Andrzej Ziemiański
„OGNISTOOKA“, zwana przez żołnierzy „Latryną“, dotarła na szczyt wzgórza zgrzytając gąsienicami, które miażdżyły drzewa, wiejskie chałupy, ryżowe zasiewy i wszelkie konstrukcje wzniesione przez człowieka w tym zapomnianym przez wszystkich spłachetku świata. Prawie dwustutonowa armata samobieżna Królewskich Sił Interwencyjnych zostawiała po sobie tylko szybko podchodzące wodą koleiny.
Wiśniowiecki otworzył właz i wystawił głowę przykładając do oczu lornetkę. Następne wzgórze było odległe o prawie trzy kilometry.
- Dobra, Juras. - Wiśniowiecki zamienił lornetkę na dalmierz. - Seria rozpoznawcza!
- Się robi, szefie... - Giermek przy masywnej ładownicy trzystumilimetrowego działa włączył podajnik. - Ile?
-Daj im trzy.
„Ping, ping, ping”... To był jedyny dźwięk, który usłyszał Wiśniowiecki. Terminator w hełmie krótkimi trzaskami zwinął w odpowiednim momencie bębenki w jego uszach, by nie doprowadzić do kompletnej głuchoty. Tego cudu techniki zachowującego uszy w całości nie miała kompania zabezpieczenia otaczająca pancerne monstrum. Piechociarze w maskujących mundurach trzymali się za uszy, wymiotowali, krzyczeli coś, czego Wiśniowiecki, ze zwiniętymi bębenkami, i tak nie mógł usłyszeć.
Uniósł się na rękach i wygramolił na pancerny kadłub samobieżnego działa. Sz1ag! Pieprzony Tonkin! Czy też Wietnam, jak nazywali ten kraj Amerykanie. Pieprzona, niepotrzebna wojna. Pieprzone ugłaskiwanie Niemców! Pieprzony upał! Pieprzony... a szlag... Wszystko pieprzył ostatnio. Podłączył się do zewnętrznego interkomu i włączył radio.
- Z wielką przykrością przyjął tę wiadomość głównodowodzący Wojska Polskiego generał Rozwadowski. Zestrzelenie naszego asa lotniczego księcia Macieja Lubomirskiego odbiło się szerokim echem w całym świecie. Na ręce króla Henryka XI Jagiellończyka, w prostej linii potomka zwycięzców spod Grunwaldu, napływają depesze kondolencyjne od naszych przyjaciół: Kanclerza Adolfa „Führera” Hitlera, Benito „Duce” Mussoliniego, Cesarza Hirohito, generała Francisco Bahamonde Franco... Cesarz Austro-Węgier nakazał opuszczenie flag do połowy masztu na budynkach rządowych.
Przełączył się na inną stację. Głos z wyraźnym amerykańskim akcentem obwieścił natychmiast:
- Żołnierze polskie, litewskie i żydowskie! Wy nie nada walczyć za zmurszałe, tak zwaną Rzeczypospolitą Trojga Narodów! Wam poddać się najlepsza sprawa. My wam puszczajem Hankę Ordonkę, żeby wy się zastanowili nad tym, co robicie...
Bosko! Wroga propagandowa radiostacja puszczała przynajmniej Hannę Ordonównę zamiast marszów żałobnych z powodu śmierci Lubomirskiego, jak oficjalne rozgłośnie, czy sojuszniczej „Lili Marlene”, łomotanej do zrzygania przez niemieckie stacje.
- Miłość ci wszystko wybaczy... - rozbrzmiały akordy najnowszego przeboju polskiej piosenkarki.
Wiśniowiecki wyjął złotą papierośnicę. Papieros nie smakował mu, jak zawsze, w tej cholernej wilgotności, zasranej temperaturze, w pieprzonym Tonkinie... marzył o łyku zimnego piwa. Patrzył na trzy słupy dymu, które wywołał na wzgórzu naprzeciw. Sięgały nieba. Zasrany amerykański Wietnam!!! Zasrana, niepotrzebna nikomu wojna.
- Przerywamy słuchania muzyki, żeby podać komunikat wojenny - obwieścił głos z silnym akcentem amerykańskim. - Wojska niemiecki poniosły szereg klęsk i został odrzucony o sto mil od Pekinu. Generał Heinrici ucieka szybciej niż jego sztab...
„O szlag... - pomyślał Wiśniowiecki. - Nasi już pod Pekinem?”
- Wojsko polski ponieśli klęskę w wojnie powietrznej nad Sajgon City. Łosie VII poniosły ogromne straty bombardując szpitale, przedszkola, apteki i niewinni ludzie. Strącono ponad sto maszyn...
„Znaczy... zrównaliśmy Sajgon z powierzchnią ziemi”.
- Litwini uciekają jak zajęcy spod Dien Bien Phu.
„Litewska piechota zdobyła nareszcie tę dziurę... teraz to już tylko...”
- Teraz to już tylko czekać dnia klęski ostatecznej! - Poprzedniego spikera zastąpiła kobieta dużo lepiej radząca sobie z językiem polskim. - Siły VietDem zgromadziły się w portach delty Mekongu! Łosie VII są kompletnie nieskuteczne. Ten wyprodukowany w strefie umiarkowanej bombowiec w klimacie wilgotnym okazał się zawodny. Niezdolny do jakiegokolwiek skutecznego działania, budzi jedynie śmiech i współczucie u pilotów Vietnam Marines! Wasza propaganda powie wam, że Da Nang zostało zniszczone przez „Żubry”. To łgarstwo! Japońskie myśliwce nie mają takiego zasięgu, żeby osłaniać biednych polskich samobójców... Nawet po zajęciu Hawajów Japonia nie jest w stanie zapewnić wam jakiegokolwiek wsparcia!
Wiśniowiecki zgniótł niedopałek o pancerną burtę działa. Odłączył interkom z gniazda przy włazie i przez wąski otwór wsunął się do wnętrza „Ognistookiej”. Jezuuuuu... „Ognistookiej”, słusznie nazywanej przez żołnierzy „Latryną”. W środku panował tak nieprawdopodobny smród, że aż go zemdliło.
Załoga również słuchała wrogiej propagandowej rozgłośni. Komunikat wojenny ustąpił miejsca przebojowi Aleksandra Żabczyńskiego „Ach jak przyjemnie”. Jedynie starszy giermek Izaak Ronstein pomstował właśnie na swe żydowskie pochodzenie.
- No, jasny szlag, ja mam wujka w Vancouver. Jak „Żubry” tam dolecą i zbombią go na śmierć, to co ja powiem rodzinie?...
- Wujka masz w Vancouver! - warknął Wiśniowiecki. - A wódkę gdzie?
Ronstein bez słowa podał mu manierkę.
- „Żubry” tam nie dolecą... - uspokajał Izaaka Jurek Bąk. - W życiu! Japońce nie pozwolą nam skorzystać z baz Pearl Harbour.
- Sranie... - Wiśniowiecki wziął z lodówki puszkę z kwasem chlebowym. „Jeśli wyślesz nam trzy kapsle, weźmiesz udział w promocji najnowszych gramofonów!” - brzmiał napis reklamowy na opakowaniu. Wiśniowiecki ostrożnie zdarł banderolę, tak żeby jej nie zniszczyć, i wrzucił do wspólnej puszki. Za te śmieszne papierki można było dostać u tubylców marihuanę. Podobno używali ich do podrabiania akcyzy na fałszywej sake dla Japońców.
Rozległ się warkot, a potem mocne uderzenie w pancerz „Latryny”. Puszka z kwasem chlebowym wylądowała na konsoli dowodzenia. Chryste! Znowu wszystko będzie lepkie. Jakiś silnik tuż obok zawył na wysokich obrotach, rozległ się wizg gąsienic, a potem dostali nowe uderzenie w pancerz
- Nasz wóz amunicyjny przyjechał - zaraportował służbiście Ronstein.
- Słyszę! - warknął Borkowski.
- A ja czuję... - Bąk masował swoje plecy.
Po krótkiej chwili do tych, co mogli słyszeć normalnie, dotarły ciche przekleństwa, a potem łomotanie żelaznym drągiem w pancerz.
- Uzupełnienie! - ryknął ktoś na zewnątrz. - Słuchajcie pucyklozety... Może byście tak wywietrzyli waszą ukochaną latrynkę?
Akurat. „Latryna” po prostu nie dawała się wywietrzyć w tym klimacie. Parę razy otwierali wszystkie włazy, łącznie z awaryjnymi, ale... Złośliwi twierdzili, że smród po takim zabiegu był jeszcze większy. Obecność siedmiu wiecznie spoconych mężczyzn i nieśmiertelnego środka odkażającego (produkowanego chyba z ekstraktu psiego gówna) sprawiała, że w środku można było wytrzymać nie wymiotując tylko po długim treningu.
- Dowódca wozu amunicyjnego do dowódcy Pierwszego Klozetu Rzeczypospolitej! - Wawrzynowicz, mimo że zmasakrował im tylne światła, najwyraźniej bawił się w najlepsze. - Wyłazić, szambonurki!!! Uzupełnienie przyjechało i... wmeldowało wam się prosto w rufę.
Wawrzynowicz zresztą był ewidentną wtyczką wydziału wewnętrznego - sukinsynem piszącym raporty. Ale wszyscy i tak go lubili, bo robił prześliczne zdjęcia (nie to co niemieckimi idiotenkamerami) i rozdawał odbitki, a w związku z tym szlak bojowy „Latryny” był najpiękniej udokumentowanym aktem w dziejach ludzkości. Kapuś musiał być w cywilu zawodowym fotografem. Te zdjęcia tworzyły legendę. Rodziny żołnierzy piały z zachwytu w listach widząc swoich „zdobywców” na gruzach trzcinowych chat, podczas forsowania rzeki (Bąk wtedy o mało nie utonął) czy w trakcie pacyfikacji Phenianu. Zdjęcia Wawrzynowicza ukazywały się często w prasie, a on sam potrafił nawet wymienić u Niemców trzy zdobyczne wietnamskie hełmy na trzy skrzynki reńskiego półsłodkiego, więc mimo donosicielstwa był dla załogi człowiekiem absolutnie niezbędnym.
Bąk nie wytrzymał i wyskoczył pierwszy przez właz amunicyjny. Ci chłopi byli żołnierzami do dupy. Większość to niby ochotnicy. Zwolnieni od pańszczyzny już w wieku dwudziestu lat... Ale... Wiśniowiecki sam widział, jak Bąk modlił się pewnego wieczoru: „Panie Boże, za co mnie posłałeś do tego gówna? Toż siedziałbym sobie spokojnie w wiejskiej świetlicy albo końca pańszczyzny wyglądał rozparty na fotelu w żniwnym kombajnie... A tu, te skurwysyny, zabiją mnie w wieku dziewiętnastu lat! Panie Boże, spraw, żeby coś rozpieprzyło Wojsko Polskie w całości. Bardzo o to proszę...”
- Mam taki nóż szturmowy i trzy uszy - usłyszeli zza pancernej burty.
- Nóż amerykański?
- No.
- Za to dostaniesz wódy do oporu. - Wawrzynowicz był naprawdę dobrym handlarzem. Nie wnikali, ile sam na tym zarabiał. - Ale uszy... Czemu tylko trzy?
- No bo, kurna... no ten... Jeden z nich miał tylko jedno!
- Ty, Bąk... Sam chcesz handlować? Znasz niemiecki?
- Nie, no, panie oficerze, on miał tylko jedno ucho, ciul jeden!
- No dobra, dawaj...
Bąk pociągnął nosem.
- Tylko... Z letka zaśmierdły.
- Nie ma sprawy. Wcisnę im i takie... Jeeeeeeeezzzuuuuuuuus... Maria, Józef. Ty to w zwykłej chustce trzymasz?... W kieszeni??? Chrystusie, Panie na Niebiesiech... wrzuć mi to gówno do foliowego worka... Przecież nie dotknę palcami!
- Trzy Chinooki nad wzgórzem. - Głowa Rappaporta wynurzyła się z włazu strzeleckiego.
- Czyje???! - Borkowski i Wiśniowiecki krzyknęli razem. Amerykańskie Chinooki służyły po obu stronach.
- Aj waj... żebym to ja wiedział...
Bąk doskoczył do swojej przeciwlotniczej pięćdziesiątki.
- O, Matko Boska... Jezus Maria Józef...
- Dwa Chinooki na godzinie jedenastej! - zaraportował Ronstein.
Lidyłło doskoczył do sprzężonych Gnome-Rhone.
- Ja cię...
- Wezwij Welthaltery!
Borkowski zajął miejsce za konsoletą dowódcy.
- Wsparcie lotnicze, wsparcie lotnicze! - krzyczał giermek Dembek do mikrofonu. - Gdzie są te pierdolone Welthaltery?
- Sześć Chinooków zrzuca zające na godzinie drugiej - zameldował Rappaport.
- Pruj, Bąk!!! - wrzasnął Borkowski.
Pięćdziesiątka jednak mogła równie dobrze śpiewać ładnie, jeśli chodziło o cel odległy o trzy kilometry. Desant lądował dokładnie tam, gdzie przewidział to w swoich planach wrogi sztab.
-Gdzie Welthaltery???!
Gnome-Rhone zacięły się przy pierwszej serii. Lidyłło chwycił dwudziestokilowy młot i zaczął walić w zamki.
- Kurwaaaaaa!!! Przerwać załadunek amunicji! - krzyczał Wawrzynowicz. - Właz amunicyjny w tyyyyyyyyył!
-Jezus Maria Święta...
- Hełmy włóż! - rozkazał Borkowski.
Wawrzynowicz z załogą usiłowali wyciągnąć wóz amunicyjny z błota.
- Na ostatni namiar... ognia! - Borkowski kciukami wytaczał ograniczenia spustów dla całej załogi.
„Ping” - usłyszał Wiśniowiecki na swoim stanowisku obserwatora. Po dłuższej chwili niebotyczny słup dymu wyrósł na miejscu lądowania desantu. „Ping” - kolejny słup wyrósł tuż obok pierwszego.
- Jezus Maria, gdzie są Welthaltery? - Bąk najwyraźniej nie miał zaufania do radiotelegrafisty Dembka.
- Pierdol się!
- Pierdol się!!!
- Nie rzucać mięsem! - To był Borkowski. - Dawaj sześć sztuk wokół strefy lądowania!
- Nic nam nie zostanie!
- Wykonać!
Ping, ping, ping... ping... - powiedziało trzystumilimetrowe działo „Latryny”, a właściwie terminatory w ich hełmach. Wiśniowiecki włożył maskę przeciwgazową, bo tym czymś, co się górnolotnie nazywało „powietrzem”, we wnętrzu „Ognistookiej” nie dało się już oddychać.
Ping, Ping...
- Jestem goły!!! - wrzasnął Rappaport do interkomu. Nie mieli już pocisków przeciwpiechotnych.
- Daj burzące. - Borkowski w oparach dymu usiłował odnaleźć konsolę łączności. - Wawrzynowicz, kurwa... ładuj!!!
- A gówno! - rozległo się w słuchawkach. - Wygnali mnie na przedpole... pierdolone Seminole...
Nie słyszeli dzięki terminatorom niczego, co działo się na zewnątrz. Wietnamskie Seminole musiały jednak dobrze przygotować zrzut, skoro Wawrzynowicz bał się wystawić nosa z krzaków.
Ping, ping, ping...
„Latryna” ociężale ruszyła w tył usiłując się wydostać spod rakiet Wietnamczyków. Ping, ping... Jeden ze śmigłowców został dosłownie rozpylony w powietrzu przez trzystumilimetrowy pocisk burzący. Prymitywny komputer „Latryny” sprawiał się zaskakująco dobrze.
- Ou yeeeesss... Tonkin boys! Isn't it?
- Rappaport... przestań mówić po żydowsku!
- To był amerykański, panie oficerze!
- To mów po żydowsku... Żebym tylko coś rozumiał.
- Łłłłłłaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!! - zawył Dembek przy konsoli łączności. - Welthaltery!!!
- Jeszcze nigdy się tak nie cieszyłem na widok Niemców.
- Szwaby matkojebcy... Welcome here! Yes, yes, ,yes!!!
Sześć niemieckich śmigłowców w idealnym szyku pojawiło się nad wzgórzem. Dwa z nich zostały od razu sprute przez wietnamskie Seminole. Trzeci dostał okrutnie w komorę paliwową, ale jeszcze się trzymał. Pozostałe wystrzeliły rakiety.
- Niech Bóg wspomoże Luftwaffe!!! - krzyczał Dembek do mikrofonu. - Niech Bóg wspomoże Luftwaffe!!!
Seminole nawet nie zwolniły. Kolejny Welthalter wylądował w płomieniach na rżysku poniżej. To była maszyna szturmowo-transportowa. W związku z tym nie była ani dobrym transportowcem, jak Chinook, ani dobrym szturmowcem, jak Seminole... To był Welthalter - „Powstrzymywacz świata”, jak brzmiała szumna nazwa, czy też „Biusthalter”, jak zwali go polscy żołnierze - bo do tego tylko, mniej więcej, się z grubsza nadawał.
- Zaraz ich sprują! - syknął Borkowski.
Ping - powiedziały terminatory w ich hełmach. Gówno! Pudło! Ping! Pudło! Ping... Byli bez amunicji.
- Jezus, Jezus. Jezus...
- Kto wzywał pogotowie ratunkowe? - rozległo się nagle w słuchawkach. - Zatwardzenie? Czy atak ślepej kiszki?
Szwadron „Łosiów F” zwanych „Kosynierami” spływał właśnie spod nielicznych chmur.
- Aj waj... śliczności wy moje - szepnął Rappaport. - Ja wam nawet piwo postawię!
- Ty, kurwa... - słuchawki odezwały się ze zdwojoną mocą. - Jednym piwem się, Żydzie, nie wykpisz!
- Za króla, sejm i Rzeczpospolitą! - któryś z pilotów wypowiedział regulaminową formułkę odpalając swoje działka i karabiny.
- Ty co? - Rappaport się roześmiał. - Naprawdę masz zatwardzenie?
Bombardujące Łosie przeszły nad doliną. Każdy, kto miał dostęp do peryskopów w „Latrynie”, nie mógł oderwać oczu od wizjerów.
- Pogotowie ratunkowe odmeldowuje się życząc miłego dnia - rozległo się w słuchawkach. - Przypominamy, że każde wezwanie karetki bez wyraźnego powodu jest płatne ekstra!
- No nie ma sprawy. - Borkowski odwrócił się od konsoli dowodzenia. – Składka na wódę dla lotników. - Zdjął hełm i nadstawił go w charakterze skarbonki. - No, zrzucać się, artillerymen. - Dowiódł, że i jemu język angielski nie jest obcy.
Wiśniowiecki otworzył właz i podciągnął się na rękach. Niemiecki pilot ze sprutego Welthaltera biegł kuśtykając w ich kierunku.
- Heil Hitler! - krzyknął widząc polskiego oficera i wyciągnął dłoń w faszystowskim pozdrowieniu.
- Vivat król! - odkrzyknął Wiśniowiecki podrzucając swój hełm, bo tamten wyraźnie oczekiwał jakiegoś idiotycznego gestu. - Zdrowy? Du... sehr gut?
- Jawohl!
- Okay... Wódka? Reńskie półsłodkie?
- Nicht ferstein...
- Sznaps?
Niemiec z trudem wdrapał się na pancerz „Latryny”. Wiśniowiecki dał mu manierkę Ronsteina. Dał mu też własny pakiet opatrunkowy. Niemiec miał nieźle przypalone lewe ramię.
- Danke. Ich...
- To my danke.
Rappaport wychylił się ze swojego włazu.
- Panie oficerze... No, wie pan co?...
- Daj spokój z tymi żydowskimi uprzedzeniami... Chciał nam dupę ratować.
- Taaaa... jakby nie te wasze goje w Łosiach, toby my mieli dupę spaloną... A tego - Rappaport wskazał na Niemca w mundurze Luftwaffe - to bagnetem pan potraktuj, a nie koszerną wódą...
...
xolox