Stephen King 002 Opowiadania XXX Pora deszczowa.pdf

(194 KB) Pobierz
Microsoft Word - Stephen King 002 Opowiadania XXX Pora deszczowa
- Dzień dobry - odparła Elise i przesłała mu lekki,
niezobowiązujący uśmiech.
- Cześć - powiedział John. - Nazywam się...
- Pan Graham - przerwał mu pogodnie stary człowiek.
- Pan i pani Grahamowie. Przyjechali państwo do
Hempstead Place na wakacje. Słyszałem, że napisał
pan kilka książek.
- Tak, o migracjach ludności we Francji w
siedemnastym wieku - potwierdził John. - Widzę, że
wieść o nas już tu dotarła.
- Dotarła - przyznał starzec. - Wie pan, jak to jest w
małych miasteczkach. - Wsunął do ust papierosa,
który natychmiast się rozpadł, siejąc tytoniem po
udach staruszka i rozciągniętym na ziemi psie.
Zwierzę nawet nie drgnęło. - Och, niezdara - mruknął
starzec, odrywając z dolnej wargi bibułkę. - Żona nie
pozwala mi palić. Mówi, że czytała, iż od papierosów
dostaje się raka, ja zresztą też o tym czytałem.
- Przyjechaliśmy do miasteczka zrobić małe zakupy -
wtrąciła Elise. - Stary dom, w którym mieszkamy,
okazał się cudowny, ale spiżarnia jest pusta.
- Ayuh - mruknął starzec. - Miło mi was poznać.
Nazywam się Henry Eden. - Wyciągnął w ich stronę
pomarszczoną dłoń, a John nią potrząsnął. Po chwili
gest powtórzyła Elise. Zrobili to bardzo delikatnie i
starzec najwyraźniej ten fakt docenił. - Spodziewałem
się was tutaj pół godziny temu. Musieliście gdzieś źle
skręcić. Myślę, że w okolicy jest zbyt wiele dróg jak
na takie małe miasteczko. - Roześmiał się głuchym,
niezdrowym śmiechem, który natychmiast przeszedł
w kaszel nałogowego palacza. - Ayuh, w Willow
mamy wiele dróg! - dodał i ponownie się roześmiał.
John zmarszczył lekko brwi.
- Dlaczego pan się nas spodziewał? - zapytał.
- Dzwoniła Lucy Doucette z wiadomością, że koło jej
domu przejechali przybysze - wyjaśnił Eden.
Sięgnął po kapciuch z tytoniem Top, otworzył go i
wyciągnął kartonik z bibułkami.
- Nie zna pani Lucy, ale ona twierdzi, że zna córkę
pani bratanka.
- Czy ma pan na myśli stryjeczną babkę Milly Cou-
sins? - zainteresowała się Elise.
- Tak - odrzekł Eden.
Nakładał tytoń na bibułkę, ale większość znów
wylądowała na grzbiecie spoczywającego u jego stóp
psa. Kiedy John Graham zaczynał już podejrzewać,
że psisko jest martwe, zwierzak uniósł ogon i puścił
głośnego bąka. No tak, skomplemen-tował mnie -
błysnęło Johnowi w głowie.
- W Willow wszyscy są ze wszystkimi spokrewnieni -
ciągnął stery człowiek. - Lucy mieszka u stóp
wzgórza. Chciałem do was telefonować, ale skoro
powiedziała, że już jedziecie...
- A skąd pan wiedział, że akurat tutaj jedziemy? -
zainteresował się John.
Henry Eden wzruszył ramionami, jakby zamierzał
powiedzieć: A gdzież tu indziej można jechać?
- Chciał pan z nami porozmawiać? - zapytała Elise.
- Cóż, można to i tak ująć.
Poślinił bibułkę, skleił papierosa i wsunął go w usta.
John obserwował starca, ciekaw, czy i ten papieros
rozpadnie się jak poprzedni. Był nieco
zdezorientowany; zupełnie, jakby miał do czynienia z
jakąś bukoliczną wersją agenta CIA.
Skręt jakimś cudem się nie rozkleił. Do poręczy
fotela przyklejony był kawałek zwęglonego papieru
ściernego. Eden potarł o niego zapałkę i przyłożył
płomyk do papierosa. O mały włos całego przy tym
nie spalił.
- Myślę, że zechcecie spędzić tę noc poza miastem -
powiedział w końcu. John zamrugał oczyma.
- Poza miastem? Dlaczego mielibyśmy to robić?
Przecież dopiero przyjechaliśmy.
- A jednak, proszę pana, moim zdaniem nie byłoby to
złe rozwiązanie - rozległ się za plecami Johna czyjś
głos.
Graham obejrzał się. Zobaczył wysoką kobietę o
opadniętych ramionach, stojącą za zardzewiałymi,
wahadłowymi drzwiami sklepu. Nad jej głową
wisiała blaszana reklama ches-terfieldów:
DWADZIEŚCIA PRZEPYSZNYCH PALEŃ.
Kobieta pchnęła drzwi i wyszła na werandę. Miała
ziemistą, zmęczoną twarz, ale w jej rysach malowała
się inteligencja. W jednej ręce trzymała bochenek
chleba, a w drugiej karton z sześcioma piwami
Dawson's Ale.
- Jestem Laura Stanton - oświadczyła. - Miło mi
państwa poznać. Nie chcemy być niegościnni, lecz
dzisiejszej nocy mamy w Willow porę deszczową.
John i Elise wymienili zdumione spojrzenia, po czym
Elise popatrzyła w górę. Poza kilkoma
postrzępionymi barankami zapowiadającymi piękną
pogodę niebo było nieskazitelnie niebieskie.
- Wiem, jak wygląda - powiedziała pani Stanton. -
Ale to jeszcze o niczym nie świadczy. Prawda,
Henry?
- Jasne - mruknął Eden.
Zaciągnął się mocno koślawym skrętem, a następnie
cisnął niedopałek za balustradę werandy.
- Mogą państwo wyczuć wilgoć w powietrzu - dodała
pani Stanton. - A to już mówi bardzo wiele, prawda,
Henry?
- Ayuh - burknął Eden. - To już siedem lat.
Dokładnie, co do dnia.
- Co do dnia - przytaknęła Laura Stanton. Oboje
popatrzyli wyczekująco na Grahamów.
- Przepraszam - bąknęła Elise. - Nie rozumiem. Czy
to jakiś miejscowy żarcik?
Tym razem Henry Eden i Laura Stanton wymienili
spojrzenia, a potem jednocześnie znacząco
westchnęli.
- Nie cierpię tego - oświadczyła Laura Stanton, a John
Graham nie miał zielonego pojęcia, czy powiedziała
to do siebie, czy do starca.
- Ale to musi się dokonać - odparł Eden.
Kobieta skinęła głową i ponownie westchnęła. Było
to westchnienie kogoś, kto na chwilę zdjął z pleców
ogromny ciężar i teraz ponownie musi go zarzucić na
grzbiet.
- Nie zdarza się to zbyt często - stwierdziła pani
Stanton. - W Willow pora deszczowa nastaje co
siedem lat...
- Siedemnastego czerwca - uściślił Eden. - Pora
deszczowa raz na siedem lat, siedemnastego czerwca.
Tak się dzieje zawsze, nawet w lata przestępne. To
tylko jedna noc, lecz nazywamy ją porą deszczową.
Niech mnie diabli wezmą, jeśli wiem dlaczego. A ty,
Lauro, wiesz?
- Nie - odparła. - I proszę, nie przerywaj mi ciągle.
Henry, myślę, że zaczynasz grzybieć.
- Przepraszam, że żyję. Odwołałem właśnie karawan -
odparł starzec, najwyraźniej dotknięty do żywego.
Elise popatrzyła z niepokojem na Johna. O co tym
ludziom chodzi? - pytało jej spojrzenie. - A może
brakuje im piątej klepki?
John nie wiedział, ale zaczynał żałować, że nie
pojechali po zakupy do Augusty. Przy okazji mogliby
zatrzymać się przy jakimś straganie przy drodze
numer siedemnaście i przekąsić małże na kolację.
Na werandzie przez chwilę panowała cisza, a starzec i
kobieta o bladej, niezdrowej cerze obserwowali
niknący w perspektywie Main Street samochód.
Odjeżdżał nieco szybciej, niż tu dotarł.
- Cóż, swoje zrobiliśmy - stwierdził z zadowoleniem
stary człowiek.
- Tak - przyznała pani Stanton: - Ale czuję się jak
dupa wołowa. Zawsze czuję się jak dupa wołowa,
kiedy widzę, jak na nas patrzą. Jak patrzą na mnie.
- Cóż, ostatecznie zdarza, się to tylko raz na siedem
lat - mruknął starzec. - No i musi się dokonać właśnie
w taki sposób, ponieważ...
- Ponieważ to część rytuału - dokończyła posępnie.
- Ayuh, część rytuału.
Pies podniósł ogon i jeszcze raz pierdnął, jakby
zgadzał się
z tą opinią.
Kobieta trąciła nogą zwierzę i biorąc się pod boki,
oświadczyła starcowi:
- To najsmrodliwszy kundel w czterech miastach,
Henry
Eden!
Pies warknął, dźwignął się i zwlókł z werandy,
przystając tylko na chwilę, żeby obrzucić Laurę
Stanton pełnym wyrzutu spojrzeniem.
- Nic na to nie poradzi - stwierdził Eden. Kobieta
westchnęła i popatrzyła na ulicę, w perspektywie
której zniknął ford.
- Fatalnie - powiedziała. - Sprawiają bardzo
sympatyczne wrażenie.
- Ale my nic nie możemy na to poradzić - oświadczył
Henry Eden i zaczął skręcać nowego papierosa.
Tak zatem Grahamowie zakończyli dzień kolacją w
budzie, gdzie serwowano małże. Znaleźli ten bar w
sąsiednim miasteczku o nazwie Woolwich
("Ojczyzna malowniczego motelu Wonderview" -
powiedział John, na próżno starając się wywołać
uśmiech na twarzy Elise). Zajęli stolik ustawiony na
świeżym powietrzu pod starym, rozłożystym
srebrzystym świerkiem. Buda i jej otoczenie
stanowiły ostry kontrast w stosunku do Main Street w
Willow. Parking prawie pełen pojazdów (większość
samochodów, podobnie jak ich ford, miała tablice
rejestracyjne innych stanów), wszędzie uganiała się
rozwrzesz-czana dzieciarnia z twarzami umorusanymi
lodami, podczas gdy rodzice, oganiając się od
muszek, czekali, aż z głośnika padnie numer ich
zamówienia. Lokal oferował całkiem przyzwoity
wybór potraw. Tak naprawdę - pomyślał John -
można tu dostać wszystko, co zmieści się na patelni z
wrzącym olejem.
- Nie wiem, czy wytrzymam w tym miasteczku dwa
dni, a co dopiero mówić o dwóch miesiącach -
oświadczyła Elise. - Ta róża, którą nam tu
podarowano, ma dużo kolców, lecz ani jednego
kwiatu, Johnny.
- To był tylko żart, nic więcej. Miejscowi zawsze w
ten sposób dworują sobie z turystów. Ale masz rację,
posunęli się trochę za daleko. Teraz zapewne tego
żałują.
- Wyglądało na to, że mówią poważnie - odparła. -
Będę się wstydziła tam wrócić i ponownie spojrzeć
temu staruchowi w oczy.
- Tym się akurat nie przejmuj. Sądząc po jego
papierosach, wszedł w wiek, w którym wszystkich
spotyka po raz pierwszy w życiu. Nawet
najdawniejszych przyjaciół.
Elise próbowała zachować powagę, ale nie
wytrzymała i wy-buchnęła śmiechem.
- Jesteś okrutny - stwierdziła.
- Szczery, ale na pewno nie okrutny. Nie mówię, że
cierpi na chorobę Alzheimera, ale sprawia wrażenie
kogoś, kto potrzebuje mapy drogowej, żeby trafić do
własnej toalety.
- A gdzie się podziali wszyscy mieszkańcy
miasteczka? Osada wyglądała jak wymarła.
- Część na kolacji w klubie rolnika Grange, a część
farmerskich żon siedzi w masońskiej Eastern Star i
gra w karty - odparł John i przeciągnął się. Zerknął
Elise do koszyczka z małżami. - Nie zjadłaś zbyt
wiele, kochanie.
- Kochanie nie było głodne.
- Mówię ci, to tylko taki żart - powiedział, biorąc ją
za rękę. - Rozchmurz się.
- Naprawdę... naprawdę tak uważasz?
- Naprawdę, naprawdę. Sądzę... hej, czy w Willow w
stanie Maine naprawdę co siedem lat spadają z nieba
ropuchy? Brzmi to jak tekst wyjęty z komicznego
monologu w wykonaniu Stevena Wrighta.
Elise uśmiechnęła się blado.
- Nie spadają - poprawiła. - To ulewa ropuch.
- Podpisuję się pod niezłomną zasadą każdego
wytrawnego wędkarza: jak już mam otworzyć gębę,
to powiedzieć największą głupotę. Gdy jako dziecko
bywałem na obozach młodzieżowych,
odpowiednikiem tego była zabawa w strzelanego.
Wysyłało się dzieciaka na odludzie, a potem
urządzało na niego zbiorowe polowanie. Tak
naprawdę niczym się to nie różni. Jeśli się głębiej nad
tym zastanowisz, nie powinno cię to wcale dziwić.
- Dlaczego ma nie dziwić?
- Ludzie, którzy żyją z turystów, mają mentalność
takich właśnie letnich obozowiczów.
- Ależ nic nie wskazywało na to, że tamta kobieta
stroi sobie z nas żarty. Prawdę mówiąc, Johnny... ona
bardzo mnie wystraszyła.
Pogodne i sympatyczne zazwyczaj rysy Johna
Grahama stały się nagle twarde i ostre. Wyraz ten nie
pasował do jego twarzy, ale tym razem nie był ani
nieszczery, ani udawany.
STEPHEN KING
- Proszę mnie posłuchać - odezwała się serdecznie
pani Stanton. - Zarezerwowaliśmy dla państwa pokój
w motelu Wonderview na Woolwich. Mieli
wprawdzie komplet gości, ale kierownikiem jest tam
mój kuzyn i dlatego na moją szczególną prośbę
przygotował pokój. Możecie wrócić tu jutro i spędzić
z nami całe lato. Będzie nam bardzo miło.
- Jeśli ma to być żart, to go nie rozumiem - burknął
John.
- Nie, to nie żart - powiedziała i popatrzyła na Edena,
który natychmiast szybko skinął głową, jakby chciał
powiedzieć: No, dalej, nie wycofuj się i mów do
końca. Kobieta przeniosła wzrok na Johna i Elise.
Najwyraźniej wzięła się w garść, bo powiedziała: -
Otóż co siedem lat Willow nawiedza deszcz ropuch.
Teraz już wiecie.
- Ropuch - powtórzyła Elise odległym, zamyślonym,
ja-chyba-śnię, głosem.
- Ropuch, ayuh! - potwierdził radośnie Eden.
John rozejrzał się ostrożnie, jakby szukał skądsiś
pomocy. Ale Main Street była kompletnie wymarła.
Więcej, wszystkie okiennice w okolicznych domach
pozatrzaskiwane zostały na głucho. Po jezdni nie
przejeżdżał żaden samochód. Chodnikiem nie szedł
żaden przechodzień.
Możemy mieć kłopoty - pomyślał. - Jeśli wszyscy
tutaj są równie stuknięci jak ta dwójka, naprawdę
możemy mieć poważne kłopoty.
Nieoczekiwanie przypomniała mu się "Loteria"
Shirley Jack-son, opowiadanie, które czytał, gdy był
na pierwszym roku studiów.
- Niech państwo sobie nie myślą, że stoję tutaj i
wygaduję głupoty, bo tak lubię - ciągnęła Laura
Stanton. - Po prostu spełniamy z Henrym nasz
obowiązek. Tak naprawdę ropuchy nie spadają z
nieba. Czeka nas wprost ulewa ropuch.
- Chodźmy - powiedział John. Ujął Elise za łokieć, po
czym przesłał starcowi i kobiecie uśmiech równie
prawdziwy jak banknot sześciodolarowy. - Miło było
państwa poznać.
Sprowadził Elise z werandy, zerkając ze dwa lub trzy
razy przez ramię na starca oraz kobietę o oklapłych
ramionach i wymizerowanej twarzy. Obawiał się
całkowicie odwrócić do nich plecami.
Kobieta zrobiła krok w ich stronę, a John się potknął.
O mało nie spadł ze schodów.
- Wiem, że trochę trudno w to uwierzyć -
powiedziała. - Zapewne myślą państwo, że jestem
trzepnięta.
- Wcale nie - odparł John.
Na twarzy pojawił mu się szeroki, nieszczery
uśmiech, który w jego mniemaniu sięgał od ucha do
ucha. Jezu słodki, dlaczego w ogóle opuszczałem St
Louis? - pomyślał. Przejechał prawie dwa i pół
tysiąca kilometrów samochodem z radiem do bani i
schrzanioną klimatyzacją po to tylko, żeby spotkać
rolnika Jekylla i panią Hyde.
- No to w porządku - powiedziała Laura Stanton tak
łagodnie i z tak osobliwie pogodnym wyrazem
twarzy, że John, którego od forda dzieliły jeszcze
dobre dwa metry, przystanął pod tablicą z napisem
KANAPKI WŁOSKIE. - Nawet ludzie, którzy
słyszeli o deszczu ropuch, żab, ptaków i innych tego
typu atrakcji, nie wyobrażają sobie, co się dzieje w
Willow co siedem lat. Chcę więc dać państwu dobrą
radę. Jeśli mimo wszystko zamierzacie tu zostać, nie
opuszczajcie w nocy domu. Jeśli zostaniecie w domu,
najprawdopodobniej nic się nie stanie.
- I radzę dobrze zatrzasnąć okiennice - dorzucił Eden.
W tej samej chwili psisko uniosło ogon i puściło
kolejnego bąka, zupełnie jakby chciało tym
podkreślić wagę słów swego pana.
- Cóż... tak zrobimy - odparła niepewnie Elise. John
otworzył drzwi forda od strony pasażera i prawie siłą
wepchnął Elise do środka.
- Na pewno - potwierdził z tym szerokim,
nieszczerym uśmiechem.
- I proszę do nas jutro wrócić! - zawołał Eden, kiedy
John spiesznie zajmował miejsce za kierownicą forda.
- Jutro będziecie tu bezpieczni... - Urwał i po chwili
dodał: - Jeśli w ogóle jeszcze będziecie.
John skinął mu ręką, włączył silnik i odjechał.
Pora deszczowa
(Rainy Season)
(Tłumaczył Michał Wroczyński)
O wpół do piątej po południu John i Elise
Grahamowie znaleźli wreszcie drogę do maleńkiej
wioski leżącej, niczym ziarenko piasku w wątpliwej
jakości perle, w środku okręgu Willow w stanie
Maine. Osada znajdowała się niecałe osiem
kilometrów od Hempstead Place, ale oni dwukrotnie
skręcili w niewłaściwą stronę. Kiedy już wjechali na
Main Street, byli spoceni, było im gorąco i
wszystkiego mieli serdecznie dosyć. Podczas długiej
jazdy z St Louis w ich fordzie przestała działać
klimatyzacja, a temperatura na zewnątrz dochodziła
do czterdziestu pięciu stopni. Tak ciepło nie jest -
pomyślał John Graham. Dawniej mawiano, że to nie
kwestia upału, ale wilgotności powietrza. Odnosił
wrażenie, że mógłby wyżymać z niego krople ciepłej
wody. Niebo pozostawało wprawdzie przejrzyście
czyste i błękitne, ale czuło się, że w każdej chwili
może zacząć padać. Kurczę blade... czuł, że już
zaczęło padać.
- Tam jest ten supermarket, o którym wspominała
Milly Cousins - odezwała się Elise, wskazując palcem
kierunek. John chrząknął.
- Na supermarket przyszłości to on nie wygląda.
- Nie - przyznała ostrożnie Elise.
Oboje zresztą zachowywali się ostrożnie. Od dwóch
lat byli małżeństwem i naprawdę się kochali, ale teraz
mieli za sobą długą drogę z St Louis odbytą
samochodem z zepsutym radiem i nie działającą
klimatyzacją. John spodziewał się, iż tutaj, w Willow,
spędzą cudowne lato (powinni, zwłaszcza że za ich
pobyt płacił Uniwersytet Missouri), lecz podejrzewał,
że minie co najmniej tydzień, zanim na dobre się
rozlokują. Ale z powodu panującego upału awantura
wisiała w powietrzu. A żadne z nich nie chciało
takiego początku wakacji.
John powoli prowadził samochód po Main Street,
zmierzając do sklepu spożywczego, w którym
sprzedawano również artykuły gospodarstwa
domowego. Po obu stronach werandy wisiały
zardzewiałe szyldy przedstawiające niebieskiego orła,
więc John stwierdził, że mieści się tutaj również
poczta. W popołudniowym świetle sklep sprawiał
wrażenie uśpionego. Pod tablicą z napisem:
KANAPKI WŁOSKIE PIZZA ARTYKUŁY
SPOŻYWCZE ZEZWOLENIA NA
WĘDKOWANIE stało tylko stare, zdezelowane
volvo, ale w porównaniu z resztą miasteczka miejsce
to wydawało się wręcz tętnić życiem. W witrynie,
mimo że do zmierzchu brakowało jeszcze prawie
trzech godzin, z sykiem palił się neon reklamujący
piwo. Bardzo istotne - pomyślał John. - Z całą
pewnością właściciel, zanim umieścił tutaj ten neon,
musiał całą sprawę uzgodnić z władzami stanowymi.
- Myślałam, że Maine to atrakcyjne tereny
rekreacyjne - odezwała się Elise.
- Sądząc po tym, co tu widzimy, Willow leży na
uboczu głównego szlaku turystycznego - odparł John.
Wyszli z samochodu i wspięli się po schodkach na
werandę. Na wyplatanym, bujanym fotelu siedział
starszy jegomość, który zmierzył ich przenikliwym
spojrzeniem małych, niebieskich oczu. Robił skręta w
palcach, sypiąc tytoniem na rozłożonego u jego nóg
psa. Było to wielkie, płowe psisko rasy bardzo
wielorasowej. Zwierzę złożyło łapy dokładnie pod
biegunem fotela. Starzec nie zwracał najmniejszej
uwagi na psa, zupełnie jakby nie zdawał sobie sprawy
z jego obecności, ale ilekroć fotel wychylał się do
przodu, biegun zatrzymywał się o milimetry od psich
łap. Widok ten z niezrozumiałych względów bardzo
zafascynował Elise.
- Witam panią i pana - odezwał się starzec.
Stephen King 002 Opowiadania XXX Pora deszczowa. Strona 1 z 3
1
26498999.001.png
- Wiem - warknął, zbierając ze stołu sztućce, serwetki
i plastikowe koszyczki. - I muszą nas za to
przeprosić. Głupota zawsze jest głupotą; to
zrozumiem. Ale jeśli ktoś próbuje straszyć moją
żonę... do licha, nawet mnie trochę wystraszyli...
potrafię być zdecydowany. Gotowa do drogi?
- A trafisz z powrotem do domu?
Uśmiechnął się i w jednej chwili znów zaczai być
sobą.
- Rozsypywałem za nami okruchy chleba.
- Jesteś taki mądry, kochanie - powiedziała wstając.
Na jej twarzy znów gościł uśmiech, na widok którego
Johna ogarnęła radość. Wciągnęła głęboko powietrze
w płuca... co dokonało cudu z jej piersiami skrytymi
pod niebieską, bawełnianą koszulką... po czym
odetchnęła. - Chyba wilgotność powietrza jest
mniejsza.
- Jasne - odparł John, po czym niczym koszykarz
wrzucił z półobrotu serwetki, sztućce i koszyczki do
pojemnika na śmieci. Puścił do żony perskie oko. - I
koniec z porą deszczową.
Ale kiedy skręcili w Hempstead Road, powietrze
znów stało się straszliwie parne. John odnosił
wrażenie, że jego podkoszulek zmienia się w lepką
pajęczynę dokładnie oblepiającą mu tors i plecy.
Nadciągał zmierzch, lecz niebo, choć pociemniało, w
dalszym ciągu było czyste. Niemniej John odnosił
wrażenie, że gdyby miał przy sobie słomkę, mógłby
przez nią spijać przenikającą powietrze wilgoć.
Po drodze minęli tylko jeden dom, u stóp wzgórza, na
szczycie którego znajdowało się Hempstead Place.
Kiedy przejeżdżali obok budynku, w jednym z okien
John dostrzegł sylwetkę stojącej nieruchomo kobiety.
Najwyraźniej ich obserwowała.
- To ta znajoma ciotecznej babki twojej Milly -
odezwał się John. - Teraz z pewnością zadzwoni do
tych pomyleńców ze sklepu z meldunkiem, że już
przejechaliśmy. Zastanawiam się, czy, jeśli
zatrzymamy się tu na dłużej, powyciągają te
wszystkie pierdzące poduszki, śmiacze i gryziszczęki.
- Tamten pies nie potrzebował pierdzącej poduszki.
John wybuchnął śmiechem i skinął głową.
Pięć minut później skręcali na podjazd prowadzący
do wynajętego dla nich domu. Alejka była fatalnie
zarośnięta zielskiem i niskimi krzaczkami, więc John
postanowił zrobić z tym porządek jeszcze przed
nadejściem prawdziwego lata. Samo Hempstead
Place było typową wiejską, wzniesioną bez
jednolitego planu farmą, którą kolejne pokolenia
właścicieli rozbudowywały w miarę potrzeb. Za
domem stała stodoła połączona z budynkiem trzema
rozpadającymi się szopami. Dwie z nich niknęły
prawie całkowicie w bujnej gęstwinie letniego,
wonnego wiciokrzewu.
Sprzed domu rozciągał się przepyszny widok na
miasteczko, zwłaszcza w tak pogodny wieczór jak
ten. John zastanawiał się przez chwilę nad tym, jak
przy takiej wilgotności powietrze może być aż tak
przejrzyste. Do stojącego przed autem męża
dołączyła Elise. Objęli się ramionami w pasie i
dłuższą chwilę kontemplowali widok łagodnych
wzgórz ciągnących się w kierunku Augusty, a
nadchodzący zmierzch powoli spowijał ich cieniem.
- Cudownie - mruknęła Elise.
- I posłuchaj tylko tych dźwięków - dodał John.
Około pięćdziesięciu metrów za stodołą zaczynał się
podmokły teren porośnięty trzciną i wysoką trawą.
Dobiegał stamtąd ogłuszający rechot żab, które Bóg z
sobie tylko wiadomych względów obdarzył tak
silnymi strunami głosowymi.
- No cóż, żab jest tu pod dostatkiem - zauważyła
Elise.
- Ale nie ma żadnych ropuch. - Popatrzył w niebo, na
którym Wenus otworzyła swe płonące chłodem oko. -
Tam, popatrz, Elise! Tam, wysoko! Chmury ropuch!
Elise zachichotała.
- "Dzisiejszego wieczoru w maleńkim miasteczku
Wil-low - zaczęła deklamować - zimny front ropuch
spotkał się z ciepłym frontem trytonów i w wyniku
tego..." - Trąciła Johna łokciem. - Chodźmy do
środka - powiedziała.
Weszli do domu. Ale w swojej prywatnej grze w
"Monopol" ominęli pole "Start" i nie zainkasowali
dwustu dolarów.
Natychmiast poszli do łóżka.
Mniej więcej po godzinie Elise wyrwało z rozkosznej
drzemki głuche uderzenie w dach. Uniosła się na
łokciu.
- Johnny, co to było?
- Huzz! - burknął, odwracając się w jej stronę.
Ropuchy - błysnęło jej w głowie i zachichotała... ale
był to bardzo nerwowy chichot. Wyślizgnęła się z
pościeli i podeszła do okna. Ale zanim spojrzała na
ziemię, żeby sprawdzić, co to spadło, uniosła twarz
ku niebu.
Było bezchmurne i rozjaśnione bezlikiem lśniących
gwiazd. Spoglądała w nie jak zahipnotyzowana, ujęta
ich prostą urodą.
Łup!
Jak oparzona odskoczyła od okna i popatrzyła na
sufit. Cokolwiek to było, spadło na dach dokładnie
nad jej głową.
- John! Johnny! Obudź się!
- Hmmm... co się dzieje?
Usiadł na łóżku. Miał potargane włosy.
- Zaczęło się! - powiedziała i zachichotała piskliwie. -
Deszcz żab.
- Ropuch - poprawił ją John. - Ellie, o czym ty mó...
Łup-lup.
Rozejrzał się, a potem spuścił nogi z łóżka.
- To śmieszne - powiedział cicho ze złością.
- O co ci...
Łup - TRZASK.
Na parterze zadzwoniły szyby.
- Cholera jasna! - warknął przez zęby i zaczął
wkładać dżinsy. - Dość tego dobrego... kurwa. Dość!
Seria kolejnych, miękkich uderzeń w ściany i dach
domu. Elise, nagle mocno przestraszona, przytuliła
się do męża.
- O co ci chodzi? - zapytała.
- Chodzi mi o to, że tamta wariatka i staruch, a może i
kilku ich znajomych, ciskają czymś w nasz dom -
wyjaśnił. - Ale zaraz zrobię z tym porządek. Może i
mają w tym miasteczku zwyczaj wyczyniania
brewerii przed domami letników, ale...
ŁUP! TRZASK!
- Cholera JASNA! - wrzasnął John i pobiegł do holu.
- Nie zostawiaj mnie tu samej! - zawołała Elise i
podążyła
jego śladem.
John zapalił światło w korytarzu, po czym pędem
ruszył na parter. Łomoty i dudnienie stawały się coraz
głośniejsze, coraz częstsze, coraz natarczywsze, ale
Elise miała czas pomyśleć: Ilu mieszkańców
miasteczka przyszło pod nasz dom? Ilu z nich robi te
małpie figle? I czym rzucają? Kamieniami
zawiniętymi w poszewki?
John dotarł do końca schodów i wkroczył do salonu.
Znajdowało się tam wielkie okno, za którym
rozciągał się widok, jaki niedawno podziwiali. Szyba
była wybita, a dywan pokrywały odłamki szkła.
Chciał od razu podejść do okna i krzyknąć, że idzie
po strzelbę, ale w tej samej chwili jego wzrok padł na
pokrywające podłogę szkło. Uświadomił sobie, że jest
boso. Stanął bez ruchu i przez chwilę nie wiedział, co
ma dalej robić. Wtedy właśnie dostrzegł leżący wśród
szczątków rozbitej szyby ciemny przedmiot - kamień,
którym jeden z tych skretyniałych skurwysynów
wybił okno - i ogarnęła go ślepa furia. Miał właśnie
podskoczyć do okna, nie bacząc na to, że jest bez
butów, kiedy ujrzał, że kamień się poruszył.
To wcale nie kamień - pomyślał. - To...
- John? - dobiegł go głos Elise. Po całym domu niosły
się te płaszczące łoskoty; zupełnie jakby budynek
bombardowały wielkie ziarna rozmiękłego gradu. -
John, co to jest?
- Ropucha - stwierdził tępo.
Ze wzrokiem wlepionym w poruszający się wśród
potłuczonego szkła ciemny kształt powiedział to
bardziej do siebie niż do żony.
Uniósł głowę i wyjrzał za okno. Na widok tego, co
tam zobaczył, oniemiał z niedowierzania i zgrozy.
Nie dostrzegł już ani wzgórz, ani nawet horyzontu...
do licha, z najwyższym trudem rozróżniał stodołę, a
przecież znajdowała się nie dalej niż piętnaście
metrów od domu.
Wszystko zasłaniała ulewa spadających z nieba
mrocznych cieni.
Przez wybite okno do domu wpadły trzy kolejne
stwory. Jeden wylądował na podłodze, w niewielkiej
odległości od swego drgającego kumpla. Spadł na
ostre kawałki potłuczonego szkła; z jego ciała
trysnęły grube strużki ciemnego płynu.
Elise wrzasnęła.
Pozostałe dwa stwory uczepiły się zasłon, które
zaczęły falować i wydymać się jakby targały nimi
mocne podmuchy wiatru. Jednej ropusze udało się
wyswobodzić ze splotów materiału. Natychmiast
skokami ruszyła w stronę Johna.
John, dłonią, która była jak nie jego, pomacał na
oślep ścianę, natrafił na kontakt i zapalił lampę.
Stwór, który skakał w jego stronę po zasłanej
odłamkami szkła podłodze, był ropuchą; ale również
nią nie był. Jego zielono-czarne ciało było stanowczo
zbyt duże, zbyt bryłowate i pokryte guzami. Czarno-
złociste oczy wybrzuszały się niczym dziwaczne
jajka. Z rozwartej paszczęki sterczał cały bukiet
ogromnych, ostrych jak igły zębów.
Zarechotał przeraźliwie i skoczył na Johna jak wybity
sprężyną. A za nim, przez wytłuczone okno, wpadały
kolejne ropuchy. Te, które uderzały bezpośrednio w
podłogę, ginęły, bądź to rozdarte szkłem, bądź od
impetu samego upadku. Ale wiele lądowało
bezpiecznie na zasłonach, niczym na batucie, i bez
szkody złaziło na parkiet.
- Wynoś się stąd! - krzyknął John do żony i kopnął
ropuchę, która go zaatakowała; rzecz nie do pojęcia, a
jednak prawdziwa.
Stwór wcale się nie cofnął, lecz przeciwnie, wbił
przypominające igły zęby w wielki palec u jego nogi.
Ból był okropny, palący, przejmujący do szpiku
kości. John, niewiele myśląc, z półobrotu, najmocniej
jak potrafił, kopnął w ścianę. Poczuł, że w paluchu
pękła mu kość, ale przy okazji roztrzaskał i ropuchę,
której posoka, jak rozbryźnięta wiatrakiem, ochlapała
półkoliście boazerię. Jego palec natomiast
przypominał zwariowany drogowskaz pokazujący
wszystkie kierunki świata naraz.
Elise stała w progu prowadzących z korytarza drzwi
jak słup soli. Z całego domu dobiegał hałas
tłuczonych szyb. Kiedy skończyli się kochać, włożyła
podkoszulek męża i teraz obiema
rękami ściskała pod szyją jego brzegi. Powietrze
przewiercały odrażające rechoty.
- Wynoś się stąd, Elise! - ponownie wrzasnął John.
Odwrócił się w jej stronę i potrząsnął skrwawioną
nogą. Ropucha, która go ugryzła, była wprawdzie
martwa, ale ciągle wisiała u jego stopy wczepiona w
nią olbrzymimi, nieprawdopodobnymi zębiskami,
tkwiącymi w ranie niczym haczyki wędkarskie.
Kopnął powietrze, jakby uderzał niewidzialną piłkę, i
ropucha wreszcie odpadła.
Wypłowiały dywan w salonie był już dosłownie
pokryty nadymającymi się, skaczącymi cielskami. I
wszystkie skakały w ich stronę.
John pobiegł do drzwi. Stopa natrafiła na ropuchę,
która pękła pod ciężarem człowieka. Pięta poślizgnęła
się na przypominających galaretę wnętrznościach i
John o mało nie upadł. Elise puściła wreszcie brzeg
podkoszulka. Wyciągnęła do męża ramiona.
Zataczając się, przeszli do holu, John natychmiast
zatrzasnął za nimi drzwi do salonu, miażdżąc przy
okazji ropuchę, która znalazła się właśnie w progu.
Drzwi rozcięły ją na pół. Przednia część stwora
wykręcała się i dygotała na podłodze, czarny pysk z
odrażającymi zębami otwierał się i zamykał.
Wytrzeszczone, czarnozłociste ślepia gapiły się tępo
na Johna i Elise.
Elise ujęła twarz w dłonie i zaczęła histerycznie wyć.
John chciał ją przytulić, ale potrząsnęła głową i
gwałtownie odskoczyła. Na twarz spadały jej
kosmyki włosów.
Walenie ropuch w dach było paskudne, ale znacznie
gorsze okazały się rechot i cmokanie, ponieważ
dochodziły z wnętrza domu... z każdej jego części.
John pomyślał o starcu siedzącym w bujanym fotelu
na werandzie przed sklepem, przypomniał sobie jego
słowa: "I radzę dobrze zatrzasnąć okiennice".
Chryste Panie, dlaczego mu nie uwierzyłem? - klął
się w myślach.
I zaraz pojawiła się kolejna refleksja: Jak mógłbym
mu uwierzyć? W całym moim życiu nie wydarzyło
się nic takiego, co by mnie skłoniło do tego, żeby mu
uwierzyć!
A przez łoskot spadających nieustannie na ziemię
ropuch, przez mlaskania, kiedy rozbryzgiwały się na
dachu, przebijał dużo bardziej złowieszczy dźwięk;
odgłos gryzionego i rozłupywanego drewna, gdy
ropuchy próbowały przegryźć drzwi i wydostać się z
salonu. John usłyszał, że pod zmasowanym naporem
ich ciał zawiasy zaczynają trzeszczeć.
Odwrócił się i ujrzał całe tuziny zeskakujących po
głównych schodach stworów.
- Elise! - zawołał i chwycił żonę za ramię.
Ciągle wrzeszczała. I znów wyszarpnęła się z jego
uścisku. Rękaw podkoszulka pękł. Przez chwilę John
spoglądał tępym, nie rozumiejącym wzrokiem na
strzęp materiału, który ściskał w dłoni, po czym
upuścił go na podłogę.
- Elise, do jasnej cholery!
Wrzasnęła jeszcze piskliwiej i odskoczyła do tyłu.
Pierwsze szarżujące po schodach ropuchy dotarły już
na korytarz i skwapliwie posuwały się w ich stronę.
Rozległ się kruchy trzask, kiedy pękło maleńkie
okienko nad wejściowymi drzwiami. Prześlizgnęła się
przez nie następna, spadła na dywan i leżąc na
grzbiecie, świeciła różowym brzuchem w ciemne
cętki i wymachiwała w powietrzu wyposażonymi w
błony łapami.
John ponownie chwycił żonę, żeby nią potrząsnąć.
- Musimy zejść do piwnicy! W piwnicy będziemy
bezpieczni!
- Nie! - odwrzasnęła Elise.
Jej oczy były dwoma olbrzymimi zerami i John pojął,
że Elise nie odrzuca pomysłu ucieczki do piwnicy.
Elise po prostu odrzuca wszystko.
Nie było czasu na miłe gesty, łagodne metody i czułe
słówka. Chwycił ją za podkoszulek i powlókł
korytarzem, jak policjant wlecze do radiowozu
opornego aresztanta. Najbliższa złażąca ze schodów
ropucha wykonała gigantyczny skok, przeleciała w
powietrzu szerokim łukiem i kłapnęła paszczęką
pełną zębów, przypominających igły do cerowania,
dokładnie w tym miejscu, gdzie przed sekundą
jeszcze znajdowała się bosa pięta Elise.
W połowie holu Elise wrócił jednak zdrowy rozsądek,
pojęła, o co Johnowi chodzi, i już z własnej woli
pobiegła za nim. Dotarli do drzwi. John przekręcił
gałkę, po czym silnie pociągnął ją do siebie. Drzwi
ani drgnęły.
- Cholera! - krzyknął i znów szarpnął gałką. Nic.
- John, pośpiesz się!
Obejrzała się przez ramię. Korytarzem parło mrowie
ropuch. Jak oszalałe właziły na siebie, przeskakiwały
się, szorowały bokami o tapety we wzorek w pnące
róże, przewracały się na grzbiety. Wtedy tratowały je
nadciągające z tyłu zastępy kolejnych stworów.
Wszystkie były uzbrojone w zębiska, posiadały
złocisto-czarne oczy i pękate jak skórzane mieszki
ciała.
- JOHN, PROSZĘ! PRO...
Z szeregu wyskoczyła jedna i wpiła się w lewe udo
Elise, tuż nad kolanem. Ta wrzasnęła, chwyciła
stwora, wbijając palce w jego skórę, rozerwała
pęcherze z ciemnym płynem. Odciągnęła go od nogi i
podniósłszy, przez chwilę mu się przyglądała. Miała
go tuż przed nosem. Potworek zgrzytał potępieńczo
zębami niczym maleńka, lecz mordercza maszyna
fabryczna. Po chwili Elise z całych sił cisnęła
ropuchą. Stwór przeleciał przez korytarz i rozbryznął
się na ścianie, dokładnie naprzeciwko drzwi
prowadzących do kuchni. Ropucha nie spadła;
pozostała na ścianie, przylepiona do niej własnymi
wnętrznościami niczym klejem.
- JOHN! JEZU, JOHN!
John Graham pojął nagle, gdzie popełnił błąd, i teraz
zamiast ciągnąć drzwi do siebie, pchnął je. Otworzyły
się z takim impetem, że o mało się nie przewrócił i
nie spadł z prowadzących do piwnicy schodów. Przez
chwilę już myślał, że jego matka straciła syna.
Zamłócił rękami w poszukiwaniu balustrady, zacisnął
na niej palce i w tej samej chwili minęła go w pędzie
Elise, o mało przy tym nie strącając go ze stopni.
Zbiegała, wyjąc niczym syrena strażacka w środku
nocy.
Boże drogi, spadnie - błysnęła Johnowi myśl. - Jak
amen w pacierzu spadnie; spadnie, skręci sobie kark...
Ale jakoś nie spadła. Dotarła na sam dół, osunęła się
na podłogę i szlochając chwyciła się za poranioną
nogę.
A po stopniach do piwnicy wskakiwały ropuchy.
John odzyskał równowagę, odwrócił się i zatrzasnął
drzwi na głucho. Kilka stworów znalazło się jednak
po ich stronie. Staczały się po schodach i spadały
między słupkami balustrady. Jeden wyskoczył prawie
pionowo w górę, a John wybuchnął nieoczekiwanie
dzikim śmiechem; z przeraźliwą jasnością wyobraził
sobie Pana Ropucha z Ropuszego Dworu
podróżującego na pogo zamiast w automobilu. Nie
przestając się śmiać, zacisnął prawą dłoń w pięść, a z
chwilą gdy ropucha znalazła się w najwyższym
punkcie i zamarła w bezruchu, kiedy energia jej
wyskoku zrównoważyła się z siłą przyciągania
ziemskiego, wyrżnął ją w sam środek pulsującego
brzucha. Poleciała w mrok, skąd dobiegło soczyste
plosk, gdy stwór uderzył o piec.
Pomacał ręką po ścianie. Natrafił na metalowy
cylinder staroświeckiej latarki z kolankowym
włącznikiem. Jak tylko rozbłysło światło, Elise
zaczęła się ponownie drzeć. We włosy wplątała się jej
ropucha, która natychmiast zarechotała, przekręciła
się i ugryzła kobietę w kark. Skulony potwór
przypominał zniekształcony wałek do włosów.
Elise zerwała się na równe nogi i jak oszalała zaczęła
biegać po piwnicy, w jakiś magiczny sposób tylko nie
wpadając na któreś z licznych pudeł, jakimi
zastawione było pomieszczenie. Uderzyła w jedną z
belek podpierających strop, odwróciła się do niej
tyłem i dwukrotnie wyrżnęła w nią karkiem. Rozległo
się donośne mlaśnięcie, a następnie chlupot
cieknącego czarnego płynu. Ropucha puściła włosy i
stoczyła się po podkoszulku, zostawiając na nim
smugi posoki.
Elise nieustannie wrzeszczała. Pobrzmiewający w
tym krzyku ton szaleństwa przejął Johna zimnym
dreszczem. Na wpół biegnąc, na wpół wlokąc za sobą
nogi, przebył schody wiodące do piwnicy i zamknął
Elise w ramionach. W pierwszej chwili stawiała opór,
ale szybko się poddała. Jej wrzaski powoli
przechodziły w ciągły szloch.
I wtedy przez odgłosy spadających na dom i na
ziemię ropuch dotarł do nich rechot żab, które wraz z
nimi dostały się do piwnicy. Elise wyrwała się
Johnowi z objęć. Lśniąco białe gałki oczne chodziły
jej w oczodołach jak oszalałe.
- Gdzie one są? - wydyszała resztką tchu. Mówiła
ochrypłym szeptem; od krzyku prawie straciła głos. -
John, gdzie one są?
Nie musieli się nawet rozglądać; ropuchy
zlokalizowały już ofiary i zaczęły zapalczywie skakać
w ich stronę.
Grahamowie cofnęli się. John dostrzegł zardzewiały
szpadel oparty o ścianę. Chwycił go i zabijał każdą
ropuchę, która podlazła na wyciągnięcie styliska.
Dotarła do nich tylko jedna. Wskoczyła na stojące na
ziemi pudło, a z pudła na Elise. Chwyciła ją zębami
za koszulkę i kopiąc łapami zawisła między
piersiami.
- Nie ruszaj się! - warknął do żony John.
Odstawił szpadel, zrobił dwa kroki i oderwał ropuchę
od bluzki. W zębach potworka został strzęp
materiału. Kiedy stworzenie wiło się, pulsowało i
drżało w ręce Johna, z kła ciągle zwisał mu kawałek
bawełny. Pokryta brodawkami skóra ropuchy była
sucha, ale nieprzyjemnie ciepła i w jakiś sposób
ruchliwa. John zacisnął dłonie w pięści, miażdżąc
zwierzę. Spomiędzy palców pociekła mu krew i śluz.
Do piwnicy dostał się niecały tuzin ropuch;
niebawem wszystkie były już martwe. John i Elise
przytulili się do siebie i wsłuchiwali w dobiegający
zza ścian nieustanny łoskot ulewy ropuch.
John powiódł wzrokiem po maleńkich okienkach
piwnicy. Były brudne i ciemne. Nagle wyobraził
sobie, jak musi wyglądać dom od zewnątrz; cały
zagrzebany w wydmach wijących się, skaczących
ropuch.
- Musimy zabezpieczyć okna - powiedział ochryple. -
Pod ich ciężarem trzasną szyby, a wtedy to
paskudztwo wleje się do środka.
- Ale czym? - zapytała szeptem Elise. - Czym mamy
je zabezpieczyć?
John rozejrzał się i wskazał kilka starych i brudnych
płyt dykty, które stały oparte o ścianę. Nie jest to
dużo, ale zawsze coś - pomyślał.
- Tym - wyjaśnił. - Pomóż połamać mi je na kawałki.
Pracowali szybko i gorączkowo. W piwnicy były
tylko cztery okienka. Niewielkie rozmiary futryn
sprawiły, że szyby w nich wytrzymały dłużej niż w
dużych oknach na górze. Kończyli właśnie zabijać
ostatnie, kiedy do ich uszu dobiegł trzask pękającej za
dyktą szyby... ale sama dykta wytrzymała.
Powlekli się znów na środek piwnicy. John mocno
utykał z powodu złamanego palca.
Z góry schodów dotarł łoskot gryzionych przez
ropuchy drzwi.
- Co będzie, jak je przegryzą? - szepnęła Elise.
- Nie wiem - odparł... i w tej chwili puściła klapa od
zsypu na węgiel.
Klapa była od lat nie używana, ale teraz, choć solidna
i mocna, pod olbrzymim naporem pękła, a do piwnicy
z impetem wpłynął potok ropuch.
Tym razem Elise nawet nie krzyknęła; miała
kompletnie zdarte struny głosowe.
Stephen King 002 Opowiadania XXX Pora deszczowa. Strona 2 z 3
2
Po tym, jak pękła klapa zsypu na węgiel, Grahamom
pozostało już niewiele czasu, ale dopóki się wszystko
nie skończyło, John darł się za nich oboje.
Około północy ulewa ropuch w Willow osłabła,
przechodząc w łagodną, skrzeczącą mżawkę.
O wpół do drugiej nad ranem na sosnę rosnącą obok
jeziora spadła z ciemnego, rozgwieżdżonego nieba
ostatnia ropucha. Zeskoczyła na ziemię i zniknęła w
ciemności. Na kolejnych siedem lat nastał spokój.
Mniej więcej kwadrans po piątej na horyzoncie
pojawiły się pierwsze zorze. Willow pokrywał wijący
się, skaczący, drgający i hałaśliwy kobierzec.
Budynki przy Main Street straciły narożniki i kąty.
Wszystko było zaokrąglone, garbate i poprzekrzy-
wiane. Znak drogowy z napisem: WITAMY W
WILLOW W STANIE MAINE TO MIŁE MIEJSCE!
wyglądał, jakby ktoś ze trzydzieści razy wypalił w
niego z dubeltówki. Dziury porobiły naturalnie
spadające z nieba ropuchy. Tablica przed sklepem
spożywczym i z artykułami gospodarczymi, gdzie
widniał napis: KANAPKI WŁOSKIE PIZZA
ARTYKUŁY SPOŻYWCZE ZEZWOLENIA NA
WĘDKOWANIE została w ogóle zerwana.
Wszędzie, jak okiem sięgnąć, ropuchy bawiły się
niczym uczniowie przeskakujący przez plecy
pochylonych kolegów. Na każdym dystrybutorze
paliwa na stacji Donny's Sunoco odbywał się
niewielki, ropuszy sejmik. Dwa stworzenia siedziały
na powoli obracającym się stalowym ramieniu
wiatrowskazu umieszczonego na dachu sklepu z
kuchenkami gazowymi. Wyglądały jak
zdeformowane dzieci na karuzeli.
Na jeziorze, w kilku kajakach, które spuszczono na
wodę mimo tak wczesnej pory roku (w jeziorze
Willow bez względu na to, czy miały tego roku
spadać ropuchy, czy nie, przed czwartym lipca
pluskali się tylko najbardziej zagorzali amatorzy
pływania), piętrzyły się stosy ropuch, a ryby wprost
oszalały od nadmiaru żarcia. Co chwila tu i tam
rozlegało się dźwięczne plip! plip!, kiedy któraś
rozpychająca się na kajaku ropucha spadała do wody i
służyła za śniadanie zgłodniałemu łososiowi czy
pstrągowi. Zarówno w samym miasteczku jak poza
nim drogi - "w okolicy jest zbyt wiele dróg jak na
takie małe miasteczko", jak powiedział Henry Eden -
dosłownie wybrukowane zostały ropuchami. W
Willow chwilowo nie było prądu, ponieważ spadające
stworzenia pozrywały w wielu miejscach druty.
Większość ogrodów również została zdewastowana,
ale w mieście i okolicy nie znajdowało się zbyt wiele
farm. Kilkanaście osób hodowało wprawdzie
stosunkowo liczne stada mlecznych krów, ale na tę
noc w porę wyprowadzono zwierzęta w bezpieczne
miejsca. Właściciele mlecznych gospodarstw dobrze
wiedzieli o porze deszczowej i nie chcieli, żeby hordy
skaczących, krwiożerczych ropuch przetrzebiły im
bydło. Bo cóż, do licha, powiedzieliby firmom
ubezpieczeniowym?
Kiedy w Hempstead Place nastał świt, na dachu domu
dostrzec było można sterty martwych ropuch. Te
bestie, spadające z nieba jak bomby, zerwały
większość rynien, a podwórko było nimi zasłane.
Stworzenia wskakiwały i wyskakiwały ze stodoły,
kominy były ich pełne. Potworki nonszalancko
skakały sobie przy kołach forda Johna Grahama i
siedziały rechoczącymi ordynkami na przednim
siedzeniu niczym wierni w kongregacji kościelnej
czekający na rozpoczęcie mszy. Stosy ropuch,
głównie już martwych, niczym zaspy zalegały pod
ścianami budynku. Niektóre zaspy miały po dwa
metry wysokości.
O szóstej zero pięć nad horyzontem pokazało się
słońce. Kiedy uderzyły pierwsze jego promienie,
ropuchy zaczęły się roztapiać.
Ich skóry jaśniały, stawały się białe, a następnie
przezroczyste. Wkrótce nad ich ciałami unosił się
opar przypominający zapachem bagienne wyziewy, a
po ich skórach spływały strumyki wilgoci. Oczy
stworów zapadały się w głąb czaszek lub wyłaziły z
oczodołów, w zależności od pozycji, w jakiej
stworzenie leżało. Skóry pękały z trzaskiem i po
jakichś dziesięciu minutach w całym Willow słychać
było wystrzały, jakby otwierano szampany.
Później ropuchy zaczęły gwałtownie się rozkładać i
zlewać w kałuże mlecznosinej shmeg,
przypominającej męskie nasienie. Wsiąkały w dziury
i szczeliny w dachu budynku Hempstead Place.
Skapywały z nie oberwanych rynien niczym ropa.
Żywe ropuchy zdechły; zdechłe po prostu gniły,
zamieniając się w ów biały płyn. Ciecz przez chwilę
się pieniła, a następnie wsiąkała w ziemię. Z ziemi
wydobywały się wąskie smużki pary i przez krótki
czas wszystkie pola i tereny Willow wyglądały jak
dogorywający wulkan.
Kwadrans po siódmej wszystko się skończyło. Teraz
mieszkańcy miasta musieli tylko naprawić
wyrządzone szkody.
Wydawało się to niewielką ceną za kolejnych siedem
lat spokojnej egzystencji w tym zapomnianym prawie
przez Boga i ludzi, cichym zakątku Maine.
Pięć minut po ósmej zdezelowane volvo Laury
Stanton skręciło na podwórko sklepu spożywczego, w
którym sprzedawano również artykuły gospodarcze.
Kiedy Laura wysiadła z auta, wyglądała jeszcze
bladziej i marniej niż zazwyczaj. Bo naprawdę była
chora; w dalszym ciągu trzymała w ręce karton z
sześcioma butelkami Dawson's Ale; z tym tylko, że
obecnie były one puste.
Laura Stanton miała potężnego kaca.
Na werandę wyszedł Henry Eden, a za nim wyczłapał
pies.
- Albo zabierzesz tego kundla do środka, albo ja robię
w tył zwrot i już mnie tu nie ma - powiedziała stojąca
na dole schodków Laura.
- On nie może powstrzymać tych bąków, Lauro.
- Ale to nie znaczy, że muszę słuchać, jak pierdzi. W
każdym razie chwilowo. Głowa mnie boli jak trzy
skurwysyny i ostatnia rzecz, na którą mam
dzisiejszego ranka ochotę, to wysłuchiwać, jak twój
pies wygrywa dupą "Hail Columbia".
- Wejdź do domu, Toby - mruknął Henry,
przytrzymując otwarte drzwi.
Toby popatrzył na niego wilgotnymi oczyma, jakby
chciał powiedzieć: Czy muszę? Tutaj jest ciekawiej.
- Wracaj do domu.
Toby zniknął w środku i Henry zamknął drzwi. Laura
odczekała, aż usłyszy trzask zapadki zamka, i dopiero
wtedy wspięła się na werandę.
- Tablica przed sklepem odpadła - poinformowała,
wręczając mu karton z pustymi flaszkami.
- Nie jestem ślepy, kobieto - odparł Henry.
Nie był tego ranka w szczególnie dobrym nastroju.
Podobnie zresztą jak kilku innych mieszkańców
Willow. Ciężko zasnąć, słysząc nieustanny łoskot
deszczu ropuch. Łaska boska, że taka noc
następowała tylko raz na siedem lat. Inaczej ludzie by
dostali zajoba.
- Zanieś te butelki do sklepu - powiedziała Laura.
Odmruknął coś niezrozumiale.
- Co tam mamroczesz?
- Mówię, że powinniśmy byli mocniej ich przycisnąć
- odparł buntowniczo Henry. - To było sympatyczne
małżeństwo. Powinniśmy byli mocniej ich
przycisnąć.
Mimo łupania w głowie Laura poczuła przypływ
współczucia dla starca i położyła mu dłoń na
ramieniu.
- Taki jest rytuał - stwierdziła.
- Czasami mam ochotę pieprzyć rytuał.
- Henry!
Cofnęła gwałtownie rękę z jego ramienia. Na przekór
samej sobie była wstrząśnięta.
Ostatecznie nie młodnieje - napomniała się w duchu.
- Trybiki pod sufitem trochę zardzewiały.
- Nic mnie to nie obchodzi - upierał się. - Sprawiali
wrażenie bardzo sympatycznych młodych ludzi. Ty
uważasz tak samo i nie próbuj mi wmawiać, że tak
nie jest.
- Uważam, że byli bardzo sympatyczni - zgodziła się.
- Ale nic nie mogliśmy zrobić, Henry. Ostatecznie
sam to wczoraj wieczorem powiedziałeś.
- Wiem - odparł i westchnął.
- Nie każemy im tu zostawać - stwierdziła Laura. -
Przeciwnie. Ostrzegamy ich przed pozostaniem w
mieście. Decyzja należy do nich. I zawsze
postanawiają zostać. Ale to ich sprawa. To również
część rytuału.
- Wiem - powtórzył. Odetchnął głęboko i skrzywił
się. - Nie cierpię tego smrodu, kiedy to się kończy.
Całe to przeklęte miasto cuchnie jak skwaśniałe
mleko.
- W południe po zapachu nie zostanie śladu. Sam
wiesz o tym najlepiej.
- Ayuh. Ale mam nadzieję, że kiedy się to powtórzy,
ja już będę wąchał kwiatki od dołu, Lauro. A jeśli nie,
to mam przynajmniej nadzieję, że ktoś inny przejmie
po mnie obowiązek spotykania tych, którzy pojawiają
się tuż przed porą deszczową. Jak każdy człowiek,
chcę zdać uczciwie rachunek, kiedy przyjdzie dzień
zapłaty. Ale mówię ci, mężczyzna jest zmęczony
ropuchami. Nawet jeśli przychodzą raz na siedem lat,
mężczyzna jest zmęczony ropuchami.
- Kobieta również - powiedziała cicho.
- No cóż... - Westchnął i rozejrzał się. - Sądzę, że
powinniśmy zabrać się do porządkowania tego
bałaganu.
- Jasne - zgodziła się Laura. - I wiesz co, Henry? My
nie tworzymy rytuału. My tylko postępujemy zgodnie
z nim.
- Wiem, ale...
- I wszystko jeszcze może się zmienić. Nie wiadomo
kiedy ani dlaczego. Może to była już ostatnia pora
deszczowa? A może następnym razem nie pojawi się
nikt spoza miasta i...
- Nie mów tak - powiedział z lękiem Henry. - Jeśli
nikt się nie pojawi, ropuchy mogą nie odejść o świcie.
- Czy nie rozumiesz? - spytała Laura. - Musisz wraz
ze mną przez to wszystko przejść.
- Cóż - odparł. - Ale to kawał czasu. Tak, tak. Siedem
lat to kawał czasu.
- Tak.
- Byli bardzo sympatycznymi młodymi ludźmi,
prawda? - Tak - powtórzyła.
- Coś okropnego - stwierdził z nutą żalu Henry, ale
tym razem Laura nic nie odpowiedziała.
Po chwili Eden zapytał ją, czy pomoże mu zawiesić
tablicę. Na przekór tępemu bólowi głowy Laura
odparła, że zrobi to z chęcią. Nie znosiła, gdy Henry
wpadał w przygnębienie, zwłaszcza wtedy, gdy
przygnębiała go świadomość, że nie może o niczym
decydować, na przykład o przypływach i odpływach
lub o fazach księżyca.
Kiedy kończyli pracę, czuł się już odrobinę lepiej.
- Ayuh - westchnął. - Siedem lat to kawał czasu.
I tak jest zawsze - pomyślała. - Zawsze przychodzi
pora deszczowa, a wraz z nią pojawiają się obcy.
Zawsze we dwoje; zawsze kobieta i mężczyzna. I
zawsze mówimy im, co się wydarzy, a oni nam nie
wierzą, i dzieje się... co się dzieje.
- Chodź, stary dziadu - mruknęła. - Poczęstuj mnie
herbatą, nim rozsadzi mi ten cholerny łeb.
Przygotował herbatę i zanim skończyli ją pić, w
całym mieście rozległ się stukot młotków i wizgot pił.
Przez wychodzące na Main Street okno widzieli, jak
ludzie reperują okiennice, rozmawiają ze sobą i
śmieją się.
Powietrze było ciepłe i suche, niebo jasne, błękitne i
lekko zamglone, a pora deszczowa w Willow minęła.
Stephen King 002 Opowiadania XXX Pora deszczowa. Strona 3 z 3
3
Zgłoś jeśli naruszono regulamin