Alistair MacLean - Lalka na lancuchu.pdf

(809 KB) Pobierz
4289097 UNPDF
Alistair MacLean
Lalka na łańcuchu
Przełożył Bronisław Zieliński
Warszawa 1991
Rozdział pierwszy
- Za kilka minut będziemy lądowali na lotnisku Schiphol w Amsterdamie.
Miodopłynny, jednostajny głos holenderskiej stewardesy był dokładnie taki sam jak w
każdej z wielu europejskich linii lotniczych.
- Proszę zapiąć pasy i zgasić papierosy. Mamy nadzieję, że lot był dla państwa
przyjemny i jesteśmy pewni, że równie przyjemnie spędzą państwo swój pobyt w
Amsterdamie.
Podczas przelotu rozmawiałem krótko z tą stewardesą. Urocza dziewczyna, ale
skłonna do pewnego nieuzasadnionego optymizmu w swoim poglądzie na życie w ogólności,
toteż nie mogłem zgodzić się z nią, co do dwóch spraw: lot nie był dla mnie przyjemny i nie
przewidywałem, żebym przyjemnie spędził mój pobyt w Amsterdamie. Lot nie był dla mnie
przyjemny, ponieważ żaden lot nie sprawiał mi przyjemności, odkąd przed dwoma laty
silniki DC 8 nawaliły zaledwie w parę sekund po starcie, doprowadzając do odkrycia dwóch
rzeczy, że pozbawiony napędu odrzutowiec ma ślizgowe właściwości bloku betonu oraz że
chirurgia plastyczna może być bardzo przewlekła, bardzo bolesna, bardzo kosztowna, a
czasem nie bardzo udana. Nie przewidywałem też, żeby mi było przyjemnie w Amsterdamie,
chociaż jest to bodaj najpiękniejsze miasto na świecie, z najbardziej przyjaznymi
mieszkańcami, jakich można gdziekolwiek znaleźć. Po prostu sama natura moich służbowych
podróży za granicę automatycznie wyklucza cieszenie się czymkolwiek.
Kiedy wielki DC 8 linii KLM - nie jestem przesądny, każdy samolot może spaść z
nieba - schodził w dół, rozejrzałem się po jego zapełnionym wnętrzu. Zauważyłem, iż
większość pasażerów najwyraźniej podziela moje przeświadczenie, że latanie jest absolutnym
obłędem ci, którzy nie posługiwali się swoimi paznokciami do wydłubywania dziur w
kaelemowskiej tapicerce, siedzieli odchyleni do tyłu z przesadną nonszalancją albo też
gawędzili z pogodnym wesołym ożywieniem dzielnych ludzi, którzy idą na śmierć z
dowcipem na uśmiechniętych ustach takich, co mogli beztrosko machać ręką pełnym
podziwu tłumom, kiedy ich wózek zajeżdżał pod gilotynę. Krótko mówiąc, dosyć dobry
przekrój rasy ludzkiej. Wyraźnie praworządni. Zdecydowanie nie zbrodniczy. Zwyczajni,
nawet nijacy.
Chociaż może to jest niesprawiedliwe - znaczy się to, że nijacy. Ażeby ktoś się
kwalifikował do tej raczej niepochlebnej oceny, muszą istnieć jakieś porównawcze punkty
odniesienia, uzasadniające jej zastosowanie; na szczęście dla reszty pasażerów, w tym
samolocie znajdowały się dwie osoby, przy których każdy wyglądałby nijako.
Obejrzałem się na tę parę, siedzącą o trzy rzędy za mną po drugiej stronie przejścia.
Ten mój ruch nie mógł zwrócić na mnie uwagi, ponieważ większość mężczyzn, mających
owe osoby w zasięgu wzroku, nie robiła właściwie nic innego od startu z lotniska Heathrow,
tylko im się przypatrywała; dlatego też niepatrzenie na nie byłoby właśnie prawie
gwarantowaną metodą zwrócenia na siebie uwagi.
Po prostu dwie dziewczyny siedzące obok siebie. Prawie wszędzie można spotkać
dwie dziewczyny siedzące razem, ale trzeba by poświęcić najlepsze lata życia na znalezienie
takich dwóch jak te. Jedna o włosach czarnych jak skrzydło kruka, druga olśniewająca
platynowa blondynka, obydwie ubrane, wprawdzie skąpo, w minisukienki - brunetka w białą,
jedwabną, blondynka cała w czerni, obydwie zaś obdarzone, o ile można było dojrzeć - a
można było dojrzeć całkiem sporo - figurami, które jasno wykazywały, jak olbrzymie
postępy poczyniły nieliczne wybrane przedstawicielki płci żeńskiej od czasów Wenus z Milo.
Nade wszystko były uderzająco piękne, ale nie tym mdłym i pustym rodzajem niedojrzałej
urody, która wygrywa konkurs o tytuł Miss Świata; osobliwie do siebie podobne, miały
delikatnie ukształtowaną budowę kostną, czyste rysy i niewątpliwie cechy inteligencji, dzięki
którym pozostałyby piękne nawet w dwadzieścia lat po tym, gdy zwiędłe wczorajsze Miss
Świata od dawna już zrezygnowałyby z nierównego współzawodnictwa.
Blondynka uśmiechnęła się do mnie uśmiechem zarazem figlarnym i
prowokacyjnym, ale przyjaznym. Posłałem jej beznamiętne spojrzenie, a ponieważ
początkującemu chirurgowi plastycznemu, który nade mną pracował, nie całkiem się udało
dopasować obydwie strony mej twarzy, mojemu beznamiętnemu spojrzeniu wyraźnie brakuje
zachęty - mimo to jednak uśmiechnęła się do mnie. Brunetka trąciła swą towarzyszkę, która
zerknęła na nią, spostrzegła karcące zmarszczenie brwi, skrzywiła się i przestała uśmiechać.
Popatrzyłem w inną stronę.
Byliśmy teraz niespełna dwieście jardów od końca pasa startowego i aby oderwać
myśli od prawie całkowitej pewności, że podwozie rozleci się; gdy tylko dotknie
nawierzchni, odchyliłem się do tyłu, przymknąłem oczy i zacząłem rozmyślać o obydwu
dziewczynach. Przyszło mi do głowy, że bez względu na wszelkie moje niedostatki nikt nie
mógłby twierdzić, że dobieram sobie współpracowników bez uwzględniania pewnych
estetyczniejszych aspektów życia. Maggie, owa brunetka, dwudziestosiedmioletnia,
pracowała ze mną od przeszło pięciu lat; wybitnie inteligentna, metodyczna, staranna,
dyskretna, niezawodna, prawie nigdy nie popełniała błędów, w naszym zawodzie nie ma
czegoś takiego, jak osoba, która nigdy nie popełniała błędów. Co ważniejsze, lubiliśmy się z
Maggie od lat, a to jest niemal podstawowy element tam, gdzie chwilowa utrata wzajem
mego zaufania i współzależności może mieć konsekwencje nieprzyjemnej i trwałej natury; o
ile mi jednak wiadomo, nie lubiliśmy się nadmiernie, to, bowiem mogłoby być równie
fatalne.
Belinda, dwudziestodwuletnia blondynka, paryżanka, pół Francuzka, pół Angielka,
wykonująca teraz swoje pierwsze zadanie operacyjne, była dla mnie prawie zupełną
niewiadomą. Nie zagadką, po prostu nieznaną jako ludzka istota; kiedy Sureté wypożycza
komuś jednego ze swoich agentów, a właśnie wypożyczyła mi Belindę, załączane akta owego
agenta są tak wszechstronne, że żaden istotny fakt z życia czy przeszłości owej osoby nie jest
tam pominięty. Wszystkim, co zdołałem dotychczas zaobserwować na płaszczyźnie osobistej,
było to, że Belindzie zdecydowanie brakowało owego szacunku - jeżeli już nie
bezgranicznego podziwu - którym młodzi powinni darzyć starszych oraz przełożonych w
swoim zawodzie, czym byłem w tym wypadku właśnie ja. Jednakże cechowała ją ta
spokojna, przedsiębiorcza sprawność, która była znacznie ważniejsza od wszelkich
zastrzeżeń, jakie Belinda mogła mieć w stosunku do swego pracodawcy.
Żadna z dziewczyn nie była dotąd w Holandii, co stanowiło jedną z głównych,
przyczyn, że mi teraz towarzyszyły; poza tym ładne dziewczyny są w naszym nieładnym
zawodzie rzadsze niż futra w Kongo, i przez to mogą mniej zwracać na siebie uwagę ludzi
podejrzliwych i podłych: DC 8 dotknął ziemi, podwozie pozostało w całości, więc
otworzyłem oczy i zacząłem rozmyślać o pilniejszych sprawach. Duclos. Jimmy Duclos
oczekiwał mnie na lotnisku Schiphol i Jimmy Duclos miał mi coś ważnego i pilnego do
zakomunikowania. Zbyt ważnego, by to przesyłać, nawet w zaszyfrowanej formie, normalną
drogą; zbyt pilnego, by czekać na usługi kuriera dyplomatycznego naszej ambasady w Hadze.
Nie zastanawiałem się nad prawdopodobną treścią tej wiadomości; miałem się z nią zapoznać
za pięć minut. I wiedziałem, że będzie tym, czego chciałem. Źródła informacji Duclosa były
nienaganne, same informacje zawsze precyzyjne i stuprocentowo ścisłe. Jimmy Duclos nie
popełniał błędów - przynajmniej takiej natury.
DC 8 zwalniał i już widziałem krokodylowy "rękaw" sięgający skosem od głównego
budynku, gotów przywrzeć do wyjścia z samolotu, kiedy ten się zatrzyma. Odpiąłem pas,
wstałem, zerknąłem na Maggie i Belindę bez żadnego wyrazu czy oznak rozpoznania i
ruszyłem ku wyjściu, kiedy samolot był jeszcze w ruchu, co jest posunięciem źle widzianym
przez linie lotnicze, a już z pewnością, tak jak w tym wypadku, przez innych pasażerów w
samolocie, których miny wyraźnie wskazywały, że znajdują się w obecności zarozumiałego i
prostackiego gbura, który nie może zaczekać na zajęcie swojego miejsca wśród reszty
cierpliwej i ustawiającej się w kolejce rasy ludzkiej. Nie zwróciłem na nich żadnej uwagi. Już
dawno pogodziłem się ze świadomością, że popularność nie będzie nigdy moim udziałem.
Stewardesa uśmiechnęła się jednak do mnie, ale nie był to wyraz uznania ani dla
mojej powierzchowności, ani osobowości. Ludzie uśmiechają się do innych ludzi, kiedy ci
budzą w nich respekt czy lęk, albo jedno i drugie. Ilekroć podróżuję samolotem - poza
okresami, gdy jestem na urlopie, co następuje mniej więcej raz na pięć lat - wręczam
stewardesie niewielką zaklejoną kopertę do przekazania kapitanowi samolotu, a kapitan,
który zazwyczaj, tak samo jak każdy, lubi zaimponować ładnej dziewczynie, na ogół ujawnia
jej treść, składającej się z mnóstwa bzdur na temat absolutnego pierwszeństwa we wszelkich
okolicznościach, co jest z reguły całkowicie niepotrzebne poza tym, że zapewnia nienaganny
i natychmiast podany obiad, kolację oraz usługi barowe. Natomiast całkowicie potrzebny jest
inny przywilej, z którego korzysta kilku moich kolegów, a także ja sam - stosowane do
dyplomatów zwolnienie od rewizji celnej, co jest korzystne, ponieważ bagaż mój zwykle
zawiera parę sprawnie działających pistoletów, mały, ale przemyślnie zaprojektowany zestaw
narzędzi włamywacza oraz kilka innych niecnych przyborów, na ogół źle widzianych przez
władze imigracyjne bardziej rozwiniętych krajów. Nigdy nie noszę przy sobie broni w
samolocie, bo poza faktem, że śpiący człowiek może niebacznie odsłonić podramienną
kaburę siedzącemu obok pasażerowi powodując tym masę niepotrzebnej konsternacji, tylko
szaleniec mógłby wystrzelić w ciśnieniowej kabinie nowoczesnego samolotu. Co właśnie
wyjaśnia zdumiewające sukcesy porywaczy samolotów; skutki implozji mogą, bowiem być
nieodwracalne.
Drzwi wyjściowe otworzyły się i wkroczyłem do "rękawa" z blachy falistej. Paru
pracowników lotniska usunęło się uprzejmie na bok, gdy ich mijałem zmierzając do jego
drugiego końca, który wychodził na halę dworca lotniczego i dwa ruchome chodniki
przenoszące pasażerów do strefy imigracyjnej oraz w odwrotnym kierunku.
Przy końcu chodnika sunącego na zewnątrz stał tyłem do niego jakiś mężczyzna. Był
średniego wzrostu, szczupły i zgoła niepociągający. Miał ciemne włosy, głęboko
pobrużdżoną, smagłą twarz, zimne, czarne oczy i wąską szparę tam, gdzie powinny by
znajdować się usta; nie był akurat typem człowieka, którego bym zachęcał do odwiedzania
mojej córki. Ale ubrany był dosyć przyzwoicie w czarny garnitur i czarny płaszcz, i chociaż
nie stanowi to kryterium przyzwoitości, trzymał w ręce dużą i najwyraźniej nowiutką torbę
lotniczą.
Jednakże nie obchodzili mnie nieistniejący konkurenci do rąk nieistniejących córek.
Znalazłem się już dostatecznie daleko, by się obejrzeć na ruchomy chodnik prowadzący do
hali lotniska, Z taśmy, na której teraz stałem. Było na nim czterech ludzi, a pierwszego z
nich, wysokiego, chudego, szaro ubranego mężczyznę o cienkim wąsiku i wszystkich
zewnętrznych znamionach zamożnego buchaltera, poznałem od razu. Jimmy Duclos. Moją
pierwszą myślą było, że musiał uważać swoje informacje za naprawdę doniosłe i pilne, skoro
zjawił się tutaj na moje spotkanie. Drugą moją myślą było, że musiał podrobić przepustkę
policyjną, aby się dostać tak daleko na dworzec lotniczy, to zaś wydawało się logiczne,
ponieważ był mistrzowskim fałszerzem Trzecią moją myślą było; że postąpiłbym uprzejmie i
przyjaźnie, gdybym pomachał ręką i uśmiechnął się do niego, co też zrobiłem. On także
pomachał ręką i uśmiechnął się do mnie.
Uśmiech ten trwał ledwie sekundę i niemal natychmiast zastygł w wyraz
całkowitego przerażenia. Wtedy zauważyłem niemal podświadomie, że linia wzroku Duclosa
przesunęła się odrobinę.
Obejrzałem się szybko. Smagły mężczyzna w ciemnym ubraniu i płaszczu nie stał
już tyłem do ruchomego chodnika. Obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, twarzą do niego, a
torba lotnicza nie zwisała mu już w ręce, ale znalazła się dziwnie wysoko pod pachą.
Ciągle nie wiedząc, co się święci, zareagowałem instynktownie i podskoczyłem do
człowieka w czarnym płaszczu. Przynajmniej zebrałem się do skoku. Jednakże trzeba mi było
całej długiej sekundy, aby zareagować, a mężczyzna natychmiast - i to naprawdę natychmiast
- pokazał całkowicie przekonywająco zarówno dla siebie, jak dla mnie, że sekunda aż nadto
mu wystarcza na wykonanie każdego gwałtownego manewru, jaki chce zrobić. On był
przygotowany, ja nie, i okazał się w istocie bardzo gwałtowny. Ledwie ruszyłem z miejsca,
okręcił się ostro, konwulsyjnie o ćwierć obrotu i rąbnął mnie w splot brzuszny kantem swej
torby lotniczej.
Torby lotnicze zazwyczaj są miękkie i wiotkie. Ta taka nie była. Nigdy nie zostałem
uderzony kafarem do wbijania pali i wcale tego nie pragnę, ale obecnie mam pewne pojęcie,
jakie to może być uczucie. Efekt był mniej więcej ten sam. Zwaliłem się na podłogę, tak
jakby jakaś gigantyczna ręka podcięła mi nogi, i ległem tam bez ruchu. Byłem jednak
zupełnie przytomny. Widziałem, słyszałem, mogłem do pewnego stopnia oceniać, co się
działo dokoła mnie. Ale nie mogłem nawet się wić, do czego miałem wyłącznie skłonność w
owym momencie. Słyszałem o porażających szokach umysłowych; pierwszy raz doznałem
całkowicie porażającego szoku fizycznego.
Wszystko zdawało się dziać śmiesznie powoli. Duclos rozejrzał się rozpaczliwie,
dookoła, ale nie miał sposobu wydostać się z tego ruchome go chodnika. Zawrócić nie mógł,
bo trzej mężczyźni stłoczyli się tuż za nim - trzej mężczyźni, którzy zdawali się całkiem
nieświadomi tego, co się działo; dopiero później, znacznie później uprzytomniłem sobie, że
musieli być wspólnikami człowieka w ciemnym ubraniu, umieszczonymi tam po to, aby
Duclos nie miał innego wyboru, jak tylko posuwać się naprzód wraz z tym ruchomym
chodnikiem, na spotkanie śmierci. Dzisiaj uważam, że była to dokonana z najbardziej
diaboliczną zimną krwią egzekucja, o jakiej słyszałem, chociaż w swoim życiu nasłuchałem
się wielu historii o ludziach, którzy nie doszli do kresu swych dni w sposób zamierzony przez
Stwórcę.
Mogłem poruszać oczami, więc to zrobiłem. Spojrzałem na torbę lotniczą i oto z
jednego jej końca, spod klapy, sterczał podziurkowany jak durszlak cylinder tłumika. To był
ten kafar, który spowodował mój chwilowy paraliż - miałem nadzieję, że tylko chwilowy - a
z uwagi na siłę, z jaką zostałem uderzony, zdziwiłem się, że nie zgiął się we dwoje.
Spojrzałem na człowieka, który trzymał broń w prawej dłoni ukrytej pod klapą torby. W tej
smagłej twarzy nie było ani zadowolenia, ani wyczekiwania - po prostu spokojna pewność
zawodowca, który wie, jak dobrze wykonuje swoją robotę. Gdzieś czyjś odcieleśniony głos
oznajmił o wylądowaniu KLM 132 z Londynu - samolotu, którym przybyliśmy. Pomyślałem
mgliście i niedorzecznie, że nigdy nie zapomnę numeru tego lotu, ale przecież zdarzyłoby się
to samo bez względu na lot, który bym wybrał, bo Duclos musiał umrzeć, zanim by się ze
mną zobaczył.
Spojrzałem na Jimmy'ego, Duclosa; miał twarz człowieka skazanego na śmierć.
Malowała się na niej rozpacz, ale rozpacz spokojna i opanowana, kiedy sięgał głęboko w
zanadrze swego płaszcza. Trzej mężczyźni za nim padli na ruchomy chodnik i też dopiero
dużo później zrozumiałem, co to znaczyło. Duclos wydobył rewolwer i w tejże chwili
rozległo się stłumione puknięcie i w połowie lewej klapy jego płaszcza ukazała się dziurka.
Targnął się konwulsyjnie, pochylił w przód i upadł na twarz; ruchomy chodnik poniósł go do
hali i jego zwłoki potoczyły się na mnie.
Nigdy nie będę miał pewności, czy moja całkowita bezczynność w ciągu tych kilku
sekund poprzedzających śmierć Duclosa wynikała z rzeczywistego fizycznego paraliżu, czy
też poraziła mnie nieuchronność, z jaką zginął. Nie jest to myśl, która będzie mnie
prześladowała, ponieważ nie miałem broni i nic nie mogłem zrobić. Po prostu jest to dosyć
ciekawe, bo nie ma wątpliwości, że dotknięcie jego zwłok natychmiast podziałało na mnie
ożywczo.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin