KAROL BUNSCH
ROK TYSIĘCZNY
Powieść z czasów Bolesława Chrobrego
uzupełniona opowiadaniem
“OBRONA NIEMCZY”
Część pierwsza
I
Na ciemnym niebie bezksiężycowej nocy migotały niezliczone gwiazdy. Ich odblask iskrzył się w zamyślonych oczach wtopionego w mrok człowieka. Głuchą ciszę górskiej pustaci zakłócał tylko chrzęst końskich żuchw. Przerwał ją niski głos Stoigniewa:
- Powiadasz, Zyńka, że o śmierci kniazia Mieszka Zbrozło wiedział? Nie czas go szukać. Samemu trzeba powziąć postanowienie.
W głosie jego brzmiał zawód i wahanie. Po chwili dorzucił:
- Jeno jakie?
- Boże drogi są jasne i proste - padła z mroku odpowiedź. Stoigniew żachnął się niecierpliwie:
- Gdy własnego jeno szukać zbawienia. Iście trafiłem tu, choć po bezdrożach i w mroku. Jeno mi ostać i poniechać sprawy. Alem ja przysiągł w całości utrzymać Mieszkowe dziedzictwo, by na marne nie poszła praca mych przodków i krew mego rodzica. Obce odrośle na Piastowym pniu jeno soki żywe wyssą, jako jemioła z dębu. Adelajdziem przyrzekł, że nie zwolę, by je zaszczepiono. Tyś nikomu nic nie dłużen, tu siedzisz zali nad Mosiną - za jedno. Ale co byś sam rzekł o rodzicu, który w czas moru małżonkę i dziatki porzuci, by ratować jeno siebie? Lubo o żupanie, co z oblężonego grodu uciecze, powierzonych sobie wojów na przepadłe ostawując? Zali nie winni trwać, choćby na zatratę?
Pytał sam siebie. Gdy składał przyrzeczenia, nie było Ody i jej potomków, kraj jednoczył się w jednym ręku. Dotrzymać ich dziś to wywołać wojnę wewnętrzną, gdy grożą postronne. Wracał myślą do tej chwili, gdy przed dwudziestu laty rannemu w bitwie pod Cydzyną Mieszkowi składał to przyrzeczenie. Tam poznał siłę zdolną znieść od jednego zamachu wszystko, co jest obcego w kraju, i omal jej nie rozpętał. Od tego czasu zmieniło się wiele, zmienił się i on sam. Sięgnąć do tych sił byłoby łatwo i dziś, ale to, co wtedy uczynił bez wahania, teraz budzi w nim wątpliwości. A jeśli tego nie uczyni, czy zdoła dopełnić, co przyrzekł?
Jakby zgadując przyczynę rozterki wojewody, pustelnik rzekł:
- Tyle człek dłużny, na ile go stać, i tam powinność swą pełnić winien, gdzie go Bóg postawił. Wszędy grzechu ustrzec się można. Ja ludzi nie szukam, ale nie uciekam przed nimi. Boże słowo głoszę tym, którzy chcą go słuchać, bez nijakiej przemocy czy nakazów. Łacniej wierzą, gdy widzą, że żadnej z tego nie czekam korzyści, nawet ci, co je za niemieckie szalbierstwo uważać zwykli. I dotrę z nim tam, gdzie żaden nakaz nie dotrze.
Stoigniew ważył coś w sobie. Odezwał się wreszcie:
- Tak, jak ty, zacząć należało. Aleć siłą ochrzcili Niemce Połabian, orężem ochrzcił Wtóry Otto Swena. I u nas, jako sam mówisz, chrzest dotarł tam, gdzie nakaz książęcy. Zda mi się, za późno ze słowem iść, gdy siłą chybiono. Zwalił się Kościół na Załabiu, w Danii nie ostało ni jedno biskupstwo. Jako Wacław w Czechach i duński Harald życiem przypłacił, że się przy chrześcijaństwie upierał. Bo gdy misja a podbój i ucisk to jedno, dzieckiem być trzeba lubo niewolnikiem, by przeciw mieczowi nie podnieść miecza. Kto siłą dobywa, siłą trzymać musi. Cóż zdziałają tacy jak ty? Prosto mówiąc, przed biskupem tu uszedłeś, bo prawa nie masz apostołować. Jako lenna misje rozdają, nie darmo.
- Chrystus rzekł, że bramy piekielne nie przemogą Jego Kościoła. Nie wróci pogaństwo nigdzie, dokąd raz dotarło słowo Boże.
- Nie wróci, mówisz? A czemuż to Wojciech Sławnikowic cisnął swą trzodę i mnichem ostał? Po cóż mu pogan daleko szukać, gdy doma ich najdzie bez liku? A u nas? My mamy podpierać, co na sile jeno książęcej stoi, gdy na co inne potrzebna? Niechaj się zwali obcym na głowy. Nikt rozsądny nie czeka, aż spiętrzona woda jaz przerwie. Sam go zburzy, by mu fala nad głową nie poszła.
Urwał, ale Zyńka wiedział, o czym myśli Stoigniew. Kraj znał, może lepiej od wojewody, wiedział, że na uroczyskach i żalnikach po staremu pogańskie obrzędy się odprawują. Raz już przeżył próbę nawrotu pogaństwa, której początek dał młodociany wówczas Stoigniew. Gdyby dziś doświadczony i zażywający powagi zarówno w kraju, jak i u młodego księcia wojewoda znowu dał hasło nawrotu, zadepce wątły, dopiero wschodzący nieśmiały siew nowej wiary. Zapytał cicho:
- Zali wy nie wierzycie w jedynego Boga?
- Wolałbym wierzyć, że Go nie ma, niż że jest zły. Że krzywdzić zezwala słabych, że władzę daje okrutnikom, którzy burzą jeno stary ład, nowego nie wprowadzając. Ale nie w tym rzecz, zali ja wierzę, czy nie wierzę.
Zyńka w zamyśleniu zapatrzył się w niebo. Wskazując na nie, powiedział cicho:
- Spójrzcie na ten ład i piękno. Nie może być zły ten, co to stworzył.
- Ja muszę patrzeć na ziemię - szorstko odparł Stoigniew. - Szukam silnego sprzymierzeńca.
Zyńka zaczął po chwili milczenia:
- Kniaź Mieszko mądry był. Też szukał silnego sprzymierzeńca. Kraj ochrzcić postanowił nie z miłości do Boga, bo Go nie znał. Jeno w Jego Kościele widział ład i moc. Wyście w Rzymie bywali, nieobce wam pismo. Sami wiecie, zali jeno w mieczu jest siła.
- Kniaź Mieszko pozór chciał odebrać wrogiej napaści. Wżdy przymierza szukał i z cesarstwem, choć nie miłował Niemców. Ale ninie w Rzymie Krescencjusz rządzi, przed którym papież uchodzić musiał, sam pozbawiony oparcia, w Niemczech zasię rządzi ten, kto cesarskiego wyrostka ma w ręku. Raniej Kłótnik, ninie stara cesarzowa wraz z mogunckim Willigizem. Dla nich Kościół sługą i narzędziem. Ład, mówisz? Iście, na niebie, gdzie każda gwiazda, wielka czy mała, swoje miejsce i drogi ma. Patrzysz w nie, a nie wiesz, co się na ziemi dzieje. Ład i moc! Łońskiego roku na synodzie w Reims Arnold z Orleanu wszem wobec głośno powiedział, jaki to ów ład: Kościół galijski posłuszeństwa Rzymowi odmówił.
- Jedna ma być owczarnia i jeden pasterz.
- Jeden pasterz! Iście, jak pamięcią sięgnę, jeden czestny człek, godzien tej nazwy, na Piotrowej stolicy siedział - Benedykt, piąty tego imienia. Dlatego na wygnaniu zmarł. A inni? Antychrysty - jako rzekł ów Arnold. Nie masz zbrodni, która by nie skalała Piotrowej stolicy. Jeden pasterz drugiego wyklina i wygania lubo głodem morzy, a trupa włóczy po ulicach.
Zaległo milczenie. Przerwał je przejmujący głos pustelnika:
- Zbliża się tysięczny rok. Antychryst uprzedzić ma przyjście Chrystusa. Znaki będą na ziemi i niebie...
Urwał. Smuga jaskrawego światła spadającej gwiazdy przekreśliła niebo od wschodu na zachód i roztopiła się w zielonawej poświacie, która oddzielać zaczynała ciemny widnokrąg od jaśniejącego już nieba. Długo milczeli, wstrząśnięci niezwykłym zjawiskiem.
Ciszę przerwały nieśmiałe zrazu głosy budzącego się ptactwa, krótka czerwcowa noc ustępowała przed dniem. Stoigniew wstał:
- Konie rozstawne czekają, czas mi jechać, droga daleka.
Nie odchodził jednak. Zapytał cicho:
- Ty wierzysz, że skoro już przyjdzie Chrystus i sprawiedliwość uczyni?
- Wierzę, że przyjdzie. Jeno nie wiemy dnia ni godziny. Ale jak one panny mądre - każdy winien iść Mu naprzeciw, niosąc kaganek sprawiedliwości, nim jej słońce wzejdzie.
Stoigniew nic nie odrzekł. Zadumany dosiadł konia i ruszył w dół po stoku.
Bolesław patrzył czerwonymi z bezsenności oczyma na zwłoki ojca, złożone na wysokich marach w chłodnym cieniu poznańskiej katedry. Zdało mu się, że chłód ten wieje od rodzica; daleki już jest i obojętny. Nie odpowie na pytanie, które cisnęło się na usta młodego księcia:
- Cóżeś mi ostawił?
Wieść o śmierci ojca doszła Bolesława w dalekim Krakowie, gdy gotował się właśnie do odparcia zagrażającej napaści kijowskiego Włodzimierza. Rzucił wszystko i pognał do Poznania, nie śpiąc i nie jedząc, nie tylko by oddać rodzicowi ostatnią posługę, ale by uprzedzić knowania wewnętrznych wrogów, nie dopuścić do wykorzystania przez nich wstrząsu po śmierci Mieszka. Prócz macochy, której nienawiść do czasu obezwładniona niedojrzałością synów, nie brak i innych, od krewniaków do dawnych szczepowych i plemiennych książątek, którym podział Mieszkowego dziedzictwa przypomni nie zadawnioną jeszcze samodzielność. Dotąd uginać się musieli przed władcą wszystkich plemion lechickich. Teraz dzielnicowi książęta o ich przychylność zabiegać będą zmuszeni, wzajem przeciw sobie szukać sprzymierzeńców. Oda szukała ich już za życia małżonka. Przybywój i Odylen wiedzą, że los ich i życie związane są z jej zwycięstwem.
A zewnętrzni wrogowie? Jak szerokie rubieże Mieszkowej dziedziny, nie masz miejsca, skąd nie wyciągałyby się wraże ręce po jego spuściznę. Nie tylko Mieszko swoje państwo budował, budują wszyscy dokoła, każdy rad cudzy kamień w węgieł swej budowli wmurować. Czeski Bolesław odebrać zechce wielkomorawskie dziedzictwo, Morawy, Śląsk i kraj Wiślan, Gejza Słowaczyznę. Włodzimierz jeszcze za życia Mieszka wykorzystał walkę między dziewierzami o spuściznę po Mojmirze, by zająć Grody Czerwieńskie, teraz sięga po dalsze zdobycze, bo tędy łatwiejsza droga ku Morzu Czarnemu niż przez ziemie zajadłych Pieczyngów. Mazowsze szarpane przez Jadźwież i Prusaków. Grożą Prusacy i gdańskiemu Pomorzu, Lutycy szczecińskiemu na wyprzódki z Danią, nie poskromione jeszcze pogaństwo tego kraju otwiera im wrota. A na zachodniej granicy drapieżni margrafowie zawsze czekają jeno chwili sposobnej, by na czele zgrai łotrów ruszyć po nowe zdobycze. Czy trafi im się dogodniejsza pora niż ninie, gdy w Odzie znajdą chętnego sprzymierzeńca?!
- Wygnam jędzę wraz z jej pomiotem! - jak wyzwanie zmarłemu rzucił Bolko przez zaciśnięte zęby. Ale na twarzy Mieszka widniał rzadki za życia uśmiech, beztroski i obojętny. O czym myślał umierając? Że nie będzie już musiał odpowiadać na żadne pytania? A może odpowiedziałby jak ongiś: “Moja, nie twoja była praca, moja rzecz, jak będę dzielił dziedzictwo”.
W Bolesławie podnosił się bunt. Może wonczas była to prawda, ale nie dziś. Dwadzieścia sześć lat liczy, a połowę z nich spędził w walce. Jeżeli władza to trud i odpowiedzialność, cóż w budowę państwa włożyła Oda i przyrodni bracia, by z nimi dzielił dziedzictwo? Dzielił! Bronił ich dziedziny przed zewnętrznymi wrogami po to, by go z własnej wyzuli, skoro tylko znajdą sposobność. Oto co mu rodzic zostawił!
Ogniste płaty gniewu zatańczyły przed znużonymi oczyma Bolesława, powściągnął go z wysiłkiem. Emnilda na wyjezdnym błagała go o spokój. Sam rozumiał zresztą, że nie pora na wewnętrzną rozgrywkę. Jeśli Ody nie zaślepi nienawiść, też to pojąć musi. Gniew Bolesława ustąpił goryczy. Sercu folgować nie wolno, ni w miłości, ni w nienawiści. Gdy rodzic w starczej słabości dał mu folgę, dzieło swe pozostawił na skraju przepaści.
Znużony umysł Bolesława naszły wspomnienia. Za kilka godzin kamienny grobowiec na zawsze rozdzieli go z ojcem. Miłował jednak tego zamkniętego w sobie, samotnego człowieka, choć niejednokrotnie starli się. Z ulgą pomyślał, że gdy widzieli się po raz ostatni, rozstali się pojednani. Może nie wypowiedziane przyrzeczenie spełnienia nie wypowiedzianej prośby ojca, by oszczędzić małego Lamberta, lżejszą uczyniło samotną śmierć Mieszka. Bolesław dla tego wspomnienia oszczędziłby może i ojcowego imiennika, gdyby nie Oda. Z nią nie masz pokoju, może być tylko rozejm, którego każda ze stron wyzyskać nie omieszka, by się do walki przysposobić.
Wspomniał słowa ojca: “Długo myśl, nim miecz wyciągniesz z pochew”. Ale nie czas na długie myślenie, gdy naglą okoliczności. Nie czas nawet na spoczynek po dalekiej drodze. Jeszcze tylko ojcu ostatnią cześć oddać i jąć się trzeba dzieła, które pozostawił nie dokończone; gorzej, bo zachwiane.
Bolesław modlić się począł, ale myśl z uporem wracała do splotu czekających go spraw. Roztargniony, po chwili dopiero uprzytomnił sobie, że modli się po czesku. Tak go uczyła matka. Jakże inne byłoby położenie, gdyby nie odeszła przedwcześnie. Była rzeczniczką pokoju między bratnimi narodami, orędowniczką pokoju między słabym jeszcze chrześcijaństwem a nie wyplenionym pogaństwem. Bez użycia siły umiała je poskromić, gdy podniosło głowę po cydzyńskiej bitwie. A nade wszystko - gdyby żyła - nie byłoby Ody. Pokój z wujem Pobożnym, pokój wewnątrz kraju i cała Mieszkowa siła w ręku Bolesława.
Otrząsnął się ze wspomnień. Nie wiodą do niczego, chyba, by jeszcze jaśniej unaocznić, kto zagraża Mieszkowemu dziełu, które sercem i myślą za własne zwykł uważać. Znowu fala gniewu wzburzyła jego umysł. Jest prosta i łatwa droga, by wyzbyć się wewnętrznych wrogów. W kraju tli się bunt przeciw nowościom, by rozgorzeć, gdy jeno oddech chwyci. Po cydzyńskiej bitwie, gdy zdało się, że nie stanie księcia, na którego rozkaz lud głowy pochylił do chrztu, z trudem wybuch stłumiono. Gdy teraz dziedzic Mieszka sam rzuci żagiew, wytrąci ją z ręki plemiennych książąt, a pożoga zmiecie wszystko, co jest obcego w kraju. Nie stłumi jej już nikt!
Zdało się Bolesławowi, że echo z ciemnej głębi świątyni powtórzyło: nikt! On sam będzie pchany przez falę, która tylko niszczyć może, gdy trzeba budować. Wyciągnięty nie w porę miecz można jeszcze schować do pochew, żagiew - podłożona pod węgieł budowli - wypada z ręki. Mieszko był poganinem, gdy wprowadzał chrześcijaństwo, ale wiedział, że niezbędne ono dla zniszczenia tego, co zamierzył.
Bolesław przeżegnał się. Demon gniewu i nienawiści pokazuje mu drogę, która wiedzie w otchłań. Nie szukać łatwych dróg do trudnego celu. Przezornie, mozolnie, krok za krokiem, wśród przeszkód i niebezpieczeństw podjąć trzeba rozpoczęte przez ojca dzieło, by je kiedyś uwieńczyć i utrwalić poświęconą koroną. Choć rodzic w starczej słabości sprzeniewierzył się sam sobie, on nie może sprzeniewierzyć się ojcu.
Wspomnieniem pobiegł znowu w lata dzieciństwa i pierwszej młodości, gdy Mieszko z Dobrawką przy boku rozszerzał i umacniał zręby państwa, które pod swym dachem skupić miało wszystkie plemiona lechickie. Nieważna jest chwilowa słabość starego człowieka, ale wola jego, którą znaczyły czyny całego życia. Bolesław spojrzał w twarz ojca bez gniewu już i wyrzutu. Mieszko samotny był przez większą część swego życia, nawet oczu nie zamknęła mu umiłowana ręka. Oda nie przyszła tu z miłością, jeno po zdobycze, walka z nią to walka z tymi siłami, które sprzysięgły się na zgubę dzieła ojców i dziadów. Wygra ten, kto przystąpi do niej przemyślniej, działać będzie prędzej. A w trosce czy szczęściu nigdy nie jest samotny, ma przy boku umiłowaną niewiastę.
Przez ściągniętą od niewczasów i rozterki twarz Bolesława przemknął słaby uśmiech. Wcześniej nadążył z Krakowa niż Oda z Trzemeszna. Nie dziw, ona wdowie szaty uszyć musiała, on tylko konia osiodłać.
Spokój letniego wieczoru udzielał się Bolesławowi. Przez otwarte okna przenikał do świetlicy chłodniejszy powiew od rzeki, na jej ciemnej toni gasły już odblaski zorzy, a drobna fala iskrzyć się zaczynała odbiciem gwiazd. Z odległych bagien i rozlewisk Warty, Cybiny i Bogdanki, jak odległa kołysanka, dochodziły odgłosy żabich chórów, nie mącąc wieczornej ciszy, jaka po gwarze całodziennych uroczystości pogrzebowych zaległa Tumski Ostrów. Tłumy, które zbiegły się zewsząd, by oddać cześć zmarłemu władcy, odpłynęły zawiedzione. Nie było stypy starym obyczajem ni pieśni gędłków sławiących dokonania zmarłego, jeno ponure, niezrozumiałe pienia chrześcijańskiego, przeważnie obcego duchowieństwa. Nikt ostatniej woli odchodzącego władcy nie ogłosił. Nie spoczął Mieszko przy ojcach nad Świętym Jeziorem, nawet nie w gnieźnieńskiej bazylice przy boku swej pierwszej małżonki, która zjednać sobie umiała serca ludu. Gdy Mieszko pojął Odę, stanęła nie obok niego, lecz między nim a wszystkim, co mu bliskie. Samotny był za życia i samotny już pozostanie na wieki.
Bolesław odwrócił się od okna, przy którym chłonął orzeźwiający powiew, i rzucił w mroczną głąb izby:
- Wybaczcie, że was zatrzymuję, lecz jutro mi wyjeżdżać, a naradzić się trzeba.
- Pożywić się wam i spocząć takoż - odpowiedział mu z głębi głos Mszczuja. Bolesław uśmiechnął się mimo woli. Dawny piastun ze starego nawyku dba o jego sen i jadło jak ongiś, gdy był wyrostkiem. Odparł życzliwie:
- Pożywić zda się nam wszystkim, wybaczcie, że o tym zapomniałem. Ale na sen nie czas.
Zaklaskał w dłonie, a gdy zjawił się komornik, polecił światła naniecić i przynieść wieczerzę. Po chwili żółty płomień oświetlił postacie dwóch mężów siedzących na zaścielonej ławie. Smutne oczy Mszczuja spod siwiejących brwi spoglądały na Bolesława z troską i współczuciem. Stoigniew zamyślony wzrok utkwił w pociemniałym otworze okna.
- Nad czym dumasz? - z pewnym zniecierpliwieniem zwrócił się książę do niego.
Siedzieli od dłuższej chwili, lecz Stoigniew nie odezwał się jeszcze. Gdy i teraz nie odpowiedział, Bolesław rzucił gniewnie:
- Gwiazdy liczysz?
- Nie. Liczę siły.
- Jam już policzył. Na druhów paliców jednej ręki mi starczy. Chyba wraże siły liczysz, bo moich nie liczyłbyś tak długo.
Bolesław mówił na pozór spokojnie, ale spod gęstych, wydatnych brwi patrzył badawczo na Stoigniewa. Zawsze trudno go było zrozumieć, chadzał swoimi drogami, odmienny od otoczenia, z którym nie szukał łączności. Nie to, co Mszczuj. Tego książę mógł być całkiem pewien, cokolwiek się stanie. Prócz osobistego przywiązania, zrodzonego we wspólnej niemieckiej niewoli, z rodu był, który służył Piastom od niepamiętnych czasów, nie pytając, dokąd wiodą, choćby na zgubę. Szli za wodzem, gdy wódz walczył o zwycięstwo. Na takich budowali ojcowie i dziady. Ale czas jest przełomowy, prócz rąk i serc trzeba głów, ludzi nie jeno gotowych iść, dokąd poprowadzi przywódca, ale którzy rozumieją jego cel i drogi do niego wiodące. Takim był tylko Stoigniew, ale wychowany przez Zbrozłę własne może mieć na oku cele i innymi drogami do nich zmierzać. Bolesław wiedział o starciu Stoigniewa ze starym księciem. Samego Mieszka, który nikomu ustępować nie zwykł, zmusił ongiś do ustępstwa wypomnieniem, że rodzic jego z dobrej woli zrzekł się działu po Ziemomyśle. Teraz, gdy Mieszkowemu dziedzictwu z jego woli czy pod naciskiem wrogów grozi rozdarcie, czy Stoigniew zechce się temu przeciwstawić, czy też, nie wierząc w Bolesława, sam działu zażąda?... A gdy zażąda on, zażądają i inni potomkowie Piastowego rodu. Milkliwość Stoigniewa niepokoiła księcia. Musi wiedzieć: z nim jest czy przeciw, ale kłaniać się nie będzie, choćby miał walczyć sam przeciw wszystkim. Zapytał porywczo:
- Cóżeś wyliczył?
- Od północy możemy być spokojni. Świętosława rządzi starym Erykiem, ma on zresztą własne obrachunki ze Swenem za popieranie Styrbjorna. Jomsborscy zbóje zasłonią Pomorze od Weletów. Sobiesław nawykł sam radzić sobie z Jadźwieżą i Prusami. Was czeka Włodzimierz. Mniemam, że uradzicie.
Bolesław odetchnął. Stoigniew wierzy w niego i myśli wraz z nim. Odparł już spokojnie:
- Jeszcze i wuj Pobożny, który z nim w przymierzu.
- Praski Bolesław do łoża przykuty, w Czechach zamęt, to późniejsza sprawa.
- A tutaj? Wiem ci, co się stanie, gdy ja na wschodzie Włodzimierzowi czoło stawiać będę?
- Bądźcie, panie, spokojni - wtrącił Mszczuj. - Ja wam poręczam za spokój w kraju, byście się jeno uładzili z księżną i biskupem.
Bolesław odparł z goryczą, przez zaciśnięte zęby:
- Unger pogrzebał rodzica w swojej katedrze. Nawet mnie nie pytał, choć wiem, że ojciec wolałby leżeć przy macierzy w Gnieźnie u Świętej Trójcy. Biskup dziś żądania stawiać może, nie ja. Z Odą zasię nie gadałem i nie będę. Co jej więcej mogę rzec, jak jeno że wyżenę ją... jeśli sił starczy. To ona wie bez gadania i ja wiem, co ona zamyśla.
- Dobrze, żeście biskupowi w tym ustąpili - wtrącił Stoigniew - bo nie pora z nim się wadzić, gdzie rodzic wasz spocząć winien. Za jedno, gdzie człek kości swe złoży, ale nie za jedno prostym ludziom, gdzie mogiły leżą książęce, bo to powagi miejscu dodaje. Rozumie to Unger, a ninie i na wasz młyn to woda, póki w Poznaniu wasza stolica, a w Gnieźnie ma być przyrodnich.
- Ma być, ale nie będzie - gwałtownie przerwał Bolesław.
Stoigniew jednak odparł:
- Ninie będzie. Nie pora Odzie wojnę wszczynać, nie pora i wam. Ona dobrze pamięta, i wy nie zapominajcie, że dziedzictwo jej synów pod papieską opieką i z Kościołem byście zadarli po nie sięgając. Na to sposobniejszego czasu potrzeba. I z Odą, i z Ungerem zasię gadać należy, by pomiarkować, co zamierzają. Nie byłoby dobrze, gdyby się z sobą ujednali. Nie chcecie gadać wy, zwólcie mnie.
- Chcesz, to gadaj, ja nie będę. Pilniejsze zresztą są sprawy. Skoro patrzeć, jak Pobożny po Śląsk i Morawy sięgnie, gdy ja z Włodzimierzem będę się zwodził. Wojska, co zebrane na pomoc Ottonowi, powiedziesz na południowe granice.
- Jeżeli Pobożny uderzy, nie ostoim się - odparł Stoigniew. - Zali nie szkoda krwie na darmo? Ninie on silniejszy, ale nie wieczny i chorzeje. Gdyby pomarł, poczną się, jak i u nas, działy i swary między dziedzicami, a żaden mu do pasa nie dorósł. Wtedy pora będzie odebrać, co ninie stracić możemy.
Bolesław zadumał się chmurnie:
- Prawyś! - mruknął. - Nie starczy sił na wszystko. Tedy ja zabiorę te wojska, by Włodzimierzowi drogę do domu pokazać.
- Rodzic wasz przyrzekł posiłki Ottonowi i na wsiadanym śmierć go zaskoczyła. Zwólcie, że ja je do niego powiodę.
Książę był wyraźnie zaskoczony. Także Mszczuj patrzył pytająco na Stoigniewa, zdziwiony, że wychowanek Zbrozły, sprawcy buntu północnych Słowian, doradza walkę przeciw nim przy boku Niemców. Milczeli przez chwilę. Bolesław wiedział, że Stoigniew nie zwykł wyrywać się z nie przemyślaną radą, przyszły mu jednak na myśl słowa, jakie ongiś słyszał od Zbrozły: “Ciężka wam jest północna Słowiańszczyzna, ale ciężka i Niemcom. A gdy bita przez nich i przez was sczeźnie, nie wy, ale margrafy zajmą jej ziemie”. Zapytał:
- Tak zamierzasz pomagać Ottonowi, jak ongiś Zbrozło jego rodzicowi pod Danewirke?
- Nie - odparł Stoigniew. - Okazało się nad Tongerą, że nie dostoją Połabianie Niemcom, ale skłóconych zazwyczaj Sasów z Frankami jednoczą, a młodego pana tutaj trzymają, gdy mu do italskich spraw pilno. Gdy dotrzymamy zawartego przez waszego rodzica układu, ręce będzie miał rozwiązane i nam swobodę ostawi. Może i uda się Rzym przekonać, by nam misję w słowiańskich krajach powierzył, bo nigdy nie przyjmą chrztu jako niemieckiego jarzma, a z rąk słowiańskich może by przyjęli. Jeno dowieść trzeba, że chcemy i możemy to przeprowadzić.
- Nie po myśli mi umacniać w Braniborze siostrę Ody po to, by ją tu poparła - szorstko wtrącił Bolesław.
- Ważniejsze, by jej nie poparli Pobożny i Kłótnik, a jeśli oni pomoc dadzą Ottonowi, my zasię nie dotrzymamy układu, łacno im będzie dla sprawy Ody młodego pana pozyskać.
- Drzewiej nie tak myśleliście - wtrącił Mszczuj niechętnie. - Pomnę ci ja dobrze, bo kniaź Mieszko syna w zakład oddać musiał, a jam lata w niemieckim lochu przesiedział dlatego, żeście po Cydzynie jeńców wyrznąć kazali i omal do buntu nie przywiedli przeciw nowej wierze. Cóże się zmieniło? Otto - pacholę nieletnie, władzę dzierży babka jego i Willigiz, ich by pozyskać trzeba. A gdyby się udało, nie nowina dukom i grafom nawet przeciw cesarzowi się buntować, a łupić chcą, nie wiarę szerzyć. Wżdy i Hodo na własną rękę sobie poczynał, choć kraj ochrzczony już był.
Stoigniew zrozumiał wymówkę, a zarazem niebezpieczeństwo, że u Bolesława przeważyć może zdanie starego woja i dawnego piastuna. Książę sam ongiś pod wpływem Zbrozły własnemu ojcu walki przeciw Weletom przy boku Niemców odmówił, a i teraz radę zrozumiał jako podstęp. Stoigniew zwrócił się do Mszczuja:
- Jako wy nie zabyliście śmierci swego syna w niemieckim lochu, nie zabyłem i ja, że rodzic mój z niemieckiej legł ręki.
Żywe musiało być wspomnienie, bo oczy zamgliły mu się. Skierował spojrzenie w ciemny otwór okna i ciągnął cicho:
- Noc była taka sama, miesiąc świecił, wonie ciągnęły od nagrzanych borów i łąk. Zda się, że świat do szczęśliwości stworzony. A gdym ujrzał, jak rodzic z bólu gryzie własną rękę, coś ci skonało we mnie... - Urwał, otrząsnął się i bystre spojrzenie zwracając na Bolesława, podjął: - Wszak ci i Zbrozło walczył z Weletami, gdy się z Wichmanem przeciw nam zmówili. A po cydzyńskiej bitw...
beanus13