nawet na jakš 
  zaraliwš chorobę, a zatem niezbyt miłego gocia, którego lepiej szybko się 
  pozbyć. Ale tak się nie stało, nie tym razem. Gdyby tylko mógł go zobaczyć!
          A na dodatek dokonał jeszcze tego zaskakujšcego odkrycia: okazało się, iż 
  nowy morderca, ten mit, który nie był żadnym mitem, lecz brutalnym zabójcš, ma 
  powišzania w Republice Ludowej. Napełniało to Dawida głębokim niepokojem, 
  ponieważ chińscy notable mogli wejć w kontakt z oszustem tylko po to, żeby 
  skorzystać z jego usług. Była to komplikacja, której Dawid wcale sobie nie 
  życzył. Nie miało to nic wspólnego z Marie ani z nim samym, a ich dwoje to było 
  wszystko, na czym mu zależało! Wszystko, na czym mu zależało! Jason Bourne: 
  Przyprowad człowieka z Makau!
          Wrócił do hotelu Peninsula zatrzymujšc się po drodze w Centrum 
  Handlowym Nowy wiat", żeby kupić ciemnš nylonowš wiatrówkę i parę 
  niebieskich marynarskich butów na grubych gumowych podeszwach. Dawida 
  Webba ogarniał przejmujšcy niepokój. Jason Bourne, nie zdajšc sobie nawet z 
  tego sprawy, planował kolejne posunięcia. Zamówił lekki posiłek i pojadał go 
  siedzšc na łóżku i oglšdajšc obojętnie telewizyjne wiadomoci. Potem Dawid 
  przyłożył głowę do poduszki, na krótko zamknšł oczy i zastanawiał się, skšd 
  biorš się te słowa: Odpoczynek to broń. Nie zapominaj o tym. Bourne obudził się 
  po piętnastu minutach.
          Jason kupił bilet na rejs o 8.30 wieczorem w kiosku w hali tranzytowej w 
  Tsimshatsui w godzinach szczytu. Żeby zdobyć pewnoć, że nie jest ledzony - a 
  musiał być tego absolutnie pewien - trzy razy zmieniał taksówkę w drodze do 
  przystani, z której odpływały statki do Makau. Na godzinę przed rejsem wysiadł 
  w odległoci kilkuset metrów od celu i resztę drogi przebył na piechotę, 
  postępujšc według rytuału, w którym go wyszkolono. Samego szkolenia nie 
  pamiętał, tylko sposoby zachowania. Wmieszał się w tłum przed halš portowš, 
  kręcšc się to tu, to tam, kluczšc, przechodzšc z jednego korytarza do drugiego, a 
  potem nagle przystajšc z boku i koncentrujšc na tym, co dzieje się za nim, 
  szukajšc kogo, kogo już widział przed chwilš, jakiej twarzy albo pary bacznych, 
  utkwionych w nim oczu. Nie było nikogo. Ale musiał mieć całkowitš pewnoć, 
  bo od tego zależało życie Marie. Powtórzył więc cały ten rytuał jeszcze 
  dwukrotnie, aż w końcu zatrzymał się wewnštrz pogršżonej w półmroku hali 
  portowej przy ławkach, skšd widać było przystań i otwarte morze. Nadal 
  wypatrywał pojedynczej, zaniepokojonej twarzy, kogo kręcšcego się w miejscu, 
  rozglšdajšcego się na wszystkie strony, kogo, kto go szukał. I tym razem nie 
  zauważył nikogo. Mógł popłynšć do Makau. Był już w drodze.
          Usiadł w głębi przy oknie i patrzył, jak oddalajšce się wiatła Hongkongu 
  i Koulunu zlewajš się w łunę na azjatyckim niebie. W miarę jak wodolot nabierał 
  szybkoci i mijał należšce do Chin wyspy, pojawiały się i znikały nowe wiatła. 
  Wyobraził sobie żołnierzy w mundurach patrzšcych przez działajšce na 
  podczerwień teleskopy i lornetki, nie orientujšcych się, czego właciwie 
  wypatrujš, ale poinstruowanych, żeby zwracać na wszystko uwagę. Przed oczyma 
  wyrastały złowieszcze pasma górskie Nowych Terytoriów; wiatło księżyca 
  wydobywało szczyty z ciemnoci, podkrelajšc ich piękno i mówišc zarazem: W 
  tym miejscu się zatrzymasz. Dalej jestemy inni. W rzeczywistoci wcale tak nie 
  było. Na placach Shenzhen ludzie zachwalali swoje towary. Prosperowało 
  rzemiosło, chłopi hodowali bydło i żyli wcale nie gorzej niż wykształcone elity w 
  Pekinie i Szanghaju - majšc przy tym lepsze na ogół warunki mieszkaniowe. 
  Chiny zmieniały się. Choć zmiany te nie następowały zbyt szybko według 
  kryteriów zachodnich i choć Chiny nadal pozostawały paranoicznym gigantem, to 
  jednak, mylał Dawid Webb, znikały tak częste niegdy rozdęte głodem brzuchy 
  dzieci. Na najwyższych szczeblach władzy nie brakowało takich, którzy obrastali 
  w tłuszcz, ale mało też było głodujšcych na polach. Nastšpił postęp, mylał, bez 
  względu na to, czy większoć wiata pochwala metody, którymi tego dokonano.
          Wodolot zwolnił, jego kadłub zanurzył się w wodzie. Przepłynšł 
  pomiędzy owietlonymi blaskiem reflektorów kamiennymi wieżyczkami 
  wieńczšcymi sztucznš rafę. Znajdowali się w Makau i Bourne wiedział, co ma 
  robić. Wstał, przeprosił sšsiada i ruszył przejciem w kierunku stłoczonych w 
  jednym miejscu Amerykanów. Kilku stało, a reszta siedziała, piewajšc 
  najwyraniej już nie po raz pierwszy tego wieczoru przećwiczonš wersję Pana 
  Sandmana.
          Baam baam baam baam Panie Sandman, zapiewaj nam Baam baam baam 
  baam O, Panie Sandman...
          Byli na rauszu, ale nie pijani, nie wrzaskliwi. Inna grupa turystów, 
  Niemcy, sšdzšc po brzmieniu ich języka, zachęcała Amerykanów do piewania i 
  nagrodziła ich oklaskami po zakończeniu piosenki.
          - Gut!
          - Sehr gul!
          - Wunderbar!
          - Danke, meine Herren. - Amerykanin stojšcy najbliżej Jasona ukłonił się. 
  Wywišzała się krótka przyjacielska rozmowa, w której Niemcy posługiwali się 
  angielskim, a Amerykanie odpowiadali po niemiecku.
          - Przez chwilę poczułem się jak w domu - odezwał się Bourne do 
  Amerykanina.
          - Hej, mamy Landsmanna! Ta piosenka zdradza także twój rok urodzenia, 
  przyjacielu. Niektóre z tych starych przebojów sš naprawdę wietne, co? Należysz 
  do naszej grupy?
          - A co to za grupa?
          - Honeywell-Porter - odparł mężczyzna wymieniajšc nazwę nowojorskiej 
  agencji reklamowej, która z tego, co wiedział Jason, miała filie na całym wiecie.
          - Nie, obawiam się, że nie.
          - Też mi się tak wydawało. Jest nas tylko trzydziestu, razem z 
  Australijczykami, i chyba wszystkich zdšżyłem już wietnie poznać. Skšd jeste? 
  Nazywam się Ted Mather. Z agencji Honeywella-Portera w Los Angeles.
          - Nazywam się Jim Cruett. Z żadnej agencji, uczę w szkole, w Bostonie.
          - Beanburg! Pozwól, że ci przedstawię twojego Landsmanna, czy może 
  raczej Sladtsmanna. Jim, poznaj Beantown Berniego. - Mather ukłonił się 
  ponownie, tym razem mężczynie, który z otwartymi ustami i zamkniętymi 
  oczyma siedział rozwalony na ławce przy oknie. Był najwyraniej wstawiony i 
  miał na głowie baseballowš czapkę drużyny Red Sox. - Nie musisz do niego 
  mówić, i tak nie usłyszy. Bernard Mšdrala jest z naszego biura w Bostonie. 
  Powiniene go widzieć kilka godzin temu. Garnitur od J. Pressa, krawat w pršżki, 
  w ręku wskazówka i tuzin map morskich, w których tylko on jeden mógł się 
  połapać. Ale jedno muszę mu przyznać: nie dał nam zasnšć. Mylę, że to dlatego 
  wszyscy sobie trochę golnęlimy... on trochę za dużo. Ale co tam, do diabła, to 
  nasza ostatnia noc.
          - Wracacie jutro do domu?
          - Wieczornym lotem. Będziemy mieli czas, żeby dojć do siebie.
          - Dlaczego do Makau?
          - Poczulimy nagły pocišg do hazardu. Ty też?
          - Pomylałem, że może spróbuję. Chryste, jak widzę tę czapkę, to aż łza 
  mi się w oku kręci. Red Sox mogš wygrać w tym roku ligę. Aż do tego wyjazdu 
  nie opuciłem ani jednego ich meczu!
          - A Bernie nawet nie zauważy, że zgubił swój kapelusz! - Mather zamiał 
  się, pochylił i zerwał baseballowš czapkę z głowy Bernarda Mšdrali. - Masz, Jim, 
  włóż to. Zasługujesz, żeby to nosić!
          Wodolot przybił do brzegu. Bourne wstał i ruszył w kierunku stanowiska 
  kontroli granicznej razem z chłopakami z ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin