Greene Jennifer - Duch w roli swata 01 - Oczarowany.rtf

(292 KB) Pobierz
JENNIFER GREENE

JENNIFER GREENE

OCZAROWANY

PROLOG

Jock usłyszał trzaśnięcie drzwi samochodu i po­śpiesznie wyjrzał przez okno. Nareszcie! Oto pojawił się pierwszy z braci Connor, Zach. Przyjrzał mu się uważnie. Przybysz stał przy dziwacznym czarnym samochodzie o rozmiarach paczki herbatników. Trudno zrozumieć, jak mężczyzna o długich nogach mógł się w nim zmieścić. A ten miał naprawdę długie nogi - był nieprzeciętnie wysoki, o szerokich ramio­nach, tyle że taki chudy... Mógł mieć najwyżej ze trzydzieści lat. Jego włosy były długie, kruczoczarne i kręcące się, tak jak i broda. Jock doskonale zdawał sobie sprawę, ile czasu potrzeba, by wyhodować solidną brodę - sam miał podobną - ale zarost przybysza był zaniedbany, a twarz chorobliwie bla­da.

Mężczyzna spojrzał w górę. Rzecz jasna, nie mógł nic zobaczyć w oknie, ale Jock widział go doskonale. Nawet z wysokości dwóch pięter dostrzegł kolor jego oczu - intensywny błękit, zamglony przez wyczerpanie. Błękit, który palił, jakby w duszy przybysza była wielka rana.

A więc to tak. Jock wyprostował się, marszcząc brwi, a jego ręka bezwiednie spoczęła na inkrustowa­nej klejnotami rękojeści szpady. Nie ma wątp­liwości, że ten chłopak jest w kiepskim stanie. Gdyby to był rok pański 1723, zaraz wziąłby go na morze i porządnie napoił rumem. W rześkim, słonym powiet­rzu nie byłoby trudno postawić go na nogi. Niestety, taka możliwość nie wchodziła w grę, ale Jock nie dawał łatwo za wygraną. Znajdzie sposób, żeby mu pomóc. Ruch na świeżym powietrzu bez wątpienia zlikwiduje te bladość. Chłopak był dobrze zbudowany, spod zarostu prześwitywały regularne, wyraźne rysy i chyba nie było kobiety, która nie zwróciłaby uwagi na te oczy. Trudno powiedzieć, czy byłby dobry jako kochanek, ale teraz to nie jest najważniejsze. Kiedy przyjdzie pora, można go będzie wspomóc radą i wska­zówkami.

Jock odwrócił się od okna, myśląc gorączkowo. Najpilniejszą sprawą jest, rzecz jasna, wybranie od­powiedniej kobiety. Nie powinna być dziewicą. Zresztą i tak to prawie niemożliwe znaleźć dziewicę pod ko­niec dwudziestego wieku. I przede wszystkim, nieważ­ne w którym stuleciu, z dziewicą nie ma nawet połowy tej przyjemności, co z dziewczyną, która wie, co się robi w łóżku. Nie, ten Zach potrzebuje kobiety z do­świadczeniem. Kobiety energicznej, może nawet trochę impertynenckiej. Najlepiej, żeby była dobrze zbudowa­na, taka przy kości.

Jock nie lubił chudych kobiet, a jako że miał szcze­ry zamiar przyglądać się akcji - większości akcji - uznał, że dobrze będzie znaleźć kandydatkę odpowia­dającą jego osobistym upodobaniom. Zatarł ręce, czu­jąc już podniecenie na samą myśl o tym. Do diabła, było tak, jakby znowu żył.

Ten młody człowiek wyglądał jak ktoś, komu wy­rwano duszę, ale Jock nie zrażał się drobnymi prze­szkodami. Jego zadaniem było zmienić życie chłopaka i żadna ziemska przeszkoda go nie powstrzyma. Zrobi wszystko, co należy.

Patrzył z satysfakcją, jak przybysz zbiera swoje manatki i zmierza w stronę wejścia po pokrytej śnie­giem trawie. Jeszcze tylko parę kroków i od chwili kiedy Zach przekroczy próg, będzie należał już do niego.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Zachary Connor wysiadł ze swojego niskiego, czar­nego lotusa i słone powietrze podrażniło jego oczy. Listopad w stanie Maine zaskakiwał kogoś przybywa­jącego z Los Angeles. Zacinający znad Atlantyku wiatr był zimniejszy od odłamków lodu i zawodził jak la­mentujący duch.

Drżąc z zimna, Zach rozejrzał się wokoło. Dom stał na szczycie pokrytego śniegiem wzgórza. Z tyłu teren opadał aż do kamienistej plaży. W oddali widać było białą latarnie morską, nieczynną i opuszczoną. Fale uderzały, rozpryskując się na mokrych skałach. Wzdłuż poszarpanej linii brzegu tu i ówdzie pojawiały się dachy zabudowań. Najwyraźniej sąsiedztwo było licz­ne, ale na szczęście dość odległe. To, co zobaczył, uspokoiło go. Obecnie marzył tylko o tym, żeby go zostawiono samego. Całkowicie samego.

Pochylił się, żeby wyjąć z samochodu klawiaturę, futerał z saksofonem i plecak, ale trudno mu było oderwać wzrok od domu. Ten budynek miał chyba ze dwieście lat. Kiedyś musiał być piękny, a właściwie wciąż był. Wyrastał w górę na trzy kondygnacje, zaś ostatnie piętro otoczone było galeryjką. Białe ramy okienne i ciemnozielone okiennice wyglądały na nieda­wno malowane. Na pierwszym piętrze był balkon, z którego rozciągał się widok na wzburzony ocean. Od wschodniej strony sterczała ośmiokątna wieżyczka z wysokimi, wąskimi oknami. W całym domu było ciemno, nie było widać znaku życia.

Nagle Zach zaniepokoił się. Wydawało mu się przez moment, że zobaczył jakiś ruch w którymś z okien na samej górze, ale to musiało być tylko złudzenie. Znów się uspokoił - bez wątpienia nie było tu nikogo, czuło się jakąś atmosferę opuszczenia, jakby nikt tu nie mie­szkał od lat. I dlatego ten dom, podobnie jak okolica, doskonale mu odpowiadał.

Odszukał klucz w tylnej kieszeni dżinsów, zebrał swoje rzeczy i ruszył do wejścia. Przekręcił duży mo­siężny klucz i pchnął ciężkie, dębowe drzwi, które otworzyły się z odgłosem przypominającym efekty dźwiękowe w filmach o Frankensteinie. W środku po­witała go cisza i drobinki kurzu wirujące w smudze światła wpadającej przez drzwi do przedpokoju wielko­ści zamkowej komnaty. Szerokie, mahoniowe - jak przypuszczał - schody prowadziły na górę.

Zajrzał do pierwszego pokoju z prawej strony. Okazało się, że jest to staroświecki salonik - fotele, kanapa z końskiego włosia, wystrzępiony perski dy­wan, lampa z abażurem obszytym frędzlami. W pokoju panowało miłe ciepło. Ktoś włączył ogrzewanie i uło­żył równy stos porąbanego drewna przy wielkim, kamiennym kominku. Zach powiedział sobie, że nie ma w tym nic dziwnego, bracia mówili mu przecież, że domem ktoś się opiekuje. Wszystko to było wy­szczególnione w testamencie dziadka, tyle że jego to wcale nie obchodziło.

Nie mógł sobie wyobrazić dziadka mieszkającego tutaj. Dwaj pozostali bracia również byli tym za­skoczeni. Nikt nie spodziewał się, że po jego śmierci odziedziczą tę posiadłość. Nie mieli w stanie Maine żadnej rodziny. Seth i Michael podejrzewali, że dziadek trzymał tu jakąś kobietę. To by pasowało do tego starego rozpustnika. Bracia byli zafascynowani tajem­nicą - on nie. Jego to nie obchodziło. W tej chwili czuł jedynie wdzięczność, że może się schronić w miejscu, o którym nikt nie wie i gdzie nikt go nie będzie niepokoił.

Odłożył bagaże i nie zdejmując skórzanej kurtki, podszedł do kominka. Pochylił się, włożył do paleniska kilka grubszych polan i mniejszych gałązek, a potem podpalił je. Głodne płomienie zaczęły lizać drewno i po chwili wszystko zajęło się z szumem, a powietrze wypełnił zapach cedru i sosny.

Zach zgarbił się przy ogniu i jak zahipnotyzowany wpatrywał się w płomienie. Wiedział, że nie może tak siedzieć, miał przecież wiele rzeczy do zrobienia. Pier­wszą czynnością powinno być obejrzenie domu. Ten pokój był umeblowany, ale to nie znaczyło, że na pewno znajdzie się tu jakieś łóżko do spania. Najwięk­szym problemem było jedzenie. Po drodze nie spotkał żadnego otwartego sklepu - co nie powinno dziwić w Święto Dziękczynienia - ale jakoś musi znaleźć sposób, żeby zaopatrzyć się w najniezbędniejsze rze­czy. Nie jadł nic od poprzedniego wieczoru, nie pamię­tał już, kiedy ostatni raz przespał całą noc. Powinien być głodny, ale nie był. Powinno zależeć mu na znale­zieniu łóżka, ale tak nie było. Już od miesięcy nic nie miało dla niego znaczenia.

Gdzieś w oddali zadzwonił telefon. Wzdrygnął się, słysząc ten drażniący dźwięk, ale nie ruszył się z miej­sca. Powinien był się domyślić, że bracia postarali się, żeby telefon na pewno był podłączony. A teraz dzwo­nił i dzwonił, aż w końcu, na szczęście, ucichł. Oni nie mogą wiedzieć, że już przyjechał. Zadzwoni potem, ale nie wcześniej, niż będzie w stanie wydobyć z siebie pogodny, serdeczny głos. Braci niełatwo oszukać. Na pogrzebie Michael był wyraźnie wstrząśnięty jego wy­glądem, zaś Seth, który nigdy nie przebierał w sło­wach, powiedział mu bez ogródek, żeby przestał zaharowywać się na śmierć. Nakłonili go do przyjazdu tutaj i sprawdzenia, jak przedstawia się ten nieoczekiwany spadek po dziadku. Widział, że martwią się o niego i sądzą, że zbyt ciężko pracuje. Pewni byli, że wróci do siebie po miesiącu odpoczynku nad morzem.

Nie miał zamiaru się sprzeczać z braćmi. Nie po­wiedział im jedynie, że opuścił zespół i wcale nie był przepracowany. W ogóle nie pracował, nie był w sta­nie. Czuł się tak, jakby muzyka od niego odeszła. Gdyby bracia wiedzieli, w jak głęboką popadł depresję, znaleźliby się przy nim szybciej niż mrówki w konfitu­rach na pikniku i nie ma mowy, żeby zostawili go tutaj samego. Nie chciał, żeby się o niego martwili, bo i tak nie byli w stanie mu pomóc. Nikt tego nie potrafił.

Oczy piekły go od wpatrywania się w ogień, ale bał się je zamknąć. Za każdym razem, kiedy je zamykał, widział twarz dziecka. Niemowlęcia. Niewinną, różową buzię niemowlęcia z błękitnymi oczami, takimi jak jego. W głębokiej ciszy nocy, każdej nocy, słyszał jego płacz. To dziecko żyło, ale on nie wiedział, gdzie go szukać. Nie wiedział, czy jest głodne, czy może chore, czy czegoś potrzebuje, czy jest przy nim ktoś, kto je kocha. I nigdy tego się nie dowie.

Targnęło nim poczucie winy, dobrze znane i ostre jak brzytwa. Nic nie przynosiło ukojenia. Zresztą nie próbował odsunąć od siebie tego bólu, gdyż myślał, cierpko i z goryczą, że na niego zasłużył. Na tego rodzaju ranę nie ma lekarstwa i zresztą nie powinno być. Ogarniające go uczucie pustki pożerało go i nisz­czyło. Nie potrafił pracować, nie potrafił myśleć, nie potrafił nawet odpoczywać. Miał dopiero trzydzieści lat, ale czuł się jak co najmniej stuletni starzec. Nigdy nie sądził, że człowiek może być tak zmęczony. Wy­czerpany do cna. Tak wyczerpany, że już zupełnie nic go nie obchodziło. Przed oczami tańczyły mu poma­rańczowe płomyki. Zaczął wyobrażać sobie umiera­nie...

Nagle z oddali dobiegło stukanie do drzwi. Zach zamrugał powiekami, zmarszczył brwi z irytacji, ale nie ruszył się z miejsca. Seth był w Atlancie, Michael w Detroit, a tu w Maine nikt go nie znał. To mógł być tylko ktoś obcy i w końcu będzie musiał odejść.

Stukanie ustało. Już miał westchnąć z ulgą, kiedy znów rozległo się walenie - nieprzerwane, natrętne - tym razem do drzwi frontowych. Zacisnął zęby i ró­wnież postanowił je zignorować. I wtedy usłyszał zgrzyt klucza w zamku. Powiew zimnego powietrza wtargnął do środka, przeleciał przez hol, aż płomienie ognia przygasły i zasyczały.

- Halo, panie Connor. Jest pan tam?

Damski głos brzmiał przerażająco wesoło. Zach przetarł ręką oczy. Nie odpowiadał - wciąż miał na­dzieję, że nieproszony gość nie znajdzie go i odejdzie. Ale przeliczył się, los nie miał zamiaru być dla niego łaskawy. W drzwiach pojawiła się nie jedna, a dwie istoty płci żeńskiej.

Pierwsza miała szopę czarnych, kędzierzawych wło­sów, rozciągniętą pomarańczową czapkę, błękitne oczy i zadarty nos, czerwony od zimnego wiatru. Dziecko. Dziewczynka. Wszystkie mięśnie w jego ciele napięły się jak struny. Przez ostatnie miesiące nie był w stanie patrzeć na dzieci - żadne dzieci, a już zwłaszcza takie z czarnymi włosami i błękitnymi oczami jak jego włas­ne - nie odczuwając przy tym przeszywającego bólu.

- Pan Connor? Przeniósł spojrzenie na stojącą obok kobietę. Nie miał innego wyjścia, niż jej odpowiedzieć.

- Tak, nazywam się Connor. Kobieta potknęła się nagle. O mało nie upadła, ale w dalszym ciągu zamierzała wejść do środka z szero­kim uśmiechem powitalnym na twarzy. Na policzku miała siniak, tak jaskrawy jak cienie do powiek ulicz­nych panienek. W pierwszej chwili Zach myślał, że ktoś ją pobił, ale zrozumiał, że jest w błędzie, kiedy uderzyła się łydką o nogę krzesła. Albo miała wadę wzroku i powinna nosić okulary, albo była kompletną niezdarą.

Pomyślał, że dla człowieka, który rozpaczliwie pragnie spokoju, ciszy i samotności, ta uśmiechnięta, pełna życia kobieta jest jak najmniej odpowiednim towarzystwem. Ocenił, że może mieć co najwyżej sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, ale nie można było nie zauważyć jej w tłumie. Miała na sobie jaskraworóżową kurtkę narciarską, a granatowo - różowa włóczkowa czapka nie mogła pomieścić krótkich, bujnych włosów rdzawobrązowego koloru. Pod rozpiętą kurtką widać było szczupłą figurę w rozciągniętym żółtym swetrze i dżinsach. Mówiąc szczerze, Zachowi zawsze podobały się szczupłe kobiety, ale w tej chwili nie był w stanie zaintereso­wać się żadną z nich i ostatnią rzeczą w świecie, jakiej teraz pragnął, było damskie towarzystwo. Zwłaszcza towarzystwo kobiety, której śmiech szarpał jego nerwy jak ostre dźwięki rozstrojonego fortepianu. Na dodatek zaczęła mówić i najwyraźniej nie miała zamiaru przestać.

- Mój Boże! Pan pewnie dopiero co przyjechał, nawet nie zdążył pan zdjąć płaszcza. Bardzo przepraszam. Jestem Kirstin Grams, a to moja córka Ame­lia, a właściwie Anne - Mellie. Zajmowałam się tym do­mem przez ostatni rok i, szczerze mówiąc, zaczynałam już się zastanawiać, czy ktokolwiek tu przyjedzie. Czy ten stary dom nie jest wspaniały? Tak się cieszę, że pan już jest. Dzwonił do mnie Seth Connor, to chyba pana brat, prawda? No i kiedy usłyszałam, że pan ma dzisiaj przyjechać, zaczęłam się obawiać, że nie będzie pan mógł zrobić zakupów ze względu na święto. Szy­kujemy w domu przyjęcie z okazji Święta Dziękczy­nienia i serdecznie zapraszam, jeżeli tylko będzie pan miał ochotę przyjść. Chciałam też zapytać, co pan chciałby, żebym tutaj zrobiła. Chodzi mi o to, że tak naprawdę nic nie jest przygotowane, bo nie miałam pojęcia, co będzie panu odpowiadało, zanim spotkamy się...

- Wystarczy.

Szerokie usta nagle zamilkły. Najwyraźniej ta ko­bieta potrafiła mówić jak nakręcona, bez potrzeby przerywania dla zaczerpnięcia tchu. On natomiast mu­siał złapać oddech, w głowie mu dudniło, jakby jechał przez nią pociąg towarowy. Pomyślał, że najłatwiej byłoby pozbyć się natrętki, zachowując się grubiańsko, ale nie mógł tego zrobić w obecności dziecka, pat­rzącego na niego okrągłymi błękitnymi oczami. Właś­ciwie powinien być zadowolony, że ta pani Grams najwyraźniej go nie rozpoznała. W końcu w ciągu kilku lat istnienia zespołu nazbierało się trochę hitów i plakaty z jego twarzą pojawiały się na murach tak często, że już nie zwracał na nie uwagi.

Ale jeśli nie wie, kim on jest, musi być szalona, żeby zapraszać go na obiad. Zach zdawał sobie sprawę ze swojego wyglądu. Długie włosy i kolczyk w uchu były obowiązkowe w środowisku muzyków - jak na przykład garnitury w prążki na Wall Street. Ale tu, w doda­tku z gęstą brodą i w starej, zniszczonej kurtce skórza­nej musiał sprawić wrażenie włóczęgi, narkomana albo zbiegłego więźnia. A ona bez wahania zaprasza go na obiad do siebie do domu.

- Bardzo dziękuję za propozycję, ale to niepotrzeb­ne. Niczego mi nie potrzeba - powtórzył stanowczo.

- Czy na pewno? My naprawdę mamy wszystkiego w bród, a pan chyba jechał cały dzień i musi pan być zmęczony. Mam pomysł! Kiedy indyk już będzie goto­wy, przywiozę panu jedzenie. Mieszkamy tylko parę kilometrów stąd, więc to nic takiego...

Dobry Boże, znów gada jak nakręcona. Zach zaczął podnosić się, celowo robiąc to powoli. Ostatnio stracił sporo na wadze, ale i tak sądził, że onieśmieli ją fakt, że jest tyle od niej wyższy. Nie mogła przecież nie zauważyć tego. Jednak ona tylko zadarła głowę, kiedy zbliżył się do niej.

- Robię niezłą szarlotkę, na pewno będzie panu smakowała. A do indyka woli pan nadzienie z rodzyn­kami czy bez? Mój ojciec uwielbia rodzynki, ale Mellie ich nie znosi, więc zawsze robię trochę tego i tro­chę tego...

Tego już było za wiele. Musiał się wtrącić.

- Dziękuję pani. Nie mam ochoty na obiad. Nie mam ochoty na nic. Bardzo pani dziękuję za przybycie.

To miała być niedwuznaczna odprawa, ale ta kobie­ta nie zrozumiała, o co mu chodzi.

- A więc kiedy przyjadę z jedzeniem, chciałabym, żeby pan mi powiedział, co tu ma być zrobione. Nikt tu przedtem nie mieszkał. Nie znałam też właściciela tego domu, wynajął mnie adwokat Harvey Bennett i chciał jedynie, żebym doglądała tego miejsca. Żeby ktoś regularnie tu przychodził, żeby trawnik był skoszony a śnieg odgarnięty i żeby odnosiło się wrażenie, że ktoś tu mieszka. Wie pan, co dzieje się z domem, kiedy stoi pusty? Zajmuję się kilkoma letnimi domami, tu w okolicy Bar Harbor...

Nie było sposobu, żeby jej przerwać. Na szczęście mała pociągnęła matkę za rękę i w końcu Kirstin zaczęła wycofywać się z pokoju. Poczuł się jak zły wilk, który, jak na ironię, ma za zadanie przepędzić dwie owieczki w bezpieczne miejsce. Nie chciał poka­zywać zębów, ale na Boga, głowa pękała już mu z bólu. Co musi zrobić, żeby ona wreszcie sobie po­szła?

- ...i teraz, kiedy pan będzie tutaj, może woli pan, żebym przestała zajmować się tym domem, ale chyba widział pan, jakie to wszystko zakurzone. Pewnie od lat nikt tu nie sprzątał i nie czyścił. Jeżeli chce pan, żeby mu pomóc, to mogłabym przychodzić we wtorki i piątki po południu. Oczywiście, jeśli pan woli robić to sam...

Nigdy w życiu nie spotkał równie gadatliwej kobie­ty i jeżeli los będzie mu przychylny, już więcej jej nie zobaczy. Ale jej ostatnia uwaga przedarła się przez mur irytacji. Osobiście nic go nie obchodziło, czy cały ten dom zmurszeje, ale była to również własność jego braci i przecież on przyjechał tu właśnie po to, żeby doprowadzić go do porządku, a potem w trójkę zade­cydują, co dalej z nim robić.

- Wtorki i piątki, tak? - Pytanie wyrwało mu się, zanim zdążył ugryźć się w język. Przecież wcale nie chciał, żeby ktokolwiek mu się tu kręcił, a zwłaszcza ta kobieta, która w ciągu paru chwil potrafi doprowa­dzić go do szału. Ale z drugiej strony doskonale zda­wał sobie sprawę, że potrzebuje kogoś do pomocy, a tę babę przynajmniej już znał. Myśl o tym, żeby dawać ogłoszenie, a potem rozmawiać ze zgłaszającymi się obcymi kobietami była nie do zniesienia. A w końcu czy to takie trudne poukrywać się trochę przez dwa popołudnia w tygodniu? - Nie wiem. Muszę jeszcze o tym pomyśleć.

- W porządku. Cokolwiek pan postanowi, ja się zgadzam, tylko proszę dać mi znać. A teraz chyba już musimy wracać do dziadka, prawda, Mellie? Było mi bardzo miło pana poznać.

Wyciągnęła do niego rękę, zachichotała, zdjęła włochatą różową rękawiczkę i wyciągnęła ją ponow­nie. Ujął jej dłoń. Była ciepła i delikatna jak ręka dziecka. Ich wzrok spotkał się na chwilę. Był tak blisko niej, że widział piegi na nosie, łuki jasnych brwi, delikatną cerę. Gdy na chwilę przestała ruszać się i mówić, zdał sobie sprawę z tego, że jest cał­kiem ładna. Nie oszałamiająca, nie olśniewająca, ale naprawdę ładna w naturalny sposób. Nie mógł so­bie przypomnieć, kiedy ostatni raz spotkał kobietę, która nie malowała się ani nie perfumowała. Jej cera była jasna i bez skazy, a oczy miały czysty, ciemnoniebieski kolor. Niestety, było w nich coś... coś miłego, uprzejmego, jakieś ciepło. Dreszcz niepokoju przebiegł mu po plecach. O wiele łatwiej było znieść pierwsze wrażenie, że ma do czynienia z niemądrą przekupą, niż...

Wcale nie chciał być w pobliżu jakiejkolwiek miłej kobiety i nie potrzebował żadnej cholernej uprzejmo­ści. Ani od niej, ani od nikogo. Uścisnął jej dłoń i wypuścił szybko, jakby to był rozżarzony węgiel. Otworzył drzwi wejściowe i do środka wpadł podmuch lodowatego, świszczącego wiatru.

- Wrócę z jedzeniem - obiecała z uśmiechem.

- Nie. - Choć powtórzył to drugi raz i tak nie był pewien, czy go słyszała, bo wraz z dziewczynką już schodziły z werandy i gramoliły się do zardzewiałej ze starości, pomarańczowej półciężarówki.

Kopnięciem zatrzasnął drzwi, oparł się o nie i za­mknął oczy. Ta cała wizyta trwała zaledwie kwadrans, a czuł się jak zbity pies. Gdyby została minutę dłużej, to chyba musiałby coś jej zrobić albo zranić jej uczu­cia, a potem czułby się jeszcze większym draniem niż teraz, ale do cholery, chciał tylko, żeby go zostawiono w spokoju. Odosobnienie, cisza, samotność, czy na­prawdę wymagał od życia za wiele?

- Święci Pańscy, ale narobiłeś pieprzonego bigosu. Oczy same otworzyły mu się ze zdumienia. Słyszał głos - męski, zachrypnięty baryton - dobiegający jak­by znikąd.

- Chyba powinienem się przedstawić. Na imię mam Jock. Nazwiska nigdy nie miałem i wcale mi go nie brakowało, a zresztą to nie ma nic wspólnego z twoją sprawą. Ale wracając do tej panienki...

Zach przesunął ręką po włosach. To było humorys­tyczne, idiotyczne i kuriozalne, ale... ten głos brzmiał naprawdę.

- Ona jest troszeczkę za koścista. Ale musiałeś zauważyć, że pod tymi spodniami ma okrągłą pupkę. Skóra delikatna jak obłok. A te oczy! Ona pali się do ciebie, chłopcze. Wierz mi, znam się na tych rzeczach. Raz tylko na ciebie spojrzała i już w głowie jej były przytulanki. Chyba nie jesteś ślepy? Ale byłeś bardzo niegrzeczny, bardzo - prawie wykopałeś ją za drzwi. Na Boga, jeśli nie zmienisz swojej postawy, to moje zadanie stanie się niemożliwe do wykonania. Jestem tobą bardzo rozczarowany.

Zach okręcił się dokoła. Nie było nikogo, nawet cienia, żadnego odgłosu kroków, śladu niczyjej obec­ności. W odległym końcu holu zobaczył wysokie lustro w ozdobnej ramie, pokryte patyną starości, i wydało mu się, że mignęła w nim przez chwilę postać męż­czyzny z długimi, ciemnymi włosami, ubranego w strój pirata i wysokie buty, z brzuchem wystającym nad paskiem oraz szpadą, która zwisała nisko przy udzie. Ten obraz naprawdę tam był. Drżący, niewyraźny, ale prawdziwy. A potem zniknął.

Westchnął. Nie zdawał sobie do tej pory sprawy, że długotrwały brak snu może spowodować jakieś zwidy. On przecież nie był z tych, co to ulegają omamom. Zawsze mocno stojący na ziemi realista, ani sam nie wierzył w te bzdury, ani też nie był zbyt cierpliwy i tolerancyjny wobec tych, którzy im ulegali. Teraz powinien być naprawdę zaniepokojony stanem swojego umysłu. Zamiast tego uśmiechnął się gorzko, gdy po­myślał, że duch może być jedyną osobą, która z nim wytrzyma. Stanowczo nie pasował do ludzkiego towa­rzystwa, a już zwłaszcza kobiet.

Obraz Kirstin, nieproszony i nie chciany, pojawił się w jego pamięci. Przecież ta kobieta to istna papuga, trajkocząca jak karabin maszynowy. Miał dosyć jej przyjacielskiego zachowania. Ale w jakiś niezwykły sposób był nią oczarowany. Albo mógłby być, gdyby nie to, że w jego świecie nie było miejsca dla takich niewinnych, uczciwych kobiet.

Wspomnienie winy zaciążyło na jego sumieniu mo­cniej niż kamień na grobie. Powlókł się ze zwieszoną głową z powrotem do kominka, zapominając o pani Grams. Nawet nie dotknąłby kobiety takiej jak ona. Nie będzie miał z tym żadnych problemów.

ROZDZIAŁ DRUGI

- Kirstin, to najlepszy indyk, jakiego kiedykolwiek jadłem. Ty chyba gotujesz jeszcze lepiej niż niegdyś twoja matka. Powinnaś zostać szefem kuchni. - Paul Stone patrzył córce prosto w oczy, a tymczasem pod stołem podsunął Mellie rozłożoną papierową serwetkę, do której dziewczynka szybko zsunęła groszek ze swo­jego talerza. - Mówiłem ci już, że John i Bette Simskon właśnie odlecieli do Europy?

- Simskonowie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin