Ludlum Robert - Jason Bourne 02 - Krucjata Bourne'a.doc

(3323 KB) Pobierz
Krucjata Bourne'a

ROBERT

LUDLUM

 

 

KRUCJATA

BOURNE’A

 

 

 

 

 

 

Przekład: Zdzisław Nowicki

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1              4

ROZDZIAŁ 2              11

ROZDZIAŁ 3              26

ROZDZIAŁ 4              37

ROZDZIAŁ 6              53

ROZDZIAŁ 7              65

ROZDZIAŁ 8              77

ROZDZIAŁ 9              85

ROZDZIAŁ 11              106

ROZDZIAŁ 12              115

ROZDZIAŁ 13              123

ROZDZIAŁ 14              137

ROZDZIAŁ 15              145

ROZDZIAŁ 16              156

ROZDZIAŁ 17              168

ROZDZIAŁ 18              181

ROZDZIAŁ 19              196

ROZDZIAŁ 20              208

ROZDZIAŁ 21              220

ROZDZIAŁ 23              241

ROZDZIAŁ 24              254

ROZDZIAŁ 25              264

ROZDZIAŁ 26              274

ROZDZIAŁ 27              288

ROZDZIAŁ 28              302

ROZDZIAŁ 29              317

ROZDZIAŁ 30              331

ROZDZIAŁ 31              344

ROZDZIAŁ 32              353

ROZDZIAŁ 33              362

ROZDZIAŁ 34              373

ROZDZIAŁ 35              381

ROZDZIAŁ 36              392

ROZDZIAŁ 37              405

EPILOG              421

ROZDZIAŁ 1

Koulun. Kipiący życiem, najdalej wysunięty skrawek Chin. Z rozciągającymi się na północy terenami łączy go jedynie niemożliwa do zerwania duchowa więź żyjących tam ludzi, ignorująca brutalne, praktyczne aspekty istnienia politycznych granic. Ziemia i woda stanowią tu jedność, o tym zaś, w jaki sposób będą wykorzys­tywane, decyduje zamieszkujący ludzkie wnętrza duch, nie przywiązu­jący żadnej wagi do takich abstrakcji, jak bezużyteczna wolność czy niedoskonałe więzienie. Istotne są jedynie puste żołądki kobiet i dzieci. Przeżyć, tylko to się liczy. Cała reszta to łajno, nadające się wyłącznie do rozsypania po nieurodzajnych polach.

Właśnie zachodziło słońce i zarówno w Koulunie, jak i po drugiej stronie Portu Wiktorii, na wyspie Hongkong, panujący za dnia chaos krył się stopniowo pod niewidzialnym, ciemnym kocem. Donośne wrzaski Aiya! ulicznych handlarzy milkły wraz ze stopniowym po­głębianiem się cieni, a negocjacje prowadzone na górnych piętrach znaczących krajobraz miasta ogromnych wieżowców ze stali i szkła kończyły się ledwie dostrzegalnymi skinięciami głów, poruszeniami ramion i przelotnymi uśmiechami. Zbliżała się noc, zapowiedziana przez pomarańczowe, oślepiające słońce, które od zachodu przebijało się przez wysoką, poszarpaną ścianę chmur. Strumienie niewyobrażalnej energii rozjaśniały mroczniejące niebo, jakby nie chcąc dopuścić, by ta część świata zapomniała o dziennym świetle.

Już wkrótce na niebie miała się rozpostrzeć nieprzenikniona ciemność, zupełnie jednak bezsilna wobec wymyślonych przez ludzi świateł, rozpraszających mrok na tej części Ziemi, gdzie ląd i woda stanowiły pełne niepokoju drogi porozumienia i konfliktu. Wraz z nie mającym końca, hałaśliwym nocnym karnawałem rozpoczynały się także inne zabawy, które ludzie powinni byli porzucić już bardzo dawno temu, zaraz po stworzeniu świata. Wtedy jednak jeszcze nie istnieli, więc kto mógł o tym wiedzieć, a tym bardziej przywiązywać do tego jakąś wagę? Wówczas jeszcze śmierć nie była artykułem pierwszej potrzeby.

Niewielka, obdrapana motorówka o zadziwiająco mocnym silniku sunęła kanałem Lamma, kierując się w stronę portu. Dla postronnego obserwatora stanowiła ona jedną z wielu xiao wan ju, odziedziczonych w spadku przez najstarszego syna po ojcu rybaku, któremu dzięki wygranym w madżonga, a także przemytowi haszyszu ze Złotego Trójkąta i diamentów z Makau udało się osiągnąć względną zamoż­ność. Kogo to obchodziło? Syn mógł łowić ryby albo unowocześnić interes, rezygnując z żaglowej dżonki lub powolnego sampana na rzecz spalinowego silnika o wielkiej mocy. Chińska straż graniczna i morskie patrole nie strzelały do takich intruzów; byli mało ważni, a poza tym, kto wiedział, jakie rodziny na Nowych Terytoriach i na kontynencie otrzymywały profity z ich działalności? Niewykluczone, iż były wśród nich także rodziny żołnierzy i strażników. Dzięki słodkim ziołom ze wzgórz mogło zostać napełnionych wiele żołądków, w tym także żołądków ich bliskich. Kogo to obchodziło? Niech płyną, dokąd chcą.

Mała jednostka z przednią częścią kokpitu starannie zasłoniętą płócienną plandeką zmniejszyła prędkość, manewrując ostrożnie wśród rozproszonej flotylli dżonek i sampanów powracających do zatłoczo­nych nabrzeży Aberdeen. Ich załogi posyłały w kierunku intruza groźne okrzyki, oburzone bezczelnym perkotem silnika i jeszcze bardziej bezczelną, rozchodzącą się na dwie strony falą. Jednak na tych łodziach, które znalazły się w bezpośredniej bliskości nieproszo­nego gościa, wrzaski natychmiast milkły. Widok czegoś, co było usytuowane w przedniej, nakrytej plandeką części kadłuba, najwyraź­niej działał kojąco nawet na najbardziej gwałtowne wybuchy gniewu.

Łódź wpłynęła do portowego kanału, którego czarne wody grani­czyły z prawej strony z jarzącą się niezliczonymi światłami wyspą Hongkong, z lewej zaś z miastem Koulun. Trzy minuty później warkot doczepionego silnika przeszedł w najniższy rejestr, a łódź wsunęła się między dwie obskurne, zacumowane przy magazynie barki i przybiła do pustego miejsca w zachodniej części Tsimshatsui, wiecznie za­tłoczonego, ceniącego pieniądze nabrzeża Koulunu. Tłumy rozwrzesz-czanych handlarzy, rozstawiających swoje nocne pułapki na turystów, nie zwróciły na nią najmniejszej uwagi: ot, jeszcze jedna. jiqi wracająca z połowu. Kogo to obchodziło?

Jednak już wkrótce, podobnie jak wcześniej na wodzie, przekupnie zajmujący stragany najbliżej niepozornej łodzi zaczęli stopniowo milknąć. Podniecone głosy cichły jeden za drugim, a wszystkie oczy kierowały się ku postaci wdrapującej się na nabrzeże po czarnej, przesiąkniętej smarami drabinie.

Był to święty człowiek. Szczupły, wysoki, a nawet bardzo wysoki, jak na Zhongguo rena, gdyż miał blisko metr osiemdziesiąt wzrostu - odziany był w długi, śnieżnobiały kaftan. Jego twarz pozostawała prawie niewidoczna, wiatr bowiem szarpał luźnym materiałem i przycis­kał go do jego smagłego oblicza. Spod białej szaty widać było jedynie błysk zdecydowanych na wszystko fanatycznych oczu. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, iż nie był to zwyczajny mnich, lecz heshang, wybrany przez mądrych starców, potrafiących dostrzec w młodym mnichu cechy predestynujące go do dokonywania nadzwyczajnych czynów. Fakt, że człowiek ów był wysoki i szczupły, i że miał płonące spojrzenie, w niczym tu nie przeszkadzał. Tego rodzaju święci mężowie zwracali na siebie uwagę, której towarzyszyły zazwyczaj hojne dary, składane często z czcią, a prawie zawsze ze strachem. Być może heshang należał do jednej z tajemniczych sekt wędrujących wśród wzgórz i lasów Guangze lub do jakiegoś religijnego bractwa mającego swą siedzibę w odległych górach Qingzang Gaoyuan. Członkowie tych bractw, będący podobno potomkami ludzi zamieszkujących dalekie Himalaje, budzili największy lęk, gdyż mało kto rozumiał ich zagmat­wane nauki. Głosili je w sposób łagodny, lecz nie omieszkali dawać przy tym do zrozumienia, iż na tych, którzy ich nie będą słuchać, spadną potworne cierpienia. Tymczasem na lądzie i wodzie było już i tak dość cierpień. Komu było trzeba więcej? Lepiej więc złożyć dar demonom mieszkającym w tych płonących oczach. Może gdzieś, przez kogoś zostanie to jednak zauważone.

Odziana w białe szaty postać przeszła niespiesznie przez roz-stępujący się przed nią tłum, minęła zatłoczone nabrzeże promowe i zniknęła w wypełniającym Tsimshatsui wirze ludzkich ciał. Trwający kilka chwil czar prysł jak mydlana bańka i zgiełk uderzył w niebo ze zdwojoną siłą.

Mnich szedł na wschód Salisbury Road, aż dotarł do hotelu Peninsula, którego dyskretna elegancja przegrywała walkę z niechluj­nym otoczeniem, a następnie skręcił na północ w Nathan Road, docierając do początku roziskrzonej Golden Mile, która kipiała tłumem wrzeszczących co sił w płucach ludzi. Mijając sklepy, alejki, niezliczone dyskoteki i bary z kelnerkami w strojach topless, gdzie ogromne, wykonane odręcznie napisy zachwalały orientalne wdzięki i specjały wschodniej kuchni, ściągał na siebie spojrzenia zarówno turystów, jak i tubylców. Wędrówka przez krzykliwy karnawał zajęła mu prawie dziesięć minut; od czasu do czasu odpowiadał na spojrzenia lekkim skinieniem głowy, a dwukrotnie potrząsnął nią, wydając jakieś polece­nia niskiemu, umięśnionemu Zhongguo renowi, który albo szedł za nim, albo wyprzedzał go szybkim, lekkim krokiem, spoglądając w błyszczące oczy w oczekiwaniu na znak.

Wreszcie go dostrzegł - dwa raptowne skinięcia głową - a zaraz potem mnich wszedł do gwarnego wnętrza jednego z kabaretów.. Zhongguo ren pozostał na zewnątrz, trzymając od niechcenia rękę pod luźnym kaftanem i przeczesując wzrokiem rozwrzeszczaną ulicę, której przyczyny i celu istnienia nie był w stanie pojąć. Co za szaleństwo! Odrażające, wstrętne szaleństwo! Ale on był tudi: będzie chronił świętego męża nawet z narażeniem życia, nie zważając na własne myśli i uczucia.

We wnętrzu kabaretu kolorowe światła przedzierały się jaskrawymi smugami przez gęstą zasłonę papierosowego dymu, to wirując wściekle, to znowu koncentrując się na estradzie, gdzie kilkuosobowy zespół wykonywał ogłuszającą, szaleńczą mieszankę punk-rocka i tradycyjnej, dalekowschodniej muzyki. Czarne, lśniące, z założenia obcisłe, choć w praktyce źle dopasowane spodnie podrygiwały idiotycznie na kabłąkowatych nogach, czarne skórzane kurtki kryły pod spodem jedwabne, białe, rozpięte do pasa koszule, głowy były ogolone na wysokości skroni, a groteskowo wykrzywione twarze pokryte grubym makijażem, mającym za zadanie ożywić ich z natury spokojne, orientalne rysy. Jakby w celu podkreślenia konfliktu między Wschodem a Zachodem, jazgotliwa muzyka milkła co jakiś czas w najmniej spodziewanym momencie, a samotny instrument podchwytywał prostą, chińską melodię, podczas gdy ubrane w czarno-białe stroje postaci stały bez ruchu, wyprężone pod migotliwym ostrzałem reflektorów.

Mnich zatrzymał się na kilka chwil, by ogarnąć wzrokiem duże, zatłoczone pomieszczenie. Wielu spośród znajdujących się w różnych stadiach nietrzeźwości klientów spojrzało na niego ze swoich miejsc. Niektórzy sięgnęli do kieszeni po drobne monety i wyciągnęli je w jego kierunku, inni natychmiast wstali i wyszli z lokalu, pozostawiając przy nie dopitych drinkach odliczone pospiesznie banknoty. Pojawienie się heshanga bez wątpienia wywarło efekt, lecz z pewnością nie taki, jakiego by sobie życzył otyły, ubrany w smoking mężczyzna.

- Czym mogę służyć, świątobliwy mężu? - zapytał właściciel kabaretu, przekrzykując harmider.

Mnich nachylił się i szepnął mu coś do ucha. Oczy mężczyzny rozszerzyły się. Po chwili skłonił się nisko i wskazał w kierunku małego, usytuowanego przy ścianie stolika. Mnich skinął głową z podziękowaniem i ruszył za nim w tamtą stronę, ściągając na siebie zmieszane spojrzenia gości zajmujących pobliskie stoliki.

- Czy pragniesz się czegoś napić, świątobliwy mężu? - zapytał właściciel z szacunkiem, którego wcale nie czuł.

- Koziego mleka, jeśli jest to możliwe. A jeśli nie, to w zupełności zadowolę się czystą wodą. Dziękuję ci.

- To dla nas zaszczyt - odparł z niskim ukłonem odziany w smoking mężczyzna, starając się bezskutecznie rozpoznać dialekt, jakim posługiwał się niezwykły gość. Nieważne. Istotne było tylko to, że ów wysoki, ubrany na biało kapłan miał jakąś sprawę do laobana. Wymienił nawet jego imię, które rzadko wymawiało się głośno przy Golden Mile, a tak się akurat składało, że potężny taipan akurat dzisiaj załatwiał tu jakieś swoje interesy w pokoju na zapleczu, o którego istnieniu właściciel oficjalnie nic nie wiedział. Mnich dał mu jednak jasno do zrozumienia, że ma nie zawiadamiać laobana o jego przybyciu. Według jego słów najważniejsza była dyskrecja. Kiedy szlachetny taipan zechce się z nim zobaczyć, bez wątpienia przyśle kogoś po niego. Niech i tak będzie, skoro taka była wola tajemniczego laobana, jednego z najzamożniejszych i najbardziej wpływowych taipanów Hongkongu.

- Poślij chłopaka na drugą stronę ulicy po trochę tego cholernego koziego mleka -'- polecił właściciel kelnerowi. - Tylko powiedz mu, żeby się pospieszył, jeśli chce mieć w przyszłości jakieś potomstwo.

Święty człowiek siedział spokojnie przy stoliku, przypatrując się nieco łagodniejszym spojrzeniem szaleńczej zabawie, najwyraźniej nie potępiając jej ani nie akceptując, tylko chłonąc z cierpliwością ojca obserwującego nieznośne, ale drogie mu dzieci.

Nagle wśród wirujących świateł coś błysnęło. Przy stojącym w pewnej odległości stoliku ktoś zapalił dużą, sztormową zapałkę, po czym zgasił ją i zaraz zapalił następną, ale i tę również szybko zgasił, aż wreszcie zapalił trzecią, którą przytrzymał przy długim, czarnym papierosie. Błyski otwartego ognia przyciągnęły uwagę mnicha, który obrócił powoli głowę w kierunku płomienia i nędznie ubranego, nie ogolonego Chińczyka zapalającego papierosa. W chwili gdy spotkały się ich oczy, kapłan ledwie dostrzegalnie skinął głową, otrzymując taką samą odpowiedź. Zaraz potem zapałka zgasła.

Kilka sekund później stonk zajmowany przez ubogo odzianego mężczyznę z papierosem stanął nagle w płomieniach. Płomienie błyskawicznie ogarnęły wszystkie znajdujące się na stoliku papierowe przedmioty: serwetki, kartę potraw i plecione koszyczki. Chińczyk wrzasnął przeraźliwie i z donośnym hukiem przewrócił stolik, w kierun­ku którego natychmiast rzucili się krzyczący wniebogłosy kelnerzy. Siedzący dookoła goście zerwali się w panice z miejsc, gdy pełznące po podłodze języki błękitnego ognia dosięgły ich stóp. Zamieszanie wzrosło jeszcze bardziej, kiedy ludzie zaczęli na własną rękę, głównie za pomocą obrusów, tłumić niewielkie ogniska pożaru. Właściciel machał rozpaczliwie rękami wrzeszcząc co sił w płucach, że żadnego niebez­pieczeństwa już nie ma i że wszystko jest pod kontrolą, zespół zaś grał z jeszcze większą werwą, by ściągnąć na siebie uwagę tłumu i odwrócić ją od obszaru ogarniętego słabnącym powoli zamieszaniem.

Jednak chwilę potem zamieszanie wybuchło ze zdwojoną intensyw­nością. Dwaj kelnerzy zderzyli się z nędznie ubranym Zhongguo renem, którego nieuwaga i zbyt duże zapałki stały się przyczyną nieszczęścia, a on zareagował błyskawicznymi ciosami Wing Chun;

wyprostowane dłonie uderzyły w łopatki i gardła, a stopy w żołądki, odrzucając dwóch shi-ji w krąg klientów otaczających miejsce zdarze­nia. Ów pokaz fizycznej przemocy wzmógł panikę i chaos. Otyły właściciel rycząc wściekle rzucił się na siewcę zamętu, lecz natychmiast zatoczył się do tyłu, obezwładniony celnym ciosem w żebra. Niechlujny Zhongguo ren złapał następnie krzesło i cisnął nim w krzyczących przeraźliwie ludzi, którzy usiłowali podtrzymać słaniającego się gruba­sa; w wir walki rzucili się trzej kolejni kelnerzy, idąc w sukurs swojemu chlebodawcy. Mężczyźni i kobiety, jeszcze kilka sekund temu poprze­stający na głośnym krzyku, teraz puścili w ruch ramiona, zasypując gradem uderzeń każdego, kto znalazł się w pobliżu, by w ten sposób wywalczyć sobie trochę miejsca. Sprawca zamieszania zerknął szybko w kierunku stolika przy ścianie: mnich zniknął.

Zhongguo ren chwycił kolejne krzesło i roztrzaskawszy je o podłogę cisnął w tłum odłamane nogi. Potrzebował jeszcze tylko kilku chwil, ale od tych chwil zależało wszystko.

Mnich uchylił drzwi w ścianie znajdujące się w głębi pomieszczenia obok wejścia do kabaretu, prześlizgnął się przez nie i natychmiast zamknął je za sobą, dostosowując wzrok do półmroku panującego w długim, wąskim korytarzu. Prawą rękę trzymał sztywno pod połą kaftana, lewa zaś, przyłożona do piersi, także kryła się pod białym materiałem. Jakieś siedem metrów dalej w głębi korytarza stał oparty o ścianę mężczyzna, który drgnął na widok mnicha, przyjmując czujną postawę i wyciągając z tkwiącej pod ramieniem kabury ciężki, wielkokalibrowy pistolet. Świątobliwy mąż skinął łagodnie głową i ruszył w jego kierunku spokojnym, pełnym gracji krokiem.

- Emituofo, Emituofo - powiedział cicho. - Wszystko jest pogrążone w spokoju, albowiem tak sobie życzą duchy.

- Jou matyeh? - Mężczyzna pilnował drzwi. Wysunął przed siebie broń i zadawał pytania w gardłowym kantońskim dialekcie z północnych prowincji. - Pomyliłeś drogę, mnichu? Co tutaj robisz? Odejdź stąd! Nie powinieneś tutaj być!

- Emituofo, Emituofo...

- Musisz stąd wyjść! Natychmiast!

Strażnik nie miał najmniejszych szans. Mnich błyskawicznym ruchem wyszarpnął spod kaftana długi, ostry jak brzytwa sztylet i uderzył w ściskającą pistolet rękę, o mało jej nie odcinając, po czym rozchlastał strażnikowi gardło idealnie prostym, niemal chirurgicznym cięciem. Głowa mężczyzny poleciała bezwładnie do tyłu, a z okropnej rany trysnęła fontanna krwi. Strażnik osunął się bezwładnie na podłogę.

Przebrany za mnicha zabójca pewnym ruchem wsunął sztylet za połę kaftana, po czym spod przewieszonych przez ramię śnieżnobiałych fałd wyciągnął lekki pistolet maszynowy uzi; zakrzywiony magazynek mieścił więcej pocisków, niż było mu potrzebne. Uniósłszy stopę uderzył w drzwi z siłą górskiego kota i wpadł do wnętrza, gdzie ujrzał to, co spodziewał się zobaczyć.

Pięciu mężczyzn - wszyscy Zhongguo ren - siedziało dokoła stołu zastawionego dzbankami z herbatą i szklaneczkami napełnionymi mocną whisky. Nigdzie nie było żadnej kartki papieru, notesu ani przyborów do pisania, tylko uważne oczy i uszy. Teraz w oczach pojawiło się zaskoczenie, twarze zaś wykrzywił grymas potwornego przerażenia. Dwaj spośród doskonale ubranych rozmówców zerwali się z krzeseł, sięgając pod poły swych nienagannie skrojonych mary­narek, jeden dał nura pod stół, natomiast dwaj pozostali odskoczyli, przyciskając się plecami do wyłożonych jedwabiem ścian. Błagali spojrzeniami o litość, choć doskonale wiedzieli, że ich prośba nie zostanie spełniona. Z lufy pistoletu maszynowego posypał się grad pocisków szarpiących ciała, roztrzaskujących czaszki, rozrywających szeroko otwarte w niemym krzyku usta. Ściany, podłoga i stół pokryły się szkarłatnymi plamami śmierci. Wkrótce potem było już po wszystkim.

Morderca przypatrywał się przez chwilę swemu dziełu, po czym, usatysfakcjonowany, przyklęknął obok dużej kałuży krwi i przez kilka sekund wodził po niej palcem. Następnie wyciągnął z lewego rękawa kaftana skrawek czarnego materiału i przykrył nim wykonany napis, po czym podniósł się, wyszedł pospiesznie z pokoju i pobiegł słabo oświetlonym korytarzem, rozpinając po drodze biały kaftan. Kiedy znalazł się przy drzwiach prowadzących do wnętrza lokalu, wsunął sztylet do wiszącej u pasa pochwy, naciągnął na głowę kaptur i ściskając oburącz poły swej białej szaty wkroczył do pomieszczenia, w którym nadal panował potworny chaos. Ale nie było w tym nic dziwnego:

opuścił je zaledwie trzydzieści sekund temu, a jego człowiek był bardzo dobrze wyszkolony.

- Faai di! - krzyknął nędznie ubrany, nie ogolony wieśniak z Kantonu. Pojawił się w odległości trzech metrów od mnicha, przewrócił kolejny stolik i rzucił na podłogę płonącą zapałkę. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin