Roberts Nora - MacGregorowie 01, 02 - Kuszenie losu.rtf

(662 KB) Pobierz
NORA ROBERTS

NORA ROBERTS

KUSZENIE LOSU


SERENA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Przyjmowanie nowych pasażerów zawsze wy­woływało zamieszanie, a nawet lekką panikę. Jedni pojawiali się na statku zmęczeni lotem do Miami, inni byli podnieceni zbliżającym się rejsem. Celebration, cumujący przy nabrzeżu ogromny liniowiec wycieczkowy, był ich przepustką w nieznane, ofe­rującą zabawę, odpoczynek, przygodę. Po wejściu na pokład przestawali być księgowymi, menadże­rami, nauczycielami, stawali się pasażerami, któ­rym wszyscy będą nadskakiwać przez najbliższych dziesięć dni. Tak zapewniały foldery reklamowe.

Serena stała samotnie na pokładzie obserwacyj­nym i przypatrywała się ludziom. Z daleka barwny i gwarny tłum wyglądał sympatycznie, z bliska tych tysiąc pięćset osób, a wszyscy sprawiali wra­żenie, jakby chcieli wejść na statek dokładnie w tej samej chwili, mógł napawać lękiem. Kucharze, barmani i stewardzi już uwijali się jak w ukropie. Odpoczną dopiero wtedy, gdy minie owych dzie­sięć dni. Tylko jej się nie spieszyło, mogła roz­koszować się każdą mijającą minutą.

Dopóki statek nie wypłynął z portu, miała czas dla siebie. Pamiętała swój pierwszy rejs, w który wyruszyła tuż po ósmych urodzinach. Jako dziec­ko, zresztą najmłodsze, finansowego potentata Da­niela MacGregora i doktor Anny Whitefield Mac­Gregor, podróżowała pierwszą klasą. Stewardzi przynosili jej do łóżka gorące bułeczki i świeży sok pomarańczowy. Czuła się wtedy wspaniale, podob­nie jak teraz, kiedy została członkiem załogi i gnie­ździła się w maleńkiej kabinie. Smak przygody pozostawał ten sam.

Gdy powiedziała rodzicom, że chce pracować na Celebration, ojciec zaczął głośno sarkać. Nie po to przecież jego córka kończyła studia! Gdy wpadał w złość, zaczynał mówić z wyraźnym szkockim akcentem. I w tej złości argumentował, że dziew­czyna, która ma w kieszeni dyplom renomowanego Smith College, a na tym dyplomie celujące z an­gielskiego, historii i socjologii, nie będzie szorowa­ła pokładów na jakimś statku pasażerskim. Serena z całą powagą odparła, że nie zamierza szorować pokładów, matka wybuchnęła śmiechem i zaczęła przekonywać Daniela, aby pozwolił córce robić, co chce. A że Daniel, mężczyzna wielki i postawny, był zupełnie bezbronny wobec „swoich kobiet”, jak je nazywał, to skapitulował.

Serena zaciągnęła się na Celebration, zostawia­jąc za sobą lata nauki. Trzypokojowy apartament w rodzinnej rezydencji w Hyannis Port zamieniła na maleńką kabinę na statku. Nikogo tu nie ob­chodziło, jaki ma iloraz inteligencji ani jakie szkoły i z jakimi wynikami kończyła. Nie mieli pojęcia, że jej ojciec mógłby od ręki kupić Celebration i wszyst­kie inne liniowce ich armatora, ani że jej matka jest wybitnym chirurgiem, specjalistką od operacji kla­tki piersiowej. Nie wiedzieli, że jeden z jej star­szych braci jest senatorem, a drugi prokuratorem stanowym. Patrzyli na nią i widzieli po prostu Serenę. To jej w zupełności wystarczało.

Uniosła głowę. Czuła, jak wiatr targa jej gęste, jasne włosy o złotym odcieniu, jak na starych obrazach. Miała wysoko osadzone kości policzko­we, mocno zarysowany, znamionujący upór pod­bródek, jasną, brzoskwiniową cerę, której nie imała się opalenizna, i ciemnoniebieskie oczy. Ojciec twierdził, że są fioletowe, inni woleli mówić, że fiołkowe, ona zaś upierała się, że są po prostu niebieskie. Mężczyznom się podobały, działały jak magnes. Serena zawsze miała powodzenie, pocią­gała swoim urokiem, ale niewiele sobie z tego robiła, bo faceci jej nie interesowali.

Uważała, że trzeba być głupcem, aby wzdychać do dziewczyny z powodu oczu w kolorze irysów. W końcu to tylko cecha genetyczna. Od dwudziestu sześciu lat słuchała zachwytów na temat swoich oczu, więc szybko jej spowszedniały i przestała na nie reagować.

W bibliotece ojca wisiał portret babki, też Sereny. Każdemu, kto chciałby słuchać, mogła wy­jaśnić zasady dziedziczenia kośćca, koloru oczu czy temperamentu, ale faceci, których spotykała, nie byli zainteresowani wykładami, a ona tymiż facetami.

Prawie wszyscy pasażerowie już się zaokręto­wali. Niedługo na pokładzie orkiestra zacznie grać calypso, statek rzuci cumy i ruszy w kolejny rejs. Serena jeszcze przez jakiś czas będzie mogła obserwować wakacyjny tłum, słuchać rytmicznej muzyki i beztroskich śmiechów. Będzie bufet tak obfity, że nikt nie przeje pierwszego poczęstunku, będą egzotyczne drinki, zapanuje radosne pod­niecenie. Przy relingach zaczną gromadzić się ci, którzy będą chcieli odprowadzić wzrokiem od­dalający się ląd.

Przyglądała się spóźnialskim, którzy w pośpiechu wchodzili na pokład. Celebration ruszała w ostatni rejs tego sezonu. Po powrocie do Miami pójdzie na suchy dok, gdzie zostanie poddana dwumiesięczne­mu przeglądowi. A kiedy znowu wypłynie, Sereny nie będzie już na pokładzie. Postanowiła, że koniec z pracą na statku. Podjęła ją, żeby odetchnąć po latach studiów, wyzwolić się na chwilę od oczeki­wań rodziców i własnych niepokojów.

Coś zyskała w ciągu minionego roku. Poznała smak niezależności, o którą zawsze tak walczyła, udało się jej wypłynąć na szerokie wody, i to dosłownie, zamiast osiąść zaraz po studiach na mieliźnie małżeństwa, jak większość jej koleżanek z roku.

Owszem, zasmakowała swobody i niezależno­ści, ale ciągle nie miała tego, co najważniejsze: celu. Co uczyni z resztą swojego życia? Nie inte­resowała jej kariera polityczna, którą wybrali obaj bracia. Kariera akademicka też jej nie pociągała. Szukała przygody i wyzwań, a tego uniwersytet nie mógł jej dać. Podobnie jak ciągłe rejsy na Bahamy.

Czas zejść na ląd, Rena, pomyślała z uśmie­chem. Kolejna przygoda już gdzieś tam czeka na ciebie. Tym bardziej intrygująca, że jeszcze nie­znana, jeszcze nieodgadniona.

Odezwała się syrena, znak dla niej, że pora zejść do kabiny i przebrać się.

Pół godziny później była już w okrętowym kasynie, odziana w służbowy smoking. Włosy związała w luźny węzeł na karku, żeby nie opadały na twarz. Wkrótce będzie miała tak zajęte dłonie, że nie zdoła odgarniać niesfornych kosmyków.

Żyrandole już zapalono. Przez bulaje wychodzą­ce na oszklony pokład spacerowy wpadały resztki zmierzchającego światła. Przy ścianach stały dłu­gie rzędy automatów do gry, niczym żołnierze czekający na pierwszy atak. Serena poprawiła musz­kę, z którą nigdy nie mogła dojść do ładu, i podeszła do kierownika, nie zwracając uwagi, że podłoga pod stopami zaczyna się lekko kołysać.

- Serena MacGregor melduje się na służbie - oznajmiła.

Dale Zimmerman, niewysoki, szczupły mężczy­zna o sympatycznej, zawsze opalonej twarzy, jas­nych, kręconych włosach i jasnoniebieskich oczach, odwrócił się powoli i zmierzył ją lust­rującym spojrzeniem. Uważano go za uwodziciela i amanta, z czego był bardzo dumny i robił wszyst­ko, by utrzymać tę opinię.

Uśmiechnął się szeroko.

- Rena, czy ty nigdy się tego nie nauczysz?

- powiedział z westchnieniem, wetknął pod pachę trzymane w ręku papiery i poprawił jej muszkę.

- Przynajmniej masz zajęcie.

- Jeśli rzeczywiście chcesz zejść po tym rejsie, to twoja ostatnia szansa na zasmakowanie raju.

- Zwieńczył swe słowa głębokim spojrzeniem w oczy Sereny.

Uniosła brwi. Kiedy pojawiła się na statku przed rokiem, Dale, swoim zwyczajem, usiłował namó­wić ją na pójście do łóżka. Odmówiła i odtąd ciągle przekomarzali się na ten temat. Bardziej ku zasko­czeniu Dale'a niż jej, z czasem zostali przyjaciółmi.

- Będę tego żałowała do końca życia - oznaj­miła smętnie. - Za to ta mała ruda z Dakoty będzie miała co wspominać. - Uśmiechnęła się kpiąco.

Dale zmrużył oczy.

- Czy ktoś ci już kiedyś mówił, że za dużo widzisz?

- Wszyscy. Ciągle. Który stół mam dzisiaj?

- Dwójkę. - Wyjął papierosa i patrzył za od­chodzącą Sereną. Gdyby rok temu ktoś mu powie­dział, że zaprzyjaźni się z dziewczyną, która dala mu kosza, ba, będzie żywił wobec niej braterskie uczucia, odesłałby tego kogoś do psychiatry.

Wzruszył ramionami i wrócił do studiowania grafiku. Żałował, że Serena rezygnuje z pracy, i to nie tylko z powodów osobistych. Poza innymi zaletami, była najlepszą krupierką blackjacka, jaką miał na pokładzie.

W sumie w kasynie było osiem stołów do tej hazardowej gry. Krupierzy wymieniali się przy nich co pół godziny. Zaczynali wczesnym popołudniem i pracowali do drugiej w nocy, z krótką przerwą na kolację. Czasami do trzeciej, jeśli toczyła się ostra gra. Pasażerowie musieli być zadowoleni.

Przy dwójce obok Sereny stanął młody Włoch, który niedawno awansował na krupiera. Serena uśmiechnęła się do niego, pamiętając, o co prosił ją Dale. Miała sprawdzić, jak chłopak sobie radzi w nowej roli.

- Przygotuj się, Tony - powiedziała z uśmie­chem, spoglądając ku szklanym drzwiom, za który­mi czekali już pierwsi amatorzy hazardu. - To będzie długa noc. - W dodatku cały czas na nogach, pomyślała.

Gdy Dale dał sygnał, by otwarto drzwi, tłum pasażerów wypełnił salę kasyna. Pierwszego dnia zawsze napływali tłumem, nigdy pojedynczo. Ubrani byli wakacyjnie, w dżinsy, szorty, niektórzy boso. Serena potrafiła już rozróżnić „hazardzistów”, „graczy” i „gapiów”. Byli tacy, których noga nigdy wcześniej nie postała w kasynie. Ci, przywabieni gwarem, zwykle zwiedzali najpierw salę, przyglądali się ciekawie stołom i automatom do gry, wreszcie wymieniali niewielkie kwoty na sztony.

Byli tacy, którzy traktowali grę jak dobrą zaba­wę i nie dbali o to, czy wygrają, czy przegrają. Dla nich liczyła się sama gra.

Byli wreszcie nałogowcy. Artyści i obsesjonaci hazardu, którzy cały rejs potrafili spędzić w kasy­nie. Nie mieli żadnych wspólnych cech. Hazar­dować się mogła miła starsza pani z małego mias­teczka na zapadłej prowincji i szef wielkiej agencji reklamowej z Madison Avenue. Serena rozpozna­wała ich, dopiero kiedy siadali do gry. Uśmiech­nęła się do pięciu osób, które wybrały jej stół, i rozpieczętowała cztery talie.

- Witamy na pokładzie. - Zaczęła tasować karty.

Wystarczyła godzina, by kasyno spowiła atmo­sfera hazardu. To ona przyciągała łudzi. Kusiła, jak kusił brzęk monet sypiących się z automatów.

Serena nigdy nie grała na automatach, może dlate­go, że wyczuwała w sobie hazardzistkę i wolała nie ryzykować.

Co pół godziny zmieniała stół, potem przerwa na kolację i znowu to samo. Po zachodzie słońca tłum w kasynie zgęstniał, zaczęły przeważać stroje wie­czorowe, jakby o tej porze gra wymagała bardziej uroczystej oprawy.

Gracze się zmieniali, zmieniała się karta. Serena nigdy się nie nudziła. Wybrała tę pracę, bo po­znawała tu przeróżnych ludzi, nie tylko zamoż­nych, wśród których dotąd przebywała. W tej chwili miała przy stole Teksańczyka, dwoje nowo­jorczyków, Koreańczyka i jakiegoś pana z Georgii. Pochodzenie Koreańczyka rzucało się w oczy, resztę towarzystwa zidentyfikowała po akcencie. To była jej zabawa, rozpoznawanie gości.

Serena sięgnęła po kartę i poprzestała na osiem­nastu. Nowojorczyk zagrał, mruknął niezadowolo­ny i pokręcił głową, że czeka. Koreańczyk zebrał dwadzieścia dwa i wstał od stołu. Szczupła blon­dynka z Nowego Jorku w małej czarnej czekała z damą i dziewiątką. Dżentelmen z Georgii dobrał kartę. Miał osiemnaście, czekał.

Teksańczyk zastanawiał się. Miał czternaście. Serena pokazała ósemkę - za dużo. Poprosił o na­stępną kartę. Serena odkryła dziewiątkę - jeszcze gorzej.

- Skarbie. - Nachylił się ku niej. - Jesteś za ładna, żeby tak ogrywać ludzi.

- Przykro mi. - Z uśmiechem odsłoniła swoją kartę. - Osiemnaście - oznajmiła przed rozpo­częciem obstawiania.

Najpierw zobaczyła banknot studolarowy, do­piero potem zdała sobie sprawę, że ktoś zajął miejsce Koreańczyka. Podniosła wzrok i dostrzeg­ła zielone oczy, chłodne, bezdenne, spoglądające prosto na nią. Z bursztynową obwódką wokół tęczówki. Przeszedł ją lodowaty dreszcz, ale nie odwróciła wzroku.

Miał twarz arystokraty, ale w jego żyłach z pew­nością nie płynęła błękitna krew, Serena była tego niemal pewna. Może świadczyła o tym linia ust, a może mocno zarysowane czarne brwi. Nie wie­działa, odczucie było zupełnie irracjonalne, właś­ciwie bardziej ostrzeżenie niż odczucie: „Uważaj, masz do czynienia z kimś potężnym, ale pozbawio­nym arystokratycznej subtelności. Z człowiekiem bezwzględnym, który zmierza prosto do celu i za­wsze wygrywa”. Miał długie czarne włosy kładące się miękko na kołnierzyku koszuli. Twarz ciemna, ale raczej ogorzała niż opalona w czasie kąpieli słonecznych, jak u Dale'a. W przeciwieństwie do nonszalanckiego Teksańczyka i zahukanego pro­wincjusza z Georgii, przyjął czujną postawę kota gotowego do skoku. Dopiero kiedy uniósł lekko jedną brew, Serena uświadomiła sobie, że gapi się na niego wbrew wszelkim zasadom dobrego wy­chowania.

- Sto - powiedziała, przytomniejąc, i wymieni­ła studolarowy banknot na sztony, odczekała, aż gracze obstawią grę i rozdała karty.

Nowojorczyk spojrzał na dziesiątkę, którą od­kryła Serena, i dobrał do czternastu. Przegrał. Nowy gracz czekał z piętnastoma. Grał w milczeniu, paląc długie, cienkie cygaro. Na pewno był hazardzistą.

Nazywał się Justin Blade. Jego przodkowie po­lowali z łukiem. W pewnym sensie był arystokratą, Komanczem z domieszką krwi skromnych francu­skich imigrantów i walijskich górników.

Nie wiedział, co to zahamowania. W młodości zaznał biedy, ale teraz nosił koszule z najlep­szego jedwabiu. Bogactwo stało się dla niego tak oczywiste, że nawet go nie zauważał. Po raz pierwszy wygrał pieniądze, kiedy miał piętnaście lat, przy stole bilardowym. Z czasem przerzucił się na wytworniejsze gry. Tak, był hazardzistą, ale takim, który doskonale potrafił oceniać włas­ne szanse.

Zajrzał do kasyna, żeby spędzić kilka godzin przy stole, wyłącznie dla odprężenia. Mógł sobie pozwolić na przegraną. I wtedy zobaczył ją, jasno­włosą dziewczynę w smokingu. Jej gesty, sposób, w jaki trzymała głowę, cała jej postawa mówiły o dobrym pochodzeniu. Ale było w niej coś jesz­cze: jakaś siła magnetyczna, która sprawiała, że mężczyźni musieli za nią szaleć.

Justin patrzył na jej dłonie, szczupłe, delikatne, o długich palcach i zadbanych paznokciach po­krytych bezbarwnym lakierem. Jaka to musiała być rozkosz poczuć te palce na własnej skórze!

Spojrzał jej prosto w twarz. Serena lekko się zachmurzyła, ale wytrzymała spojrzenie. Dlaczego ten milczący człowiek jednocześnie irytował ją i ciekawił? Od momentu, gdy usiadł przy stole, nie odezwał się ani słowem ani do niej, ani do pozo­stałych graczy. Wygrywał z wprawą profesjonalis­ty, ale nie sprawiało mu to widocznej satysfakcji, jakby w ogóle nie brał udziału w grze. I nie przestawał przyglądać się Serenie spokojnym, chłodnym wzrokiem.

- Piętnaście - powiedziała Serena, wskazując jego karty.

Skinął, że dobiera, a kiedy pojawiła się szóstka, przyjął ją z kamienną twarzą.

- Ależ masz szczęście, synu - dobrodusznie sapnął Teksańczyk i zaraz się skrzywił, widząc nędzne resztki swoich sztonów. - Nie to co ja. Ale nic tam, miło, że komuś karta idzie. - Znowu biedak przegrał z dwudziestoma dwoma na ręku.

Serena zebrała dwadzieścia dla domu i przesu­nęła w stronę nowego gracza dwa sztony po dwa­dzieścia pięć dolarów. Wyciągnął dłoń i ich palce na moment się spotkały. Serena poderwała głowę. Leciutkie dotknięcie, a wrażenie było tak potężne, jakby przywarli do siebie całym ciałem. Powoli cofnęła dłoń i powiedziała spokojnie:

- Nowy krupier. - Jej pół godziny właśnie dobiegło końca. - Życzę miłego wieczoru. - Ode­szła, przysięgając sobie, że się nie obejrzy, ale oczywiście odwróciła głowę i zobaczyła utkwione w sobie zielone oczy.

Zirytowana wzruszyła ramiona i zobaczyła, jak na ustach zielonookiego pojawia się nieznaczny uśmiech. Jakby przyjmował wyzwanie wyczytane w jej twarzy. Serena odwróciła się do niego ple­cami.

- Dobry wieczór - przywitała graczy przy no­wym stole.

Księżyc ciągle stał wysoko, kładąc srebrne re­fleksy na wodzie. Było po drugiej, na pokładzie nikogo. Serena lubiła tę porę. Pasażerowie już spali, załoga, poza wachtą na mostku i w maszynow­ni, miała jeszcze kilka godzin do podjęcia pierw­szych porannych obowiązków. A ona, sam na sam z morzem, mogła popuszczać wodze fantazji.

Wciągnęła głęboko słone powietrze. O świcie zawiną do Nassau. W porcie kasyno jak zwykle będzie zamknięte, miała więc dzień dla siebie, ale wolała noce.

Wracała myślami do milczącego gracza. Należał do mężczyzn, którzy pociągają kobiety, ale nie zdziwiłaby się, gdyby okazało się, że jest sam. Sprawia wrażenie samotnika, rozmyślała, wysta­wiając twarz do wiatru. Intrygujący. I atrakcyjny. A przy tym niebezpieczny.

Lubiła niebezpieczeństwo. Miała je we krwi. Ryzyko można wyliczyć, skalkulować straty i zy­ski, a jednak... Coś jej mówiło, że w przypadku zielonookiego arytmetyka musi zawieść.

- Lubi pani noc.

Serena zacisnęła dłonie na relingu. Nigdy nie słyszała jeszcze jego głosu, nie słyszała też, jak się zbliża, ale doskonale wiedziała, kto stoi za jej plecami. Z trudem powstrzymała się przed gwał­townym ruchem czy okrzykiem, tylko serce waliło jej jak młotem, kiedy zielonooki wynurzył się z mroku i stanął obok niej.

- Do końca dopisywało panu szczęście? - zapy­tała, siląc się na spokój.

Justin nie spuszczał z niej oczu.

- Na to wygląda.

Mówił czysto, bez lokalnych naleciałości, dlate­go nie potrafiła powiedzieć, skąd pochodzi.

- Jest pan bardzo dobry. Rzadko mamy w kasy­nie profesjonalistów.

W jego oczach błysnęły iskierki rozbawienia, po czym wyciągnął cienkie cygaro i zapalił. Serena powoli rozluźniła palce zaciśnięte na relingu.

- Dobrze się pan czuje na statku?

- Lepiej, niż się spodziewałem. - Zaciągnął się cygarem. - A pani?

- Ja tu pracuję, nie płynę dla przyjemności. Justin oparł się o reling.

- To żadna odpowiedź, Sereno. Przeczytał jej imię na identyfikatorze.

- Owszem, dobrze się czuję na statku - powie­działa. - Panie...

- Blade. Justin Blade. Zapamiętaj. - Przesunął palcem po jej brodzie.

Miała ochotę cofnąć się gwałtownie, ale zmie­rzyła go tylko chłodnym spojrzeniem.

- Mam dobrą pamięć.

Uśmiechnął się nieznacznie i skinął głową.

- Dlatego jesteś dobrą krupierką. Od dawna pracujesz w kasynie?

- Od roku.

Rzucił cygaro i zgasił je butem.

- Myślałem, że dłużej - przyznał zaskoczony. - Świetnie rozgrywasz. - Ujął jej rękę i odwrócił wnętrzem do góry. Delikatna i pewna dłoń. Cieka­we połączenie, pomyślał. - Czym zajmowałaś się wcześniej?

Chociaż rozum podpowiadał jej, że powinna przerwać rozmowę, nie cofnęła dłoni. Wyczuwała w dotyku Blade'a silę i zręczność, choć nie potrafiła powiedzieć, co te cechy tak naprawdę mogą oznaczać.

- Studiowałam.

- Co?

- Różne rzeczy. To, co mnie interesowało. A pan czym się zajmuje?

- Różnymi rzeczami. Tym, co mnie interesuje. Serena zaśmiała się.

- Można to wziąć dosłownie, panie Blade.

- Chciała cofnąć dłoń, ale zacisnął mocniej palce.

- Można - mruknął. - Mów mi Justin, Sereno.

- Omiótł wzrokiem pusty pokład, nocne morze.

- To nie miejsce na kurtuazje.

Zdrowy rozsądek podpowiadał jej, że należy postępować z rozwagą, ale nie mogła odmówić sobie drobnej prowokacji.

- W kontaktach z pasażerami obowiązuje nas regulamin, panie Blade - powiedziała chłodno.

- Proszę puścić moją rękę.

Gdy uśmiechnął się, w jego oczach zabłysły srebrne refleksy księżycowego światła.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin