Roberts Nora - MacGregorowie 08 - Siostry z klanu MacGregor.rtf

(887 KB) Pobierz
NORA ROBERTS

NORA ROBERTS

SIOSTRY Z KLANU MACGREGOR

Z pamiętnika Daniela Duncana MacGregora

Kiedy człowiek przekroczy dziewięćdziesiątkę, ciągle kusi go, żeby oglądać się za siebie. Próbuje oceniać swoje życie, jeszcze raz przeżywać dawne triumfy, analizować porażki. Czę­sto myśli sobie: „Co by było, gdybym zrobił to czy tamto... „. Albo jeszcze lepiej: „Gdybym mógł cofnąć czas...

Wielu tak robi, ale nie ja.

Nie mam czasu na gdybanie i temu podobne bzdury.

Zawsze spoglądam przed siebie, nigdy wstecz. Jestem Szko­tem, jednak całe swoje długie życie spędziłem z dala od ojczyzny. Ameryka stała się moim domem. Tu założyłem rodzinę, wychowałem dzieci. Patrzyłem, jak dorastają wnuki. Tu spotkałem i pokochałem kobietę, z którą jestem od ponad sześćdziesięciu lat. Razem z nią stworzyłem naszą rodzinę, zbudowałem dom. Wciąż tak samo kocham i podziwiam moją Żonę. Pracuję z nią, a jeśli trzeba - to za nią. Anna jest całym moim światem, choć mówiąc szczerze, różnie między nami bywało.

Jestem człowiekiem bogatym. I nie chodzi tu o pieniądze, majątek posiadłości. Moim największym bogactwem jest ro­dzina. To ona zawsze była, jest i będzie dla mnie najważniejsza. Mamy troje dzieci. Dwie córki i syna. Bardzo je kocham i je­stem z nich dumny, chociaż nie zawsze miałem ku temu powody. Były takie chwile, że moje dzieci zapominały o swoich obo­wiązkach wobec rodziny i o szacunku dla nazwiska, które no­szą. Bardzo to denerwowało moją żonę, więc musiałem przywoływać je do porządku.

W końcu udało nam się dobrze wydać córki za mąż i ożenić syna. Kiedy mówię „dobrze „, mam na myśli to, że moje dzieci znalazły sobie takich partnerów, których kochają i z którymi są szczęśliwe. A ja i moja Anna traktujemy naszych zięciów i synową jak własne dzieci, Bardzo się cieszymy, że dołączyli do naszej gromady. Znakomity ród, dobra krew. Czegóż więcej potrzeba ?

Mam jedenaścioro wnuków. Co prawda troje nosi nazwisko Campbell, ale i tak są MacGregorami z tradycji i urodzenia. Campbell, pożal się Boże, cóż to za nazwisko! Mimo to, dobre Z nich dzieci. Wnuki są dla mnie i dla Anny największą rado­ścią. Czuwaliśmy nad nimi, gdy dorastały. Również teraz, kiedy są już dorosłe, nie spuszczamy z nich oka.

Niestety, podobnie jak kiedyś ich rodzice, tak i teraz moje wnuki nie spieszą się do małżeństwa. Nie rozumieją, jak ważne jest założenie własnej rodziny, wychowanie dzieci. Z tego po­wodu ich babka, czyli moja Anna, zamartwia się dniami i no­cami. Nie jestem człowiekiem, który przejmuje się takimi spra­wami, ale żeby nieco ulżyć żonie, ułożyłem pewien plan - plan, dzięki któremu Anna będzie mogła, mam nadzieję, wreszcie spo­kojnie zasnąć.

Moje trzy wnuczki, najstarsze z całej jedenastki, są już w ta­kim wieku, że powinny poważnie myśleć o zamążpójściu. To silne i mądre kobiety. No i piękne. Niech mnie kule biją, jeśli tak nie jest! Dzielnie radzą sobie w życiu, choć wszystko chcą robić po swojemu. Teraz już wiem, że niezależność jest tak samo ważna dla kobiet, jak dla mężczyzn. Moja Anna mnie tego nauczyła.

Jestem dumny z moich wnuczek. Laura jest prawnikiem, Amelia lekarzem, a Julia prowadzi interesy. Bystre i kochane są te moje dziewczyny. Jedno jest pewne - znajdę im mężów jak się patrzy. Wżyciu panien MacGregor nie ma miejsca dla przeciętniaków. Znajdę dla nich mężczyzn z krwi i kości, bo moje wnuczki na takich zasługują!

Mam już na oku trzech porządnych chłopaków. Wszyscy Z dobrych, starych rodzin. Do tego przystojni, postawni. Już widzę, że będą pasować do moich dziewczynek. Piękne będą Z nich pary, nie ma co! I na pewno dadzą mi gromadkę cud­nych prawnuków, żebym miał kim cieszyć oczy i serce na sta­rość.

Ale, jak to mówią, co nagle, to po diable. Nie mogę zająć się wszystkimi na raz. Przygotowanie dobrego małżeństwa wy­maga uwagi i skupienia. Dlatego też na pierwszy ogień pójdzie Laura. W końcu jest najstarsza i czas najwyższy, Żeby się ustat­kowała. I jakem Daniel MacGregor, przysięgam, że nie dalej niż na Boże Narodzenie zagrają mojej małej Laurze marsza Mendelssohna!

Jak już wydam Laurę, wezmę się za moją kochaną Amelię, a potem za Julię. Przeczuwam, że z tą ostatnią będę miał najwięcej kłopotu. Ze wszystkich trzech, jest najbardziej samo­wolna i uparta. Ale i tak sobie poradzę.

Do niczego nie będę ich zmuszał, uchowaj Boże! Chcę je­dynie te dziewczyny odpowiednio ukierunkować. Przypilnować, Żeby czasem nie zrobiły błędu, którego będą żałować przez resztę życia. Jestem w końcu ich kochającym dziadkiem. Chciał­bym spędzić jesień życia, patrząc na ich rodzinne szczęście.

Tylko jak, u licha, to zrobić? Co będzie, jeśli te pannice uprą się i będą chciały postawić na swoim?

No, pytam was, co ?!

Ha, pożyjemy, zobaczymy.


CZĘŚĆ PIERWSZA
LAURA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Telefon dzwonił od dłuższego czasu. Jednak dopiero w okolicach szóstego dzwonka jego dźwięk zdołał wywołać odpowiednią reakcję uśpionego mózgu. Przy ósmym dzwonku spod kołdry niepewnie wysunęła się ręka i zaskakująco celnym ruchem wyłączyła budzik. Przy okazji potrąciła stojącą tuż obok figurkę żaby Kermita. Niestety zrobiła to tak nieszczę­śliwie, że już trzeci w tym roku uśmiechnięty Kermit roztrza­skał się o podłogę.

Długie i szczupłe palce nieprzytomnie błądziły po politurowanym blacie nocnej szafki. Wreszcie natrafiły na słuchawkę i szybko wciągnęły ją pod kołdrę.

- Halo? - dobiegł z pościeli zaspany kobiecy głos.

- Ile można do ciebie dzwonić!

Laura MacGregor ziewnęła przeciągle, jakby nie zrobił na niej wrażenia ten oskarżycielski ton. Potem, wciąż niezbyt przytomna, zapytała:

- A co?

- Dzwonię do ciebie od kilku minut! Jeszcze chwila i mia­łem wzywać pogotowie. Już widziałem, jak leżysz martwa w kałuży krwi.

- Błąd. Leżę w łóżku - odpowiedziała Laura, po czym opadła na poduszkę. - Jeszcze śpię, dobranoc - dodała mocno zirytowana, że ją budzą.

- Jest już ósma! - wrzasnął do słuchawki Daniel Mac­Gregor.

- Rano czy wieczorem? - zapytała rozbrajająco jego wnu­czka.

- Oczywiście, że rano - obruszył się senior rodu. - Za ok­nem piękny, wrześniowy poranek, moja panienko. Powinnaś być już dawno na nogach i cieszyć się nim, a nie spać jak suseł.

- A to dlaczego?

- Bo prześpisz całe życie! - zirytował się dziadek na dobre. - Lauro, babcia się martwi. Dziś w nocy nie mogła zasnąć. Mówiła mi, że to przez ciebie - dziadek MacGregor łgał jak z nut. Zawsze to robił, kiedy chciał osiągnąć swój cel. Nic więc dziwnego, że i tym razem sięgnął po tę sprawdzoną broń.

- Kiedy u mnie wszystko w porządku. Przepraszam, dzia­dziu, ale ja teraz śpię - westchnęła Laura.

Daniel MacGregor nie dał się zbyć tak łatwo.

- No dobrze, panienko, wstawaj już, wstawaj. Nie odwie­dzałaś babci całe wieki, więc nic dziwnego, że się niepokoi. Czy myślisz, że jak masz dwadzieścia cztery lata, to już jesteś taka dorosła, że możesz całkiem zapomnieć o stęsknionej sta­ruszce? - pytał, spoglądając zarazem, czy aby drzwi są dobrze zamknięte i czy nikt go nie słyszy. Gdyby jego żona usłyszała, że mówiąc o niej, używa określenia „staruszka”, z pewnością wzięłaby go w obroty. - Przyjedź na weekend - poprosił wre­szcie. - I weź ze sobą siostry.

- Będzie trudno, muszę popracować nad aktami - odpo­wiedziała Laura, coraz bardziej senna i nieprzytomna. - Ale obiecuję, że już niedługo przyjadę.

- Oby to było rzeczywiście niedługo. Wiesz przecież, że ja i babcia nie będziemy żyć wiecznie.

- Właśnie, że będziecie! - zapewniła go Laura.

- No już dobrze - uśmiechnął się dziadek. - Wysłałem ci mały prezent i jestem pewien, że dostaniesz go jeszcze dziś rano - jego głos zabrzmiał tajemniczo. - Wyskakuj więc z łóż­ka i szybko zrób się na bóstwo. Tylko załóż jakaś porządną sukienkę.

- Oczywiście, dziadziu, już się robi, pa, pa... - wymamrotała sennie Laura i nie czekając, aż dziadek się rozłączy, od­łożyła słuchawkę na podłogę, naciągnęła kołdrę po same uszy i w jednej chwili zapadła w słodki, twardy sen.

Niestety, tego ranka nie było jej dane się wyspać. Jakieś dwadzieścia minut później ktoś zaczął brutalnie szarpać ją za ramię i wrzeszczeć jej do ucha:

- Mam tego dosyć, Lauro! Znowu to zrobiłaś!

. - Co takiego? - zapytała zaspana i usiadła na łóżku. Spod splątanych czarnych włosów błyskały nie całkiem jeszcze przy­tomne ciemne oczy. - Co takiego zrobiłam?

Julia MacGregor zacisnęła dłonie w pięści i ze złością wpa­trywała się w ziewającą siostrę. Po chwili zdołała opanować gniew i siląc się na spokój, powiedziała:

- Jak to co? Po raz nie wiem już który nie odłożyłaś słu­chawki! A ja czekam na bardzo ważny telefon!

- A... - ziewnęła Laura, najwyraźniej niezbyt przejęta sy­tuacją. Jej umysł wciąż był w stanie błogiego uśpienia. Leniwie uniosła dłonie i spróbowała przygładzić zwichrzone włosy, jak­by ten gest mógł pomóc w odzyskaniu jasności myślenia. - Zdaje się, że dzwonił dziadek - poinformowała kuzynkę. - Ale nie jestem pewna, bo potem zasnęłam i teraz nic nie pamiętam.

- Dziadek? Nie słyszałam telefonu - zdziwiła się Julia. - Pewnie zadzwonił, kiedy brałam prysznic, a Amelia wyszła już do szpitala. Czego chciał? - zapytała, po czym, widząc bez­radną minę Laury, roześmiała się domyślnie. - Pewnie to, co zwykle. „Babcia martwi się o ciebie...” i tak dalej.

- Rzeczywiście, chyba o to chodziło. - Laura z westchnie­niem ponownie ułożyła głowę na poduszce. Następnie, z wła­ściwą dla wszystkich prawników logiką, powiedziała do sie­dzącej na brzegu łóżka Julii: - Gdybyś szybciej wyszła spod prysznica, zdążyłabyś odebrać, a babcia musiałaby martwić się o ciebie.

- Dobrze, dobrze. O mnie martwiła się w zeszłym tygo­dniu. A teraz - Julia spojrzała na zegarek - muszę już lecieć, bo umówiłam się z agentem od nieruchomości. Jadę oglądać nowy dom.

- Jeszcze jeden? Przecież dopiero co kupiłaś jakiś w ze­szłym miesiącu.

- Dwa miesiące temu, kotku. Teraz ten dom jest już przy­gotowany do ponownej sprzedaży, a ja... - Julia zrobiła spryt­ną minkę i odrzuciła w tył imponującą grzywę płomiennie ru­dych loków - ...a ja mam w głowie następny projekt.

- W takim razie powodzenia. Ja miałam na dziś ambitny plan, żeby najpierw wyspać się do południa, a potem wziąć się za czytanie akt mojej nowej sprawy - powiedziała Laura, po czym wzruszyła ramionami i siląc się na ironię, dodała: - Ale zdaje się, że w tym domu nie będzie to możliwe.

- Nie marudź. Będziesz miała święty spokój i cały dom dla siebie. Amelia ma podwójny dyżur w szpitalu, a ja nie wró­cę wcześniej niż o piątej.

- Wiesz, że to nie jest moja kolej na gotowanie? - za­strzegła Laura.

- Wiem, wiem. Kupię coś po drodze. - Julia ruszyła do wyjścia.

- Kup pizzę. Koniecznie podwójny ser i czarne oliwki! - zawołała za nią Laura, ta zaś zatrzymała się w drzwiach i sprawdzając jednocześnie w lustrze, jak leży jej nowa zielona marynarka, odparła:

- Że też ty zawsze przed śniadaniem musisz martwić się o obiad.

Wygładziła spodnie w kratę, wyszła szybkim krokiem z sy­pialni i w chwilę później krzyknęła z korytarza:

- Do zobaczenia wieczorem! I pamiętaj, żeby odłożyć słu­chawkę, jak skończysz rozmawiać!

Trzasnęły drzwi, zapadła cisza. Laura leżała na plecach i przyglądała się plamom słońca na suficie. Z rozkoszą myślała o tym, że za chwilę schowa głowę pod kołdrę i pośpi sobie jeszcze godzinkę. Nigdy nie miała problemów z zasypianiem.

Potrafiła zasnąć w dowolnym miejscu i o każdej porze. Jak się okazało, ta rzadka umiejętność była bardzo przydatna pod­czas studiów prawniczych.

Niestety, rozmowa o pizzy z podwójnym serem i oliwkami spowodowała, że zaczęło jej burczeć w brzuchu. Wszyscy w rodzinie wiedzieli, że Laura najbardziej lubi jeść i spać. Te­go ranka głód zwyciężył senność i dziewczyna energicznie wy­skoczyła z pościeli. Tak była pochłonięta myślą o sytym, sma­cznym śniadaniu, że ani przez moment nie pomyślała o na­rzuceniu na siebie szlafroka. W białej koszulce i błękitnych bawełnianych spodenkach pognała na dół do kuchni i otwo­rzyła z zaciekawieniem lodówkę.

Laura od lat mieszkała ze swymi dwoma kuzynkami. Tak było przez całe studia. Choć od ich zakończenia minęły dwa lata, panny MacGregor jakoś nie mogły się rozstać. Niedawno wprowadziły się do niewielkiego, wolnostojącego domu, który został kupiony i wyremontowany przez Julię. Wnętrze domu stanowiło ciekawą i niebanalną mieszaninę stylów, co odzwier­ciedlało całkowitą odmienność gustów trzech jego lokatorek. Antyki Amelii musiały pogodzić się z nowoczesnymi formami, które uwielbiała Julia. Między nimi znalazło się miejsce dla okazów prawdziwego kiczu, których zapaloną kolekcjonerką była najstarsza z sióstr.

Mimo tego pomieszania każdy odwiedzający panny Mac­Gregor gość przyznawał, że urządzając swój dom, wykazały się niemałym talentem. Niestety, w przypadku salonu najwyraźniej opuściła je wena. Być może traktowały to wspól­ne pomieszczenie jak ziemię niczyją. Tak czy inaczej, efekt był taki, że ściany pomalowano tu na kolor ciepło żółty, na­tomiast meble miały wszystkie możliwe odcienie błękitu. Szczególną ozdobą był szafirowy zegar w kształcie kota, który rytmicznymi ruchami ogona odmierzał upływające sekundy.

Laura zapatrzyła się w diamentowe kocie oczy i uśmiech­nęła się do siebie w zamyśleniu. Najważniejsze, że ona, Amelia i Julia doskonale się rozumiały. Były nie tylko kuzynkami, lecz przede wszystkim prawdziwymi przyjaciółkami. Zresztą wszy­scy członkowie klanu MacGregorów, choć tak bardzo od siebie różni, cechowali się wzajemną lojalnością i oddaniem, stano­wiąc wyjątkowo zżytą rodzinę.

Znów się uśmiechnęła i pomyślała tym razem o swoich ro­dzicach. Gdzie teraz są? Czy udały im się wakacje w Indiach? Była pewna, że tak. Caine i Diane MacGregorowie byli idealną parą. Małżonkowie, rodzice, partnerzy w szanowanej w całym Bostonie kancelarii prawniczej - wszędzie razem. Pomimo dwudziestu pięciu lat małżeństwa, wychowywania dzieci, stre­sującej pracy, wciąż byli zgodni i jednomyślni. Pasowali do siebie jak dwie połówki jednego jabłka.

Laura wprost nie mogła pojąć, w jaki sposób zdołali tak perfekcyjne odegrać wszystkie role i wypełnić wszystkie obo­wiązki. Wyobrażała sobie, jak wiele wysiłku musiało ich to kosztować. Ona sama uważała, że lepiej jest skoncentrować się na jednym, najważniejszym zadaniu. W tej zaś chwili najistotniejsza dla Laury była świeżo rozpoczęta kariera pra­wnicza.

Oczywiście, nie licząc śniadania, które właśnie zamierzała sobie zrobić.

Roys Cameron zaparkował swojego jeepa tuż za malutkim, sportowym kabrioletem typu Spitfire w kolorze płomiennej czerwieni. Taki samochód i taki kolor są jak transparent z na­pisem: „Poproszę o jeszcze jeden mandat za przekroczenie do­zwolonej prędkości”, pomyślał. Zachwycony drogim cackiem pokręcił głową, po czym zainteresował się domem. Budynek był nieduży, ale bardzo piękny, z klasą. Zresztą czego innego można było się spodziewać po dzielnicy Back Bay, znanej w całym Bostonie z tego, że zamieszkują ją bogacze i snoby. Boston jest przecież miastem, które słynie w całych Stanach z trzech rzeczy: z tradycji walki o niepodległość, ze znakomitej drużyny baseballowej Red Sox, no i wreszcie z żyjących w dostatku i korzystających z szerokich wpływów rodzinnych klanów. Takich jak MacGregorowie.

Gdy jednak Roys patrzył na ów dom, nie myślał ani o pie­niądzach, ani o niewątpliwej klasie jego właścicieli. Chłodne, niebieskie oczy starannie oglądały każdy detal architektury, do­kładnie przyglądały się drzwiom i oknom. Dużo przeszklonych powierzchni znaczyło dla niego tyle, że nie będzie problemu z dostaniem się do środka. Rześki jesienny wiatr targał gęste, brązowe włosy Roysa, które dawno już nie widziały fryzjera, a on stał przed domem niczym posag. Wpatrywał się w ka­mienną ścieżkę, wijącą się przez zadbany trawnik ku szklanym drzwiom głównego wejścia, i coś ważył w myślach.

Wreszcie ruszył powoli ścieżką, podszedł do drzwi i na­cisnął klamkę. Były zamknięte, lecz on mógłby je otworzyć jednym mocnym kopnięciem. Pięć sekund i byłby w środku. Jego oczy nie wyrażały żadnych emocji, twarz stężała, klasy­czna twarz kryminalisty. Tak przynajmniej twierdziła kobieta, której kiedyś o mały włos nie poślubił. Nie powiedziała, co dokładnie ma na myśli, on zaś nie zapytał, bo było to w cza­sach, kiedy nie układało im się najlepiej i ich związek powoli się rozpadał. W każdym razie potrafił nadać swojej twarzy wy­raz całkowitej bezwzględności i tak też się stało teraz, gdy za­stanawiał się, jak najszybciej i najłatwiej dostać się do tego ślicznego, starego domostwa.

Przez krótką chwilę próbował wyobrazić sobie wszystkie bezcenne rzeczy, które z całą pewnością znajdują się w środku. Zimne, błękitne oczy zalśniły na myśl o bogactwach. Delikatny uśmiech złagodził surową linię mocno zaciśniętych ust i spra­wił, że niewielka szrama na kwadratowej szczęce stała się bar­dziej widoczna. Szrama była pamiątką po pewnym spotkaniu, podczas którego pięść ozdobiona brylantowym sygnetem wy­lądowała w okolicach brody Roysa. Przypomniał sobie, że po tym uderzeniu przeleciał w powietrzu dobre dwa metry.

A przecież nie był ułomkiem. Miał raczej posturę boksera czy, jak kto woli, łobuza. W przeszłości był zresztą jednym i drugim.

Oderwał się od tych niechlubnych wspomnień i jeszcze raz pomyślał, że nawet nie mając kluczy, mógłby wejść do domu bez najmniejszego wysiłku. Obszedł cały budynek i ponownie stanął przed drzwiami. Kilka razy zadzwonił, a ponieważ nikt mu nie otwierał, spróbował zajrzeć do środka przez szyby z ma­towego szkła. Przez moment podziwiał kunsztowny roślinny wzór, wykonany na szkle wprawną ręką grawera. Wszystko to było niezwykle eleganckie i piękne, ale nie stanowiło ab­solutnie żadnego zabezpieczenia.

Po raz kolejny nacisnął dzwonek i nie doczekawszy się żad­nej odpowiedzi, wyjął w końcu klucze z kieszeni kurtki i naj­zwyczajniej w świecie otworzył sobie drzwi.

Już w progu poczuł tę charakterystyczną aurę, wypełniającą mieszkania i domy zamieszkałe przez kobiety. Składały się na nią pomieszane zapachy cytrusów, olejków eterycznych i kwia­tów. Czuć było również dobre, eleganckie perfumy. Roys bez­wiednie chłonął specyficzny aromat tego miejsca i jednocześ­nie rozglądał się po wnętrzu. Po swojej prawej stronie widział biegnące na górę schody, po lewej nieduży salonik. Pomyślał, że wszystko tu jest śliczne i wypieszczone. Zmysłowy zapach nasunął mu myśl o luksusowym domu schadzek.

Rzeczywiście, salonik mógł wywoływać takie skojarzenia. Był bardzo przytulny i gustownie urządzony. Stały w nim stare meble, a wygodne fotele miały jasne, pastelowe obicia. Wszę­dzie widać było, że właściciele są ludźmi zamożnymi. Najle­pszym dowodem tego były porozrzucane tu i ówdzie najróż­niejsze cenne przedmioty, jak choćby brylantowy kolczyk, bły­szczący na małym okrągłym stoliku.

Roys wyjął z tylnej kieszeni dżinsów malutki magnetofon i zaczął nagrywać swoje obserwacje. Jego czujny wzrok padł na wiszący nad kominkiem i krzyczący jaskrawymi kolorami olbrzymi obraz. Wydawać by się mogło, że taka nieoczekiwana kaskada śmiałych barw powinna razić w tym stonowanym wnętrzu. Tymczasem w jakiś przedziwny sposób nowoczesny obraz doskonale komponował się z otoczeniem.

Mężczyzna zbliżył się do malowidła. W rogu zauważył podpis - D.C. MacGregor. Najwyraźniej płótno było dziełem któregoś z członków tej niezwykłej rodziny.

Dalsze rozmyślania przerwał mu dobiegający z wnętrza do­mu śpiew. Śpiew? O nie, nawet przy maksimum dobrej woli nie można byłoby nazwać śpiewem przeraźliwych dźwięków, które tak brutalnie zakłóciły ciszę. Odgłosy te przypominały raczej potępieńcze jęki albo wycie dzikiego zwierzęcia.

Przy ogromnym wysiłku udało mu się rozpoznać wariację na temat jednej z nastrojowych piosenek Whitney Houston. Zresztą, jak by nie nazwać tego wokalnego horroru, dla Roysa oznaczał on jedno - nie był w domu sam. Szybko wyłączył swój magnetofonik i wsunął go z powrotem do kieszeni. Cof­nął się i przez hol poszedł w kierunku pomieszczenia, z któ­rego dobywało się zawodzenie.

Kiedy stanął na progu skąpanej w słońcu kuchni, na jego poważnej twarzy pojawił się niespodziewanie wyraz bezgra­nicznego zachwytu.

Kobieta, którą zobaczył, była niezwykle atrakcyjna. Smukła i bardzo wysoka, miała obłędnie długie i zgrabne nogi. Żaden mężczyzna przy zdrowych zmysłach n...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin