Dziewczę z sadu.doc

(448 KB) Pobierz

LUCY MAUD MONTGOMERY

 

 

 

DZIEWCZĘ Z SADU

PRZEŁOŻYŁA WŁADYSŁAWA WIELIŃSKA

 

 

Młodzieńcze zamiary

Wczesne słońce wiosennego poranka zalewało światłem złocistym jak miód i jak miód łagodnym czerwone, ceglane budynki college'u w Queenslea oraz otaczające je boiska. Jego promienie poprzez nagie, okryte pąkami klony i wiązy rzucały na ścieżki delikatne rysunki, złote i brązowe, budząc pieszczotliwie do życia żonkile, które wychylały się z ziemi pod oknami garderoby dziewcząt.

Kwietniowy wiaterek, świeży i łagodny - przywiany jakby znad rozłogów wspomnień, a nie z mrocznych ulic miasta - szumiał w wierzchołkach drzew i kołysał pędami bluszczu, spowijającego front głównego budynku. Wiatr ten śpiewał o wielu rzeczach, ale każdemu, kto go słuchał, wydawało się, że słyszy pieśń najbliższą swemu sercu.

Studentom, którym “Karol Stary”, dostojny dyrektor college'u w Queenslea, wręczył właśnie dyplomy w obecności podziwiającej ich rzeszy rodziców, sióstr, narzeczonych i przyjaciół, śpiewał on zapewne o radosnych nadziejach, błyskotliwym powodzeniu i wielkich czynach. Śpiewał o młodzieńczych marzeniach, które nie spełnią się może nigdy, a które mimo to snuć warto.

Niechaj bowiem Bóg ma w swej opiece tego, kto nie żywił nigdy podobnych marzeń - i nie opuszczał swej Alma Mater bogaty w zamki na lodzie, jako właściciel licznych włości na księżycu. Człowiek taki został pozbawiony prawa, należnego mu z urodzenia!

Tłum wypłynął z wejściowego hallu i rozproszył się po boisku, niknąc w pobliskich uliczkach.

Eryk Marshall i Dawid Baker poszli razem.

Pierwszy otrzymał dyplom wydziału humanistycznego, będąc przy tym najlepszym z uczniów.

Drugi zaś przybył, by wziąć udział w zakończonej dopiero co uroczystości, zaś wyróżnienie Eryka napawało go dumą.

Łączyła ich obu dawna, wypróbowana i trwała przyjaźń, chociaż Dawid był o dziesięć lat starszy od Eryka wiekiem, a o sto lat znajomością walk i trudności życiowych, które postarzają człowieka o wiele szybciej i skuteczniej, niż przemijanie czasu.

Zewnętrznie obaj mężczyźni, mimo, iż łączyło ich pokrewieństwo, byli zupełnie do siebie niepodobni.

Eryk Marshall wysoki, barczysty, muskularny, szedł krokiem lekkim, swobodnym, który świadczył o niewyczerpanej sile i energii.

Był on jednym z tych mężczyzn, na widok których bardziej upośledzeni śmiertelnicy nie mogą oprzeć się zdziwieniu, czemu wszystkie dary fortuny przypadły w udziale jednej osobie. Był nie tylko zdolny i przystojny, lecz posiadał ów nieokreślony osobisty urok, zupełnie niezależny od zewnętrznej urody czy zalet umysłu.

Miał spokojne, szaroniebieskie oczy, ciemnokasztanowe włosy o złotym połysku - gdy padło na nie światło słońca - oraz wydatny podbródek.

Był synem człowieka bogatego i miał za sobą pogodną młodość oraz wspaniałe widoki na przyszłość. Uważano go za człowieka trzeźwego, nie ulegającego żadnym romantycznym mrzonkom i rojeniom.

- Obawiam się, że Eryk Marshall nie popełni nigdy czynu nierozważnego - wyraził się o nim jeden z profesorów, który zwykł był wypowiadać dosyć zagadkowe sentencje. - Lecz jeśli uczyni to kiedykolwiek, uzupełni jedyny swój brak.

Dawid Baker był niski i krępy. Miał ciemne oczy, bystre i przenikliwe, a twarz pociągającą mimo brzydkich, nieregularnych rysów. Zabawne skrzywienie ust stawało się zależnie od jego woli żartobliwe, ironiczne lub ujmujące. Głos brzmiał na ogół cicho i melodyjnie, jak u kobiety, ale nieliczne osoby, które widziały Dawida, ogarniętego słusznym gniewem i usłyszały dźwięki, wydobywające się wówczas z jego ust, nie śpieszyły, by go ponownie wyprowadzić z równowagi.

Był on lekarzem, specjalistą chorób gardła i strun głosowych i zaczynał cieszyć się sławą w kraju. Był członkiem sztabu lekarskiego College'u Medycznego w Queenslea i szeptano sobie, że niebawem zostanie powołany do Mc Gill, aby objąć tam poważne stanowisko. Swój sukces wywalczył sobie poprzez trudności i przeszkody, które odstraszyłyby większość ludzi.

W roku, w którym urodził się Eryk, Dawid Baker był gońcem w wielkim składzie okręgowym Marshall i Spókła. W trzynaście lat później, wyróżniony zaszczytnie, uzyskał dyplom College'u Medycznego. Wówczas pan Marshall, który łożył na jego naukę tyle tylko, ile ambitny chłopak godził się przyjąć, wysłał go na dalsze studia do Londynu i Niemiec.

Dawid zwrócił z czasem wydane na niego pieniądze co do grosza, lecz nie przestał żywić głębokiej wdzięczności dla tego zacnego, szlachetnego człowieka, a syna jego kochał miłością więcej niż braterską. Z bacznym, żywym zainteresowaniem śledził postępy Eryka w College'u. Teraz, gdy Eryk ukończył wydział humanistyczny, pragnął, aby poświęcił się studiom prawniczym lub lekarskim. Toteż doznał wielkiego zawodu, gdy Eryk postanowił ostatecznie pracować u ojca.

- Marnujesz swoje zdolności - mruczał Dawid, gdy podążali razem do domu. - Jako prawnik zdobyłbyś rozgłos i wybiłbyś się. Twój język, łatwość formułowania myśli, to cechy adwokata i sprzeciwiasz się po prostu Opatrzności, chcąc posługiwać się nim w celach handlowych. Krzyżujesz niezręcznie zamiary losu. Gdzie twoje ambicje, człowieku?

- Na właściwym miejscu - roześmiał się Eryk. - Są inne niż twoje, ale w tym naszym młodym, zasobnym kraju znajdzie się pole dla wszelkiego ich rodzaju. Tak, wstępuję do firmy ojca. Przede wszystkim było to jego serdeczne życzenie odkąd przyszedłem na świat i zawiódłby się boleśnie, gdyby się stało inaczej. Chciał, abym ukończył college, gdyż jest zdania, że każdy człowiek powinien otrzymać takie wykształcenie, jakie może osiągnąć, ale teraz, gdy zdobyłem je, pragnie mieć mnie w swej firmie.

- Nie sprzeciwiłby się, gdybyś chciał poświęcić się czemuś innemu.

- O nie. Ale rzecz w tym, Dawidzie, że ja tego nie pragnę. Nie cierpisz interesów, więc nie możesz pojąć, że ktoś mógłby je lubić. Wielu jest na świecie prawników - aż zbyt wielu może - ale nie będzie nigdy nadmiaru porządnych, uczciwych ludzi interesu, gotowych podjąć się rzeczy poważnych dla dobra ludzkości i rozbudowy swego kraju, projektować wielkie przedsięwzięcia i przeprowadzać je rozumnie i odważnie, kierować i zarządzać, stawiać sobie wielkie cele i osiągać je. Ale dam temu lepiej spokój, bo robię się gadatliwy. Ambicje, człowieku! Nie mogę ich wprost opanować! Chcę, by okręgowy skład Marshall i Spółka stał się znany od oceanu po ocean... Ojciec rozpoczął pracę jako ubogi chłopak z folwarku w Nowej Szkocji. Stworzył placówkę, znaną już teraz w całej prowincji. Chcę rozwijać ją dalej. Za pięć lat będzie znana na wybrzeżu, za dziesięć w całej Kanadzie. Pragnę, aby firma Marshall i Spółka odegrała poważną rolę w handlu Kanady. Czyż nie są to ambicje równie chwalebne, jak gdybym usiłował dowieść w sądzie, że czarne jest białe, lub odkrył nową chorobę o dziwacznej nazwie, ku udręce biednych istot, które umarłyby inaczej spokojnie w błogiej nieświadomości tego, co im dolegało?

- Jeśli zaczynasz robić kiepskie dowcipy, to lepiej zmieńmy temat - rzekł Dawid, wzruszając ramionami. - Z równym skutkiem mógłbym przypuścić, sam jeden, atak do twierdzy, co starać się odwieść cię od raz powziętego zamiaru. Ależ ta ulica dała mi się we znaki! Co też skłoniło naszych ojców, aby wznieść miasto na stokach wzgórza? Nie jestem już taki rześki i szczupły jak dziesięć lat temu, w dniu otrzymania dyplomu. Skoro mowa o dyplomie, ileż to dziewcząt było na twoim kursie! Ze dwadzieścia, jeśli się nie mylę. Kiedy ja kończyłem studia, były na naszym kursie tylko dwie panny - pierwsze w ogóle studentki. Niemłode, bardzo srogie, kanciaste i poważne. I nawet za swych najlepszych lat nie potrzebowały z pewnością zaglądać często do lusterka. Ale wiesz, były to bardzo wartościowe niewiasty - o tak, bardzo. Sądząc po tym szeregu dziewcząt dzisiaj, czasy zmieniły się, biorąc odwet. Była tam jedna studentka, nie mogąca mieć ponad lat osiemnaście - cała jak ze złota, płatków różanych i kropel rosy.

- Wyrocznia przemawia głosem poety - zaśmiał się Eryk. - To Florencja Percival, najlepsza matematyczka. Uważana jest przez wielu za najpiękniejszą na swoim kursie. Ja jestem odmiennego zdania. Nie przepadam za jasnowłosą, dziecięcą urodą - wolę Agnieszkę Campion. Czy zauważyłeś ją? Wysoka, ciemnowłosa z warkoczami i twarzą niby barwny kwiat o aksamitnym puszku. Ukończyła z wyróżnieniem wydział filozofii.

- Zauważyłem ją - rzekł Dawid z naciskiem, obrzucając przyjaciela przenikliwym spojrzeniem. - Przyjrzałem się jej wyjątkowo uważnie, bo ktoś za mną wyszeptał jej imię, dodając, że panna Campion to prawdopodobnie przyszła pani Erykowa Marshall. Wobec tego nie spuszczałem z niej oczu.

- To plotki - oświadczył Eryk, a w głosie jego zabrzmiało niezadowolenie. - Agnieszka i ja jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi, ale nic poza tym. Lubię ją i podoba mi się bardziej, niż wszystkie znane panny. O ile jednak istnieje przyszła pani Erykowa Marshall, nie spotkałem jej dotąd. Zresztą nie zacząłem jej nawet szukać, ani nie zamierzam w ciągu najbliższych lat. Mam inne sprawy na głowie - zakończył lekceważącym tonem, za który - nikt nie mógł wątpić - poniesie kiedyś zasłużoną karę, o ile Kupido nie był równie głuchy jak ślepy.

- Spotkasz pewnego dnia swą przyszłą żonę - oświadczył Dawid krótko. - I wbrew twej pogardzie ośmielę się przepowiedzieć, że o ile los nie ześle ci jej niebawem, wybierzesz się wkrótce sam na poszukiwanie. A teraz mała rada, o synu twej matki! Uzbrój się w zdrowy rozsądek, starając się o żonę.

- Czy myślisz, że mógłbym się go wyzbyć? - zapytał ubawiony Eryk.

- Nie dowierzam ci - rzekł Dawid, potrząsając z powagą głową. - Prócz nizinnej, szkockiej krwi, masz w sobie również trochę krwi celtyckiej po babce, góralce. A nie wiadomo nigdy, jak wpłynie to na mężczyznę i do czego go doprowadzi, zwłaszcza w sprawach sercowych. Możesz równie dobrze stracić głowę dla jakiejś głupiej, czy swarliwej kobietki, która pociągnie cię urodą i unieszczęśliwi na całe życie. Zapamiętaj sobie proszę, że gdy wybierzesz żonę, zastrzegam sobie prawo wydania o niej szczerego sądu.

- Wydawaj jakie chcesz sądy, ale ostatecznie rozstrzygnie moje zdanie, ono jedynie.

- Tam do licha! Ty uparta latorośli upartego rodu! - mruknął Dawid, patrząc nań serdecznie. - Wiem o tym, i tak długo nie będę o ciebie spokojny, aż nie zobaczę cię ożenionym z odpowiednią dziewczyną. Łatwo ją znaleźć. Na dziesięć dziewcząt w naszym kraju dziewięć nadaje się do królewskich pałaców. Ale zawsze trzeba się liczyć z tą dziesiątą.

- Jesteś nielepszy od bajkowej “Przezornej Alicji”, która martwiła się przyszłością swych nie narodzonych dzieci - oświadczył Eryk.

- Niesłusznie się z niej śmiano - powiedział Dawid poważnie. - My, lekarze, wiemy coś o tym. Może martwiła się zanadto, ale w zasadzie miała rację. Gdyby ludzie troszczyli się więcej o swe nie narodzone dzieci, przynajmniej na tyle, by zapewnić im należyte dziedzictwo, tak pod względem fizycznym, jak umysłowym i moralnym - a nie martwiliby się o nie po ich urodzeniu, byłoby o wiele przyjemniej żyć na świecie, a rasa ludzka osiągnęłaby większy postęp w jednym pokoleniu, niż udało się jej to przez całe dzieje.

- Jeśli zaczynasz dosiadać swego ulubionego konika, o dziedziczności przestaję z tobą dyskutować, Dawidzie. Co zaś do tego, abym się pośpieszył i ożenił, czemuż...

Eryk miał już na ustach słowa: “Czemu ty sam nie dasz mi przykładu i nie wyszukasz sobie odpowiedniej żony?” Ale powstrzymał się. Wiedział, że życie Dawida kryło jakiś dawny ból, którego nawet uprzywilejowany przyjaciel nie powinien był dotykać nieodpowiednimi żartami. Zmienił więc swe pytanie na: - Czemu nie zostawisz tej sprawy bogom, do których ona należy. Myślałem, Dawidzie, że wierzysz mocno w przeznaczenie.

- Owszem, do pewnego stopnia - powiedział Dawid ostrożnie. - Wierzę - jak mówiła jedna z moich ciotek - że co się ma stać, to się stanie, a co nie ma się stać, zdarza się czasami. I właśnie takie niepożądane wydarzenia psują bieg rzeczy. Eryku, uważasz mnie za starego zrzędę, ale znam świat lepiej niż ty i wraz z Arturem Tennysonem wierzę, iż “nie ma na ziemi bardziej przebiegłego władcy nad młodzieńcze uczucie dla dziewczyny”. Chciałbym widzieć cię bezpiecznym miłością kobiety wartościowej i to jak najprędzej. To wszystko. Żałuję, że panna Campion nie jest twoją wybraną. Podobała mi się. Musi być dobra, dzielna i prawa, a ma oczy kobiety, której miłość warto zdobyć. Poza tym jest z dobrej rodziny i otrzymała staranne wychowanie i wykształcenie - trzy rzeczy niezbędne, gdy chodzi o wybór kobiety, która ma zająć miejsce twej matki, mój przyjacielu.

- Masz rację - rzekł Eryk niedbale. - Nie mógłbym ożenić się z kobietą, nie odpowiadającą tym warunkom. Ale jak powiedziałem, nie kocham się w Agnieszce Campion - i gdybym się kochał, byłoby to daremne. Jest właściwie zaręczona z Larrym Westem, pamiętasz Westa?

- Ten szczupły, długonogi chłopiec, z którym przyjaźniłeś się tak bardzo przez dwa pierwsze lata w Queenslea? Co się z nim stało?

- Musiał opuścić college po dwóch latach ze względów finansowych. Dobija się wykształcenia własnymi siłami. Przez dwa ostatnie lata był nauczycielem w jakiejś zapadłej miejscowości na wyspie Księcia Edwarda. Zdrowie nie bardzo biedakowi dopisuje - nie był nigdy zbyt silny, a uczył się bez wytchnienia. Od lutego nie miałem od niego wiadomości. Pisał wtedy, iż obawia się, że nie będzie mógł dotrwać do końca roku szkolnego. Mam nadzieję, że nie da się jednak chorobie. To taki szlachetny człowiek i wart nawet Agnieszki Campion. No, jesteśmy na miejscu. Wejdziesz, Dawidzie?

- Nie mam dziś czasu. Muszę iść do północnej dzielnicy, do pacjenta, który ma niezwykłą chorobę gardła. Nikt nie może dojść, co to takiego. Wszyscy doktorzy łamią sobie nad tym głowy i ja także. Ale dojdę co mu jest, byleby tylko żył wystarczająco długo.

 

Los rozstrzyga

Stwierdziwszy, że ojciec nie wrócił jeszcze z college.u, Eryk udał się do biblioteki i usiadł, by przeczytać list, który znalazł na stole w hallu.

List był od Larry'ego Westa. Już po pierwszych kilku wierszach twarz Eryka utraciła wyraz roztargnienia. Odbiło się na niej zaciekawienie.

- Eryku, zwracam się do ciebie z prośbą - pisał West. - Otóż wpadłem w ręce Filistynów - czyli doktorów. Nie czułem się zbyt dobrze przez całą zimę, ale trzymałem się, mając nadzieję dotrwać do końca roku szkolnego. W zeszłym tygodniu moja gospodyni - święta w okularach i perkalowej sukni - spojrzała na mnie przy śniadaniu i powiedziała z wielką łagodnością: “Musi pan pojechać jutro do miasta i zasięgnąć porady lekarza”. Pojechałem zgodnie z jej nakazem. Pani Williamson trzeba słuchać. Ma niemiły zwyczaj uprzytamniania człowiekowi, że to, co ona mówi, jest zupełnie słuszne i że byłoby doprawdy niemądrze, nie zastosować się do jej rady. Człowiek wie, że jutro będzie sam tego zdania, co ona dziś. W Charlottetown udałem się do lekarza. Opukał mnie, obejrzał, przykładał różne przyrządy i wsłuchiwał się. A w końcu oświadczył, że muszę przerwać pracę “natychmiast, od razu” i wyruszyć czym prędzej w okolice, gdzie nie ma wiosną, jak na wyspie Ks. Edwarda, północno-wschodnich wiatrów. Do jesieni nie wolno mi zupełnie pracować. Tak brzmiało jego orzeczenie, a pani Williamson je popiera. Będę uczył jeszcze do końca tego tygodnia. Potem rozpoczynają się trzytygodniowe wakacje wiosenne. Chciałbym, żebyś przyjechał tu i objął moje miejsce w lindsayskiej szkole na ostatni tydzień maja i cały czerwiec. Kończy się wówczas rok szkolny i będzie wielu nauczycieli, ubiegających się o tę posadę, ale teraz nie mogę znaleźć odpowiedniego zastępcy. Mam kilku uczniów, którzy przygotowują się do egzaminów wstępnych do Akademii Królowej i nie chciałbym sprawić im zawodu lub pozostawić ich na łasce jakiegoś trzeciorzędnego nauczyciela, mającego skąpe wiadomości z łaciny, a jeszcze mniejsze z greki. Przyjedź i obejmij szkołę do końca roku, ty wypieszczone dziecię dostatku. Bardzo dobrze to ci zrobi, gdy przekonasz się, jak bogatym czuje się człowiek, zarabiając 25 dol. miesięcznie własnym trudem, bez niczyjej pomocy! Ale bez żartów. Mam nadzieję Eryku, że będziesz mógł przyjechać, bo do nikogo poza tobą nie mogę się zwrócić. Praca nie jest ciężka, choć wyda ci się zapewne jednostajna. Rozumie się, że ta mała osada farmerów na północnym wybrzeżu jest miejscowością bardzo spokojną. Wschód i zachód słońca to najciekawsze wydarzenia dnia powszedniego. Ale ludzie są tu poczciwi i gościnni. A wyspa Ks. Edwarda w czerwcu to coś, czego nie widuje się często, chyba że w pięknych snach. W stawie są pstrągi, a na przystani znajdziesz zawsze starego rybaka, który zabierze cię chętnie na połów homarów lub ryb. Zostawię ci moje mieszkanie. Będzie ci tam wygodnie i niedaleko do szkoły. Pani Williamson to najmilsza istota na świecie i jedna z tych staroświeckich gospodyń - nie do opłacenia - które raczą człowieka mnóstwem tłustych potraw. Mąż jej Robert, czyli Bob, jak go zwą powszechnie mimo jego 60 lat, to typ jedyny w swoim rodzaju. Zabawny stary gaduła, lubiący wygłaszać dowcipne uwagi i wtykać wszędzie swój nos. Wie wszystko o każdym mieszkańcu Lindsay na trzy pokolenia wstecz. Williamsonowie są bezdzietni, lecz Bob ma starego kota, który jest jego ulubieńcem i dumą. Kot ten nazywa się Tymoteusz i tak trzeba go wołać i mówić o nim. Jeśli dbasz o dobrą opinię u Roberta, nie powinieneś nazywać przy nim jego ulubieńca “kotem” lub choćby “Tymkiem”. Nie przebaczyłby ci tego nigdy i uważałby, że nie nadajesz się na kierownika szkoły. Zajmiesz mój pokój, niewielką izdebkę nad kuchnią z sufitem, który opada z jednej strony odpowiednio do nachylenia dachu i o który uderzysz głową niezliczone ilości razy, dopóki nie nauczysz się pamiętać o jego istnieniu. Znajdziesz również lustro, które zmniejszy ci jedno oko do rozmiarów ziarnka grochu, nadając drugiemu wielkość pomarańczy. Braki te wynagradza natomiast wielka ilość ręczników. Pokoik ma też okno, wychodzące na zachód, skąd będziesz oglądał codziennie lindsayską przystań i zatokę, cudownie piękną. W chwili, gdy piszę, słońce zachodzi ponad nią i widzę “morze ognia i płynnego szkła”. Statek odpływa, niknąc w złocie i czerwieni widnokręgu. Wielkie, ruchome światło na krańcu wybrzeża za przystanią zapłonęło właśnie. Mruga i rzuca błyski, niby sygnał alarmowy, “wysłany z czarodziejskiej krainy spoza spienionych fal niebezpiecznych mórz”. Zadepeszuj, czy możesz przyjechać i jeśli tak, bądź w Lindsay 23 maja.

Pan Marshall-senior wszedł do pokoju w chwili, gdy Eryk w zamyśleniu składał otrzymany list.

Pan Marshall wyglądał raczej na duchownego lub filantropa niż na bystrego, sprytnego i trochę surowego, chociaż sprawiedliwego i uczciwego człowieka interesu, jakim był w istocie. Miał okrągłą, różową twarz, siwe wąsy, piękną siwą głowę i wydatne usta. Jedynie w jego niebieskich oczach tlił się błysk, który sprawiał, że człowiek, chcący okpić go przy załatwianiu interesu, namyśliłby się dobrze, zanim spróbowałby to uczynić. Łatwo było stwierdzić, że Eryk odziedziczył urodę i wyróżniającą się postawę po matce. Jej portret wisiał na ciemnej ścianie między oknami. Umarła młodo, gdy Eryk miał dziesięć lat. Mąż i synek byli do niej głęboko przywiązani, a szlachetna, wyrazista i tchnąca słodyczą twarz na portrecie świadczyła, że kobieta ta była godna ich miłości i czci. Tę samą twarz, tylko o rysach męskich miał Eryk. Kasztanowate włosy okalały jego czoło w podobny sposób. Zaś oczy przypominały zupełnie oczy matki, zwłaszcza gdy był poważny i gdy pojawiał się w ich głębi podobny wyraz tkliwej zadumy.

Pan Marshall był bardzo dumny z wyróżnienia Eryka w szkole, ale nie zamierzał mu tego okazać. Kochał syna ponad wszystko na świecie i pokładał w nim nadzieje i ambicje.

- No, dzięki Bogu, już po wszystkim - oświadczył, siadając w swym ulubionym fotelu.

- Czy program uroczystości nie był interesujący? - zapytał Eryk, myśląc o czym innym.

- Większość była nic nie warta - rzekł ojciec. - Jedyne, co mi się podobało, to łacińska modlitwa, którą odmówił “Karol” i te ładne dziewczęta, podchodzące kolejno po swoje dyplomy. Łacina, oto moim zdaniem, język nadający się do modlitwy - przynajmniej jeśli ktoś ma taki głos, jak nasz “Karol Stary”. Słowa płynęły gładko i sam ich dźwięk przenikał mnie do głębi. A dziewczęta wyglądały jak kwiaty, nieprawda? Najładniejsza była, moim zdaniem, Agnieszka. Słyszałem, że masz wobec niej poważne zamiary. Mam nadzieję, że to prawda?

- A niech to! - rzekł Eryk na wpół gniewnie, na wpół ze smutkiem. - Zmówiliście się z Dawidem, by skłonić mnie do małżeństwa, choćby wbrew mojej woli?

- Nie poruszałem wcale tej sprawy z Dawidem - zapewnił pan Marshall.

- NIe lepszy jednak jesteś od niego. Całą drogę z College'u do domu nie szczędził mi odnośnych pouczeń. Ale czemu tak ci pilno, tatku, bym się ożenił?

- Bo pragnę mieć w domu jak najprędzej kogoś, kto stworzy w nim prawdziwe ognisko domowe. A nie mieliśmy go od czasu śmierci twej matki. Dosyć mam już gospodyń. I zanim umrę, chciałbym widzieć twoje dzieci na moich kolanach, Eryku. Jestem już starym człowiekiem.

- Cóż, twoje życzenie jest zrozumiałe, ojcze - powiedział Eryk łagodnie, spojrzawszy na portret matki. - Ale nie mogę przecież pójść i ożenić się tak, z miejsca. Obawiam się też, że nawet w dzisiejszych czasach nie miałoby sensu ogłoszenie, iż szukam żony.

- Nie kochasz się w nikim? - zapytał pan Marshall z miną człowieka, który puszcza cierpliwie mimo uszu puste żarty młodzieży.

- Nie. Nie spotkałem jeszcze kobiety, która by przyśpieszyła bicie mego serca.

- Nie rozumiem doprady, jacy wy, młodzi, jesteście dzisiaj - mruknął ojciec. - Zanim doszedłem do twego wieku, kochałem się ze sześć razy.

- Owszem, mogłeś “kochać się”. Ale nie kochałeś nigdy żadnej kobiety, dopóki nie poznałeś mojej matki. Wiem o tym, ojcze. A stało się to dopiero, gdy nie byłeś już pierwszej młodości.

- Jesteś zbyt wymagający. W tym rzecz.

- Nie przeczę. Jeśli ktoś miał taką matkę jak moja, wymaga bardzo dużo od kobiety. Ale dość o tym. Przeczytaj, proszę, ten list. Od Larry'ego.

- Hm! - mruknął pan Marshall, przeczytawszy list. - No i cóż, pojedziesz?

- Tak, o ile nie masz nic przeciwko temu.

- Sądząc z tego, co pisze Larry, będzie tam dosyć nudno.

- Prawdopodobnie. Ale nie jadę tam w poszukiwaniu wrażeń, tylko chcę pomóc Larry'emu i zobaczyć wyspę.

- Jest rzeczywiście warta tego - przyznał pan Marshall. - Gdy jestem latem na wyspie Księcia Edwarda, rozumiem starego, szkockiego wyspiarza, którego spotkałem kiedyś w Winnipeg. Opowiadał stale o “Wyspie”. Raz ktoś zapytał go: “O jakiej wyspie pan mówi?” Spojrzał na owego ignoranta, po czym rzekł: “No przecież o Wyspie Księcia Edwarda! Jakaż tu jest inna wyspa?” Jedź więc, skoro masz ochotę. Potrzebny ci odpoczynek po tej orce przed egzaminami, zanim weźmiesz się do pracy u mnie. Ale uważaj, chłopcze, abyś czego nie zbroił.

- Nie wyobrażam sobie, abym w takiej miejscowości jak Lindsay miał wiele sposobności - zaśmiał się Eryk.

- Dla próżnujących rąk diabeł znajdzie tyleż zajęcia w Lindsay, co gdziekolwiek indziej. Największa tragedia, o jakiej słyszałem, wydarzyła się na folwarku, odległym o piętnaście mil od kolei, a o pięć od najbliższego składu. Spodziewam się jednak, że jako godny syn twej matki, zachow_asz się, jak przystało porządnemu człowiekowi i dobremu chrześcijaninowi. Najgorsza rzecz, jaka może ci się przytrafić - według wszelkiego prawdopodobieństwa - to to, że jakaś niemądra niewiasta pościeli ci na noc w pokoju gościnnym. A wówczas niech Bóg ulituje się nad tobą!

 

Nowy nauczyciel

Pewnego popołudnia miesiąc później Eryk wyszedł ze starego, bielonego wapnem budynku szkolnego w Lindsay i zamknął drzwi, na których wyrżnięte były niezliczone litery. Drzwi te, z podwójnych desek, mogły oprzeć się wszelkim atakom oraz pociskom, na jakie byłyby wystawione. Uczniowie Eryka rozeszli się przed godziną, lecz on pozostał, aby przygotować ćwiczenia z łaciny dla tych, którzy byli bardziej zaawansowani w nauce.

Słońce rzucało z ukosa ciepłe, żółte smugi przez gęstwinę klonowego lasu, znajdującego się po zachodniej stronie budynku, a mroczna, zielona przestrzeń pod drzewami rozkwitała złociście. Dwie owce skubały bujną trawę w odległym kącie boiska. Dzwonek u szyi krowy, pasącej się gdzieś w lesie, dźwięczał cicho i melodyjnie w kryształowym powietrzu, które pomimo swej łagodności zachowało jednak pewną orzeźwiającą surowość i ostrość właściwą kanadyjskiej wiośnie.

Wydawało się, że cały świat pogrążył się w tej chwili w miłym, niczym nie zakłóconym świecie.

Obraz ten tchnął sielskim spokojem.

“Aż zbyt sielskim” - pomyślał młody człowiek, wzruszając ramionami, gdy stanął na zniszczonych schodkach i spojrzał dookoła. Zastanawiał się, jak zdoła wytrzymać tu cały miesiąc i uśmiechnął się z lekka.

“Dopiero by się ojciec śmiał, gdyby wiedział, że mam już tego dość” - pomyślał, idąc przez boisko ku długiej, czerwonawej drodze, biegnącej obok szkoły.

“No, w każdym razie jeden tydzień już minął. Przez pięć dni zarabiałem na życie, a to coś, czym nie mógłbym się dotąd pochwalić, choć mam już dwadzieścia cztery lata. Bawi mnie ta myśl. Za to nauczanie w lindsayskiej powiatowej szkole nie jest stanowczo zabawne - a przynajmniej nie w takiej jak ta, gdzie uczniowie sprawują się przesadnie grzecznie i nie ma nawet tradycyjnego urozmaicenia, jakim byłoby ukaranie nieznośnych, wrzaskliwych chłopaków. W tutejszej instytucji wychowawczej wszystko idzie jak w zegarku. Larry musiał mieć doprawdy wybitny dar uczenia i organizowania. Czuję się tylko trybem w sprawnie działającej maszynie, która porusza się sama. Wiem jednak, że są uczniowie, którzy nie pojawili się dotąd w szkole i według tego, co o nich słyszałem, niełatwa z nimi będzie sprawa. Może oni wniosą pewne ożywienie. No i jeszcze kilka takich wypracowań jak Janka Reid, a moja praca zawodowa nabrałaby uroku.”

Śmiech Eryka obudził echo, gdy skręcał na drogę u stóp stromego wzgórza.

Na dzisiejszej lekcji zadał swym uczniom z czwartego oddziału wypracowanie na temat dowolny.

Janek Reid, rozsądny, rzeczowy malec, całkowicie pozbawiony poczucia humoru, usłuchał rady, udzielonej mu szeptem przez łobuza, sąsiada w ławce i wybrał temat “Zaloty”.

Twarz Eryka drgała od śmiechu, ilekroć przypomniał sobie w ciągu dnia zdanie, którym Janek rozpoczął. “Zaloty, to rzecz bardzo przyjemna, ale wiele osób posuwa się w tym za daleko”. Dalekie wzgórza i lesiste wyżyny wyglądały lekko i powiewnie, przybrane w delikatne, wiosenne szaty.

Młode klony, pokryte zielonymi liśćmi cisnęły się aż na skraj drogi po jednej stronie, a za drzewami ciągnęły się szmaragdowe pola, skąpane w słońcu, ponad którymi przesuwały się cienie chmur.

Daleko poniżej pól drzemał spokojnie błękitny ocean wzdychając we śnie szumem, brzmiącym nieustannie w uszach tych, którzy mieli szczęście narodzić się tam, skąd dochodzi jego głos. Od czasu do czasu spotykał Eryk chłopca na koniu, bosego, w barwnej koszuli, albo gospodarza, który jechał wozem i witał nauczyciela skinieniem głowy, wołając wesoło:

- Dzień dobry panu!

Młoda dziewczyna o różowej, okrągłej twarzy, z dołeczkami na policzkach i o ładnych, ciemnych oczach, pełnych nieśmiałej zalotności, minęła Eryka, a spojrzenie jej mówiło wyraźnie, że nie byłaby wcale przeciwna zawarciu bliższej znajomości z nowym nauczycielem.

W połowie drogi w dół zbocza spotkał Eryk wlokącego się powoli, starego siwka, zaprzężonego do wozu, który pamiętał zapewne lepsze dni. Powoziła kobieta. Sądząc z jej wyglądu była to jedna z tych bezbarwnych istot, które nie zaznały serdecznego wzruszenia w całym swym życiu.

Zatrzymała konia i skinęła na Eryka sękatą rączką wyblakłej parasolki o sterczących drutach.

Młody człowiek usłuchał wezwania i podszedł.

- To pan jest nowym nauczycielem? - zapytała.

Eryk potwierdził.

- Dobrze, że pana spotkałam - rzekła kobieta, podając mu rękę w bardzo wycerowanej, bawełnianej rękawiczce, która kiedyś musiała być czarna. - Wielka to szkoda, że pan West wyjechał. To był naprawdę dobry nauczyciel. Najpoczciwszy w świecie człowiek, muchy by nie skrzywdził. Ale mówiłam mu zawsze, ile razy go widziałam, że musi być chory. Pan to wygląda zdrowo, o tak - chociaż nie zawsze można sądzić po wyglądzie. Miałam brata, taki był jak pan i zginął w katastrofie kolejowej w młodym wieku. Mam chłopaka, którego przyślę panu do szkoły w przyszłym tygodniu. Powinien był pójść już teraz, ale zatrzymałam go w domu, żeby mi pomógł przy sadzeniu kartofli. Bo jego ojciec nie chce pracować, nic nie robi i nie można go zapędzić do roboty. Sandy - na imię ma Edward Aleksander, po obu dziadkach - nie ma chęci do nauki. Nie lubi szkoły. Ale będzie chodził, bo uważam, że czas, aby nauczył się czegoś więcej. Wiem, że będzie pan miał z nim kłopot. Jest głupi jak but, a uparty jak osioł króla Salomona. Ale niech pan pamięta, że trzymam z panem.

Ile razy będzie potrzeba, spraw mu pan porządne lanie i przyślij mi przez niego parę słów na karteczce, a dołożę mu drugie tyle. Są ludzie, co biorą zawsze stronę swych dzieci jak się w szkole zdarzy awantura, ale ja do nich nie należę i nigdy nie należałam. Na Rebekę Reid może pan zawsze liczyć.

- Dziękuję. Nie wątpię w to - powiedział Eryk swym najbardziej ujmującym głosem.

Twarz jego ani drgnęła. Uśmiechnął się dopiero, kiedy mógł to uczynić bezpiecznie.

I pani Reid odjechała, doznając łagodniejszego niż zwykle uczucia. Trudy i bieda, znoszone przez długie lata oraz przeżycia z mężem, który nie chciał słyszeć o pracy, uczyniły jej serce twardym, mało wrażliwym wobec przedstawicieli odmiennej płci. Ale zachowanie się młodego nauczyciela podobało jej się.

Eryk znał już z widzenia większość mieszkańców Lindsay. Lecz u stóp wzgórza natknął się na mężczyznę i chłopca, których widział po raz pierwszy. Siedzieli na nędznym, staroświeckim wozie i poili konia w potoku, szemrzącym radośnie w zagłębieniu pod małym drewnianym mostkiem.

Eryk przyjrzał im się z pewnym zaciekawieniem. Różnili się zupełnie od ogółu mieszkańców Lindsay. Zwłaszcza chłopak wyglądał stanowczo na obcokrajowca pomimo wełnianej koszuli i spodni z samodziału, stanowiących, zdaje się, zwykłe odzienie do pracy miejscowych chłopaków.

Był on gibki i smukły, miał pochyłe ramiona i chudą, jedwabisto gładką, brunatną szyję, którą osłaniał rozpięty kołnierzyk koszuli. Włosy jego były gęste, lśniące i czarne, a ręka zwisająca z wozu, niezwykle długa i wysmukła. Twarz o rysach pięknych, choć trochę grubych, była barwy oliwkowej, tylko policzki okrywał mocny rumieniec. Usta miał czerwone i kuszące jak u dziewczyny, a oczy wielkie, czarne, o miłym spojrzeniu. Był w ogóle niezwykle urodziwy, lecz twarz miała wyraz posępny. Chłopak ten przywodził Erykowi na myśl jakieś stworzenie o wężowych czy kocich ruchach, wygrzewające się na słońcu z leniwym wdziękiem, ale gotowe w każdej chwili do nieoczekiwanego skoku.

Towarzysz jego był to mężczyzna lat około 65-#70. Miał stalowoszare włosy, długą, gęstą i siwą brodę, twarz o ostrych rysach i głęboko osadzone, orzechowe oczy, ocienione krzaczastymi, najeżonymi brwiami. Był najwidoczniej wysoki, ale przygarbiony, bo wyglądał niepozornie i raczej odpychająco. Na zaciśniętych ustach o surowym wyrazie uśmiech nie gościł chyba nigdy.

Tak, myśl o uśmiechu nie kojarzyła się z tym człowiekiem i wydawała się w najwyższym stopniu niedorzeczna. A jednak twarz jego nie miała w sobie nic odpychającego, przeciwnie, przyciągała uwagę Eryka, który chlubił się swą znajomością fizjonomii. Był on przekonany, że człowiek ten nie jest zwykłym lindsayskim farmerem, wesołym i gadatliwym, jak ci, których dotąd spotykał. I jeszcze długo po tym, gdy stary wóz, wlokąc się pod górę, oddalił się wraz z dziwacznie dobraną parą, Eryk widział przed sobą mężczyznę o surowej twarzy i gęstych brwiach oraz czarnowłosego chłopaka o czerwonych ustach.

 

Pogawędka przy wieczerzy

Dom Williamsonów, u których mieszkał Eryk, wznosił się na szczycie następnego wzgórza.

Erykowi było tam tak dobrze, jak przepowiedział Larry.

Williamsonowie, na równi z pozostałymi mieszkańcami Lindsay, uważali Eryka za biednego studenta z Kolegium, który szedł przez życie o własnych siłach, podobnie jak Larry West.

Eryk pozostawił ich w tym mniemaniu, chociaż nie przyczynił się doń niczym.

Gdy Eryk wrócił ze szkoły, Williamsonowie siedzieli w kuchni przy wieczerzy.

Pani Williamson była ową “świętą w okularach i perkalowej sukni”, jak ją nazwał Larry i Eryk lubił ją bardzo. Była to drobna, siwowłosa kobieta. Na szczupłej, łagodnej twarzy o szlachetnych rysach widniały głębokie ślady przeżytych cierpień. Mówiła ona zazwyczaj niewiele, przy czym nie posługiwała się nigdy wiejską gwarą.

Jedyną rzeczą, która zastanawiała zawsze Eryka było, że ta kobieta poślubiła Roberta Williamsona.

Uśmiechnęła się po macierzyńsku do Eryka, gdy usiadł przy stole, powiesiwszy swój kapelusz na bielonej ścianie.

Brzozowy gaj, widoczny za oknem, jaśniał w zachodzącym słońcu migotliwą wspaniałością barw, a w gęstym poszyciu tworzyły się za każdym podmuchem wiatru złociste fale.

Robert siedział na ławie naprzeciw młodego nauczyciela. Był to niewysoki, chudy staruszek w zbyt obszernym ubraniu. Mówił głosem piskliwym i cienkim, jak i on sam.

Drugi koniec ławy zajmował Tymoteusz, układny i łaskawy, ze śnieżną piersią i białymi łapkami. Robert dzielił się z nim każdym kęsem, a Tymoteusz jadł łagodnie, mrucząc na znak podzięki.

- Czekaliśmy na pana, jak pan widzi - odezwał się Robert. - Coś pan dziś późno wraca. Zatrzymał pan któregoś z chłopców? Kiepska to kara dla nich i dla pana. Nauczyciel, którego mieliśmy cztery lata temu zamykał chłopców w szkole, no i szedł sobie do domu. A za godzinę musiał wracać, żeby ich wypuścić - o ile jeszcze tam byli. Bo zdarzało się, że ich nie zastawał. Tomek Ferguson wywalił kiedyś drzwi i wydostał się. Wstawiliśmy potem nowe, z podwójnych desek, którym nie dali rady.

- Zostałem dłłużej, bo miałem trochę roboty - rzekł Eryk krótko.

- I rozminął się pan z Aleksandrem Tracy. Był tu. Chciał się dowiedzieć, czy pan gra w szachy. Powiedziałem mu, że tak, więc zostawił dla pana karteczkę, żeby pan przyszedł do niego któregoś wieczora i zagrał z nim. Tylko nie wygrywaj pan za często, choćbyś pan mógł. Musi pan z nim dobrze żyć, bo on ma syna, który może panu nawarzyć piwa, jak zacznie chodzić do szkoły. O, Seth Tracy to urwis, któremu psoty milsze są niż jadło. Próbuje wojować z każdym nowym nauczycielem i dwóch wygryzł po prostu ze szkoły. Ale w panu West trafiła kosa na kamień. Za to z chłopakami Wilhelma Tracy nie będzie pan miał najmniejszego kłopotu. Sprawują się dobrze, bo matka powtarza im każdej niedzieli, że pójdą prosto do piekła, jak nie będą grzeczni.

To skutkuje. Czemuż pan nie je? Przecież pan wie, że nie zapraszamy do jedzenia tak, jak pani Adamowa Scott, kiedy ma stołowników: “Pan już pewnie nie będzie tego jadł? - ani pan? - ani pan?” Matko, Alek opowiadał, że stary Jerzy Wright używa sobie za wszystkie czasy.

Jego żona pojechała odwiedzić siostrę w Charlottetown, więc jest sam na gospodarstwie po raz pierwszy, odkąd się ożenił przed czterdziestu laty. No i korzysta ze swobody, jak powiada Alek. Pali fajkę w bawialnym pokoju i przesiaduje do jedenastej, czytając różne powieści.

- Czy nie spotkałem pana Tracy? - zapytał Eryk. - Taki wysoki mężczyzna o siwych włosach i mrocznej, surowej twarzy?

- Nie. Alek jest wesoły i tęgi, a rosnąć przestał zanim jeszcze na dobre zaczął. Domyślam się, że mówi pan o Tomaszu Gordon. Widziałem go, jak jechał drogą. Co do niego nie ma obawy, żeby zanudzał pana zaproszeniami. Tak, Gordonowie nie są towarzyscy, o co to, to nie.

Matko, przysuń panu herbatniki.

- A co to za chłopak z nim jechał? - zapytał Eryk z ciekawością.

- Neil - Neil Gordon.

- Szkockie imię, a ta twarz i oczy... Spodziewałbym się raczej, że nazywa się Giuseppe, albo Angelo. Chłopak wygląda na Włocha.

- No nic w tym dziwnego, bo też nim jest. Trafnie pan odgadł. Tak jest proszę pana, Włoch. I trochę za wiele ma w sobie z Włocha, myślę, żeby się to mogło podobać przyzwoitym ludziom.

- Skądże ten włoski chłopak o szkockim imieniu wziął się tutaj, w Lindsay?

- Ano widzi pan, to było tak. Będzie temu lat dwadzieścia dwa - dwadzieścia dwa matko, czy dwadzieścia cztery? Nie, dwadzieścia dwa - bo to było w tym samym roku, kiedy urodził się nasz Jim. A gdyby był żył, miałby biedak dwadzieścia dwa lata. Otóż proszę pana, dwadzieścia dwa lata temu zjawiło się tu dwoje włoskich handlarzy wędrownych. Roiło się wtedy od nich w okolicy. Nie było dnia, żebym nie poszczuł psem przynajmniej jednego. Tych dwoje to było małżeństwo. Zaszli oni do Gordonów i kobieta zległa tam. Jana Gordon wzięła ją do domu i zaopiekowała się nią. Na drugi dzień kobieta urodziła dziecko i umarła. A mężczyzna zbiegł, zabierając swój tobół i nie widziano go odtąd więcej. Dziecko

pozostało na opiece Gordonów. Radzono im, aby oddali je do przytułku - byłoby to najrozsądniejsze. Cóż, kiedy Gordonowie nie lubili słuchać rad. Stary James, ojciec Tomasza i Jany żył jeszcze wtedy i powiedział, że nie wyrzuci dziecka ze swego domu. Był to człowiek samowolny i lubił r...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin