Brondos Sharon - Pokonać strach.pdf

(1053 KB) Pobierz
13220591 UNPDF
SHARON BRONDOS
POKONAĆ STRACH
Harlequin
Toronto • Nowy Jork • Londyn • Amsterdam
Ateny • Budapeszt • Hamburg • Istambuł
Madryt • Mediolan • Paryż • Praga • Sofia
Sydney • Sztokholm • Tajpej • Tokio • Warszawa
13220591.001.png
Jesienne porządki, pomyślała Elizabeth
Marlowe, wysiadając ze swego mercedesa. Nad całym
Long Island wisiała szara mgła. Elizabeth wciągnęła po­
wietrze w płuca, rozkoszując się aromatem wrześniowego
wieczoru. Czuła zapach mokrych liści i dym palonego
drewna. Na szczęście udało się jej wyrwać na weekend
z Manhattanu, gdzie śmierdziało chemikaliami i betonem.
Poprawiła torebkę na ramieniu i spojrzała na budynek,
13220591.002.png
6
który jeszcze niedawno był jej domem. Mieszkała tu od
dnia, kiedy jej rodzice zginęli w katastrofie samolotu. Była
wtedy dzieckiem. Po śmierci rodziców zajął się nią uko­
chany wuj Robert i babcia Adelajda. W ten sposób zwario­
wany kuzyn Michael stał się właściwie jej bratem.
Ogromny dom wuja został zbudowany w dziewiętna­
stym wieku z trwałego kamienia, o jaki łatwo w Nowej
Anglii. Elizabeth uśmiechnęła się do siebie. Jeśli los będzie
sprzyjał wujowi, dom ten pozostanie jeszcze długo własno­
ścią rodziny.
Ruszyła w stronę wejścia. W ciszy słychać było
wyraźnie stukot jej obcasów na starych kocich łbach. Ten
hałas wydawał się przykrym zakłóceniem spokojnego wie­
czoru. Dom był otoczony gęstym lasem, który izolował
całą posiadłość od świata; dzięki niemu nie czuło się bli­
skości milionów ludzi, żyjących w Nowym Jorku. Eliza­
beth z nostalgią przypomniała sobie, jak, będąc dzieckiem,
penetrowała zakątki lasu, obuta w ulubione mokasyny.
Czasami nawet udawało się jej namówić babcię, aby za­
plotła jej włosy w warkocze i wtedy wyobrażała sobie, że
jest małą Indianką i mieszka w dzikiej puszczy.
To należało już do przeszłości. Teraz żyła wśród szkła
i stali Wall Street, zarabiając na życie jako niezależny do­
radca finansowy. Gdyby znalazła się w prawdziwym lesie,
pewnie już po paru minutach straciłaby orientację. Eliza­
beth znów westchnęła i z pewnym zdziwieniem spojrzała
na drzwi domu. Dlaczego nikt jeszcze nie wyszedł, żeby ją
powitać?
To było zaskakujące, zwłaszcza jeśli pamiętało się, jak
7
zawzięcie rodzina sprzeciwiała się jej wyprowadzce.
Wszyscy ciężko przeżyli jej decyzję przeniesienia się na
Manhattan, choć wuj i babcia dobrze rozumieli, że Eliza­
beth powinna mieszkać blisko miejsca pracy. Sama wkrót­
ce przekonała się, że lubi ruch i gwar centrum równie moc­
no, jak spokój i ciszę rodzinnej posiadłości. Teraz, w wieku
dwudziestu siedmiu lat, dzięki swej zyskownej posadzie
i spadkowi po rodzicach była całkiem niezależna i bardzo
jej to odpowiadało. Z trudem zgodziłaby się na rezygnację
z wolności i dzielenie życia z kimkolwiek, choćby nawet
najbardziej ukochanym.
Jednak Robert i Adelajda wiedzieli, że ma przyjechać
i ktoś powinien był już usłyszeć warkot samochodu oraz
sygnał, gdy otworzyła automatyczną bramę. No i Michael!
Zwykle już na powitanie zwariowany kuzyn szykował jej
jakiś niewybredny kawał. Zatrzymała się na chwilę i rozej­
rzała wokół, szukając jakichś śladów życia.
Niczego nie dostrzegła. Poczuła na plecach dreszcz
niepokoju. Zesztywniała. Czyżby coś się stało? Czy może
z powodu jakiegoś wypadku wszyscy gdzieś pojechali, na­
wet się z nią nie kontaktując? Niestety, na Queensboro
Bridge był korek, a przedtem przez kilka godzin nie była
uchwytna telefonicznie. Elizabeth naprawdę zaniepokoiła
się o swą rodzinę. W tym momencie usłyszała ten dźwięk.
Bezpośrednio za jej plecami, ukryte w gęstych krze­
wach bzu, wyło jakieś zwierzę. Elizabeth zamarła. Nie
mogła uwierzyć, że tu, w cywilizowanych warunkach
Long Island, rzeczywiście usłyszała tak prymitywny, mro­
żący krew w żyłach odgłos. Gotowa była nawet uwierzyć,
8
że to wiatr tak zawył w gałęziach drzew. Pochyliła głowę,
uważnie nasłuchując.
Nie, to nie wiatr spowodował, że znów przeszył ją
dreszcz. Z krzaków dobiegł tym razem niski, gruby po­
mruk, przypominający jej głos wydawany przez jakiegoś
wielkiego dzikiego kota. Elizabeth obróciła się szybko
i wbiła wzrok w krzaki. Nie chciała stać odwrócona pleca­
mi do niebezpiecznego stworzenia.
Niczego nie dostrzegła w gęstwinie, ale przyszło jej do
głowy, że nie może wykluczyć, iż rzeczywiście jest tam
dzikie zwierzę. W Nowym Jorku było kilka ogrodów zo­
ologicznych. Jakieś zwierzę mogło uciec z klatki, ale to
wydało się jej mało prawdopodobne. Mimo to Elizabeth
czuła, że dostała gęsiej skórki, i nieco zdrętwiała. Jej ciało
instynktownie zareagowało na zagrożenie.
Ciało, ale nie umysł. Elizabeth uznała, że to z pewno­
ścią Michael ustawił w krzakach magnetofon. Stary kawał,
pomyślała ze złością połączoną z pewnym wzruszeniem.
Gdy przybyła do domu wuja i ciotki, Michael, dwa lata od
niej młodszy, dał jej miesiąc spokoju, by mogła opłakiwać
stratę rodziców, po czym zaczął wkładać jej do butów
gumowe pająki, a węże na sprężynie do pudełka z lun­
chem. Kawalarz z natury, w istocie pomógł jej otrząsnąć
się ze smutku i przygnębienia wywołanego śmiercią rodzi­
ców, ale teraz był już poważnym przedsiębiorcą, mężem
ślicznej Jennifer, i powinien zachowywać się jak dorosły
mężczyzna.
A tymczasem z pewnością siedział tam w krzakach, za­
śmiewając się do rozpuku z jej zaskoczenia. Elizabeth po-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin