Nik Pierumow - Pierścień Mroku 03 - Adamant Henny.rtf

(1644 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

 

NIK PIERUMOW

 

 

 

PIERŚCIEŃ MROKU

Część III - Adamant Henny

( Przełożyli : Eugeniusz i Ewa Dębscy )


CZĘŚĆ PIERWSZA

 

ROK 1732 POCZĄTEK


PROLOG

 

 

Swawolne fale wyrzuciły na brzeg ciało człowieka. Nie miały już ochoty na harce. Sługom Ulmo szybko znudziła się nieciekawa zabawka, która coraz słabiej walczyła o życie. Póki tonący szarpał się rozpaczliwie, usiłując wypłynąć z zielonej toni, figlowały nim z przyjemnością, wywracając go niespodzianie, kiedy był pewny, że za chwilę zaczerpnie powietrza. Wtedy uderzały znienacka z różnych stron, zapędzając nieszczęśnika w głębinę, i przywalały swymi przezroczysto- błękitnymi ciałami. Biedak zrzucił ciążącą mu odzież i buty, ale nadaremnie. Pogrążał się w topieli coraz bardziej.

Walczył nieustępliwie. Jednakże z każdą sekundą tracił siły, aż w końcu ręce znieruchomiały, głowa odchyliła się do tyłu - człowiek poddał się władzy bezlitosnych fal. Te bawiły się jeszcze jakiś czas, ale widząc, że ofiara za moment pójdzie na dno, dały spokój i zajęły się poszukiwaniem nowej rozrywki. Wtedy na dole, w przepastnej głębinie mrocznych, dennych niecek morza, gdzie nawet sam Osse rzadko zagląda, niespodziewanie coś się poruszyło: ku górze sunął jakiś bezkształtny, pozbawiony wyraźnych konturów cień. Fale pośpiesznie zeszły mu z drogi. Cień na chwilę znieruchomiał, dokładnie pod opadającym na dno nieszczęśnikiem - i zaraz zniknął, jakby go nigdy nie było. Jednakże pojawienie się osobliwego widma miało swoje konsekwencje. Topielec z rozrzuconymi na boki rękoma zaczął powoli wypływać z głębiny. Gdy na powierzchni pojawiła się twarz blada, o zaostrzonych przedśmiertnie rysach, z zachodu nadciągnął nowy wodny wał; z łatwością pochwycił żałosne ciało, szpecące majestatyczną urodę morza, i z obrzydzeniem, jak śmieciarz padlinę, pchał do brzegu. W końcu parsknął resztkami złości na piasek i odstąpił, cały pieniście zakrwawiony.

Przez jakiś czas człowiek leżał nieruchomo. Potem ruszył rękami, chcąc podeprzeć się na łokciach, i z ust chlusnęła mu woda. Jęcząc osunął się na piasek, ale już po chwili znowu uniósł głowę, jakby wyczuwając niebezpieczeństwo. Od zachodu pędziła spiętrzona zielonkawa fala, która z daleka wyglądała jak odziany w zbroję monstrualny wojownik, z rozczapierzonym pióropuszem na hełmie, rzucający się do ataku.

Człowiek wyostrzył spojrzenie. Kiedy cudem udało mu się wstać, zaczął niezgrabnie biec. Pokonał grzbiet piaszczystej diuny i runął, sturlawszy się w głęboką, porośniętą miękką trawą nieckę.

Zielona fala na horyzoncie wygładziła się, wyraźnie rozczarowana.

Mężczyzna stopniowo dochodził do siebie, wracały mu siły; mimo że był nagi i panował jesienny chłód, nie marzł. Usiadł i sękatymi, mocnymi dłońmi doświadczonego wojownika czy marynarza objął głowę. Usiłował przypomnieć sobie coś bardzo ważnego, próbował - i nie mógł.

- Na pamiętam... - wyszeptał sinymi wargami. - Nic nie pamiętam... Imię? Nie... Słowa... tylko słowa...

Nastało pełne radosnych dźwięków i barw upalne lato.

Wąską ścieżką podążał jeździec - garbus w prostym czarnym odzieniu. Co rusz pochylał głowę, kłaniając się wyciągniętym w poprzek dróżki gałęziom. W prawej ręce trzymał obnażony miecz; którego ostrze pokrywał jakiś zielonkawy śluz. Krople wolno spływały po strudzinie i spadały na ziemię.

Między drzewami otworzył się prześwit. Jeździec ujrzał wspaniałą łąkę. W przeciwległym jej końcu, nad zielonym wielozielem dostrzegł powoli formujący się szarawy cień.

- Tak jak opowiadali - wyszeptał. Koń zarżał, nie słuchał wodzy. Jeździec spieszył się, przywiązał wierzchowca, poprawił miecz i ruszył przed siebie. Drgający cień już stał się odbiciem przybysza; długi miecz wyciągnął się niemal na sześć stóp.

- Nie odstąpię - oświadczył garbus zimnym i skrzypiącym głosem, zwracając się do postaci. - Mam na sumieniu wielu twoich współplemieńców, nie minie i ciebie ten sam los!...

Uniósł ostrze, spokojnie zrobił krok w kierunku widma, za którego plecami majaczyła szeroka gardziel pieczary...

...A gdy garbus Sandello wracał, wydawało się, że jego twarz, surową, pooraną zmarszczkami, rozpromienia szczęście.


1

 

3 Czerwca, Hornburg,

Marchia Rohańska

 

 

Zmęczeni wojownicy wracali do domu. Za nimi pozostały przestrzenie wolnych stepów; Góry Białe strzelistymi wierzchołkami przesłoniły niemal połowę nieboskłonu. Minąwszy Wrota Rohanu i przekroczywszy Isenę, wojsko rozlokowało się na popas w Helmowym Jarze.

Okolica ta niedawno wróciła pod rządy ciężkiej ręki Edorasa. Minęły dopiero dwa lata od chwili, kiedy młody król Eodreid rozpaczliwym uderzeniem zajął najważniejszą ostoję osiadłych w Zachodniej Bruździe Howrarów. Szturm był ciężki, krwawy; gdyby nie pomoc krasnoludów, którzy jeszcze raz, dochowując starej przysięgi, zaatakowali od tyłu obrońców twierdzy, Rogaty Gród wytrzymałby napór. Po zwycięstwie Eodreid opróżnił skarbiec, za resztki złota kupił kunszt Podgórskiego Plemienia, a ono, od tego czasu, sprawiło, że cytadela Wzgórza była absolutnie nie do zdobycia.

Twierdza stała się oparciem dla rohańskiego naporu na zachód. Wojna sprzed dwu lat doprowadziła - za cenę niemało przelanej krwi! - do Iseny zachodnią rubież Marchii, a teraz, po ostatniej wyprawie, granica odsunęła się jeszcze dalej w step, o trzy dni wytrwałego galopu, jak to zapisano w umowach „wieczystego pokoju” z Hazgami, Howrarami i Dunlandczykami. Obecna wyprawa uważana była za zwycięską - w każdym razie taką wieść polecił głosić heroldom król Eodreid.

Na powitanie wojska wyszło niemało luda - prawie wszyscy obecni mieszkańcy Zachodniej Bruzdy, wszyscy, których nie objął Zaciąg. Kobiety, starcy i dzieciaki - mężczyzn zabrała wojna, a młodzież trzymała straż na granicach. Mimo ciężkich wojennych czasów przybyszom zgotowano wspaniałą ucztę. Na zielonym kobiercu doliny czekały na nich suto zastawione stoły. Starcy kręcili głowami - nie te, powiadali, potrawy, co kiedyś, zupełnie nie te, ale Rohan dopiero co zaczął odzyskiwać siły po koszmarze bitwy na Łuku Iseny. Tak więc, wojowie, widząc poczęstunek, często musieli odwracać się, by nie pokazywać napływających do oczu łez; oni wiedzieli, ile wyrzeczeń kosztowało ich żony przygotowanie takiego poczęstunku...

Ale święto zaczęło się inaczej. Uroczyście wkraczały do twierdzy rohańskie pułki.

- Powiedz mi, powiedz, kiedy będzie Holbytla! - szarpała starszą siostrę młodziutka dziewczyna, może czternastoletnia, z długim złocistym warkoczem. - Powiesz, no, powiesz?!

- Po co ci to? - wycedziła przez zaciśnięte wargi pytana. On na ciebie nawet nie popatrzy! Niepotrzebnie za nim usychasz, głupia!

Dokoła rozległ się śmiech.

- Sama jesteś głupia! Wiem, czekasz na swojego Fałdę i nie możesz się doczekać. Nie wytrzymujesz?... - odgryzła się natychmiast młodsza. - A ja to już nawet zapytać o mistrza Holbytlę nie mogę!

Śmiech stawał się coraz głośniejszy.

- Widzicie ją, jaka sprytna? Wybrała sobie najmniejszego! Żeby, tego, wygodniej było... - dał się słyszeć dwuznaczny rechot. - A nie za wcześnie dla ciebie, ślicznotko? Może najpierw podrośnij, co?

- Mały on, ale udały! - zasępieni! bezzębny dziadek. Wiek przygiął jego plecy, ale nie starł z oblicza licznych blizn - ten doświadczony woj walczył swego czasu na Isenie... - Król Eodreid chyba nie ma lepszego!

- Właśnie mówię - podtrzymała go jakaś kobieta. - Eowina zawsze marzyła o bohaterach!

Ale dziewczyna nie dała się zawstydzić.

- O kim chcę, o tym marzę, i nie będę nikogo o przyzwolenie pytała! - wypaliła, gwałtownym ruchem odrzucając do tyłu ciężki warkocz. - A Holbytla jest bohaterem, każdy to wie! Mama mi o nim opowiadała. Już podczas bitwy na Łuku Iseny wyróżnił się! I do Edorasu pierwszy się wdarł.

- Prawda, prawda! - pokiwał głową starzec. - Odwagi niezmiernej to wojownik! Nie wiadomo, skąd ją bierze... Wydaje się, że jednym uderzeniem można go zabić! Ale nie tak ci to łatwo...

- A powiadają, że jego współplemieńcy, których Gondorczycy „połówieczkami” nazywają, mają swoje czary, gadają ludzie, że potrafią oni znikać, a także za sprawą czarów ich strzały zawsze trafiają w cel.

- Dość tych bzdur! - pokręcił głową rozzłoszczony staruch. - Też mi wymyśliła - czary jakieś! Nie ma w nich żadnych czarów i nie było nigdy. Wzięło się takie gadanie stąd, że lepiej od mistrza Holbytli nikt strzał nie miota!... Ee..., poczekajcie, sikorki! Eowino! Ty chciałaś zobaczyć swego Holbytlę - oto jest on!

Do rozwartej na oścież bramy Rogatego Grodu zbliżali się raźnym krokiem strzelcy piesi. Wojna bezlitośnie przerzedziła ich szeregi, pułk liczył teraz nie więcej niż trzystu żołnierzy. Maszerowali jednak dziarsko, a na czele kroczył ich niewielkiego wzrostu dowódca. Mimo upału nie zdjął hełmu ani kolczugi. Jakby były dla niego drugą skórą. Przy szerokim pasie wojownika wisiał krótki miecz, według normalnych ludzkich miarek - zwyczajny sztylet, nieco tylko szerszy i grubszy. Na plecach miał kołczan z dziwnym - białej barwy - łukiem. Broń tę znano od Przygórza do Iseny, od Edorasu do Mordoru - słynny łuk Holbytli, z którego trafiał on do podrzuconej w górę monety lub przeszywał oko ptaka w zupełnych ciemnościach.

Za Holbytla maszerował jego hufiec: sześciu wojów w rzędzie. Pułk zyskał już sobie wielką sławę: dzięki celności jego strzelców rohańskie wojsko mogło z marszu zdobyć silnie umocniony Tharbad - najważniejszą południową ostoję zdobywców Arnoru - Easterlingów. Żaden obrońca nie mógł nawet wychylić nosa ze strzelnicy: powietrze wypełniała świszcząca chmura, która, gdy dotknęła ciała, przemieniała się cudownym sposobem w raniące krwawo zwyczajne drzewce. Wydawało się to niemożliwe, że Śmiertelni, nie elfy, mogą strzelać tak szybko i celnie, ale wszyscy wiedzieli, że mistrz Holbytla nie je chleba darmo i nie bez potrzeby ćwiczy swoich żołnierzy do siódmych potów. W pułku zebrano najlepszych strzelców ziem rohańskich. Mogli zatrzymać każdy atak. W zażartej bitwie pod Tharbadem, gdy powodzenie na chwilę opuściło Eodreida, pułk Holbytli stanął do walki na śmierć i życie, wytrzymując do czasu, aż nadszedł hird Dorina Sławnego... Pułk stał po kolana we krwi, a przed szykiem układał się śliski wał z końskich i ludzkich ciał, naszpikowany długimi, szaro opierzonymi strzałami rohańskich mistrzów... O tym wiedziano i to pamiętano.

Pułk mistrza Holbytli minął bramę twierdzy. Tam, na zielonej trawie Hełmowego Jaru, tłumnie stali ci, którzy przyszli powitać wojowników. Wszyscy krzyczeli jednocześnie. Jedni mieli nadzieję, że zobaczą w tłumie ukochaną twarz, wykrzykiwali imiona mężów, braci czy synów, inni po prostu wrzeszczeli „Nasi!” lub „Zwycięstwo!”, piszczały i hałasowały dzieciaki.

- Mistrzu Holbytlo! - wołała, podskakując, dziewczynka o dźwięcznym imieniu Eowina, nazwana tak na cześć słynnej Eowiny, wojowniczki, która z pomocą dalekiego przodka mistrza Holbytli pokonała samego Wodza Nazguli na Polach Pellenoru.

Dowódca łuczników usłyszał rozbrzmiewający niczym dźwięk srebrnego dzwoneczka głos dziewczyny i, uśmiechnięty, odwrócił się do niej. Kiedyś musiał być rumiany, pucołowaty i jasnowłosy; teraz jego włosy niemal całkowicie, i z pewnością przedwcześnie, stały się śnieżnobiałe, policzki zapadły się, u nasady nosa widoczna była stara szrama. Spojrzenie szarych oczu stało się cieplejsze, zniknął na jakiś czas właściwy starym wojom chłód.

- Witaj i dzięki za powitanie! - odkrzyknął.

- Słyszałaś?! Słyszałaś?! Odpowiedział mi! A ty mówiłaś, że nawet na mnie nie spojrzy! - Eowina pokazała język niezadowolonej siostrze. - Załóżmy się, że zatańczę z nim po dzisiejszej uczcie!

- Zupełnie zwichnęło się na umyśle dziewczynisko mruknęła z obłudnym westchnieniem stojąca obok kobieta, ta, która twierdziła, że współplemieńcy Holbytli władają magią, lecz jej zjadliwość trafiła w próżnię, a zuchwała dziewka wykrzywiła się i zręcznie, niczym jaszczurka, śmignęła w tłum.

Za pułkiem łuczników szła ciężka piechota pancerna. Z wielkim trudem, i to dopiero niedawno, udało się ją w Rohanie odrodzić, przejąwszy szyk częściowo od krasnoludów, częściowo od Easterlingów; Zachodnia Bruzda, której falanga niczym kamienna ściana zamykała drogę burzliwemu zalewowi Angmarczyków i Easterlingów na Łuku Iseny, straciła w tym boju wszystkich wojowników.

Pułk pieszy był niemal dwukrotnie liczniejszy od łuczników i dowodzony przez dwu, również niewysokich, ale bardzo barczystych wojowników. Wzrostem sięgali do ramion Mistrzom Koni, ale ich ręce, muskularne i silne, mogłyby rywalizować z niedźwiedzimi łapami.

- Patrz, patrz - krasnoludy! - rozległo się w tłumie.

- Co, oni?! Rycerze Torin i Strori?

- Przetrzyj oczy, lebiego! A kto jeszcze? Kto dowodzi królewskimi pancernymi? Hej, heej! Wspaniałym tangarom chwała!

Jeden z dowódców- krasnoludów w marszu odwrócił się do krzyczącego.

- I tobie chwała! - ryknął tak, że wszyscy poczuli watę w uszach. - Jak tam, gotowiście? Piwa nawarzyliście?

- Nawarzyliśmy, nawarzyli! - odkrzyknął chór głosów. Będzie czym pragnienie ugasić!

- No i dobrze! - ożywił się drugi krasnolud, nieco niższy. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin