Roberts Nora - Nocne opowieści 03 - Opowieści nocy.rtf

(701 KB) Pobierz
NORA ROBERTS

NORA ROBERTS

OPOWIEŚCI NOCY


NOCNY KLUB

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nie lubił gliniarzy i miało to głębokie uzasad­nienie.

Przez całą młodość ich zwodził i przechytrzał albo też - wpadał w ich ręce, kiedy nie uciekł dość szybko.

Jeszcze zanim skończył dwanaście lat, zaczął kraść i poznał najbardziej lukratywne drogi zamie­niania lewych zegarków na legalną gotówkę.

Nauczył się, że wiedza o tym, która jest godzina, nie przyniesie mu szczęścia, natomiast dwadzieścia dolarów, uzyskanych ze sprzedaży zegarka, pozwala żyć. Do tego dwudziestka, jeśli ją sprytnie postawić, przy wypłacie trzy do jednego zamieniała się w sześćdziesiątkę.

Jako dwunastolatek, zainwestował uciułane łupy i wygrane w małe przedsiębiorstwo hazardowe, przyjmujące zakłady o punkty i wyniki, co roz­budziło u niego zainteresowanie sportem.

Był urodzonym biznesmenem.

Nie zadawał się z gangami. Przede wszystkim był

z natury samotnikiem, lecz, co ważniejsze, nie lubił przestrzegania zasad hierarchii i dyscypliny, które obowiązywały w tego rodzaju organizacjach. Skoro już ktoś musiał rządzić, wolał to robić sam.

Ktoś mógłby powiedzieć, że Jonah Blackhawk nie lubi się podporządkowywać i nie ceni auto­rytetów.

Miałby rację.

Kiedy skończył trzynaście lat, los na dobre zaczął mu sprzyjać. Hazardowe interesy ciekawie się roz­winęły; zbyt ciekawie jak na gust działających dłużej na rynku syndykatów.

Ostrzeżono go w przyjęty zwyczajowo sposób: otrzymał tęgie lanie. Jonah uznał poodbijane nerki, rozcięte usta i podbite oko za ryzyko zawodowe. Zanim jednak podjął decyzję, czy zmienić teryto­rium, czy przywarować, wpadł, i to solidnie.

A to dlatego, że policjanci działali znacznie spraw­niej niż konkurenci.

Ten, który go złapał na gorącym uczynku, okazał się inny. Jonah nie potrafiłby dokładnie powiedzieć, co właściwie wyróżniało tego akurat gliniarza od pozostałych, bezdusznych, kryjących się za tarcza­mi i regulaminami. Zamiast jednak wylądować w poprawczaku, który zresztą nie był mu zupełnie obcy, Jonah uczestniczył w programie edukacyjnym dla trudnej młodzieży.

Oczywiście buntował się i szczerzył zęby, ale policjant miał silną rękę i nie popuszczał. Ta nie­ustępliwość była dla Jonaha czymś nowym i zadziwiającym. Nigdy przedtem nikt się na chłopaka tak nie zawziął. Pewnego dnia ze zdumieniem stwierdził, że się zresocjalizował, i to właściwie wbrew sobie.

Teraz miał trzydzieści łat i, choć chyba żaden człowiek nie nazwałby go filarem społeczności Denver, to jednak prowadził legalną firmę, która przynosiła solidny zysk pozwalający na życie, o ja­kim ulicznik - kombinator nie mógł nawet marzyć.

Miał wobec policjanta dług, a zawsze spłacał swoje zobowiązania.

W przeciwnym wypadku wolałby, żeby go nagie­go zakopano w mrowisku, niż miałby czekać potulnie w sekretariacie biura komisarza policji w Denver.

Nawet komisarza Boyda Fletchera.

Jonah nie zwykł chodzić tam i z powrotem po pokoju. Nerwowy ruch to ruch stracony, no i zbyt wiele ujawnia. Kobieta, zajmująca stanowisko przy podwójnych drzwiach gabinetu komisarza, była młoda i atrakcyjna, z prowokującą burzą rudych, lekko kręconych włosów. Jonah jednak nie flirtował. Nie przeszkadzała mu obrączka, którą dostrzegł na jej palcu, a raczej sąsiedztwo Boyda, a poprzez niego złowrogiego świata stróżów prawa.

Tkwił, cierpliwie i nieruchomo, na jednym z zielo­nych krzeseł w poczekalni, wysoki i mocno zbudowa­ny w marynarce za trzy tysiące dolarów i koszulce za dwadzieścia. Miał kruczoczarne włosy, proste i gru­be. Ich kolor i strukturę, a także złocistą skórę i wyraziste kości policzkowe odziedziczył po pra­dziadku z plemienia Apaczów. Chłodne, zielone

oczy mogły natomiast pochodzić od irlandzkiej prababki, porwanej przez Apaczów. Ta obdarzyła wojownika, któremu przypadła, trzema synami.

Jonah nie znał dobrze historii rodziny. Wieczora­mi rodzice woleli się ze sobą kłócić o ostatnie piwo z sześciopaku, niż raczyć jedynego syna opowieś­ciami na dobranoc. Niekiedy ojciec Jonaha prze­chwalał się swoim pochodzeniem, nigdy jednak nie było pewności, co jest faktem, a co dogodną dla narratora fikcją.

Jonaha to nie interesowało.

Jest się tym, kim chce się być. Ma się to, co się osiągnie.

Tego nauczył go Boyd Fletcher. Za same te wskazówki Jonah poszedłby za nim do piekła.

- Pan Blackhawk? Komisarz pana prosi.

Wstając, żeby otworzyć drzwi, sekretarka uśmie­chnęła się grzecznie. Przyjrzała się uważnie umó­wionemu na dziesiątą gościowi komisarza. W końcu obrączka nie pozbawia kobiety wzroku. Coś w nim było takiego, że nabrała ochoty oblizać wargi, a jed­nocześnie uciec ze wstydu i gdzieś się zaszyć.

Porusza się jak ktoś niebezpieczny, pomyślała. Ze zręcznością wojownika, zwinnie jak kot. Kobieta mogłaby o nim interesująco pofantazjować... Pofan­tazjowanie wydawało się w wypadku tego mężczyz­ny najbezpieczniejszą formą kontaktu.

Posłał jej uśmiech tak czarujący, że musiała się powstrzymać, by nie westchnąć jak nastolatka.

- Dziękuję.

Zamknęła za nim drzwi i powiedziała do siebie:

- Och, chłopcze, proszę, bardzo proszę.

- Jonah. - Boyd już wcześniej wstał i teraz okrążył biurko. Podał gościowi rękę, drugą ścisnął mu ramię w męskim powitaniu. - Dziękuję, że przyszedłeś.

- Trudno odmówić komisarzowi.

Kiedy Jonah po raz pierwszy spotkał Boyda, był on porucznikiem i zajmował mały, ciasny pokój z przeszklonymi ścianami. Teraz gabinet się po­większył. Szkło pozostało już tylko w formie pano­ramicznego okna z widokiem na Denver i otaczające miasto góry.

Pewne rzeczy się zmieniają, pomyślał Jonah, zanim spojrzał w spokojne, zielone oczy Boyda, i uznał, że inne nie.

- Może być czarna kawa?

- Jasne.

- Usiądź. - Komisarz wskazał gościowi krzesło i ruszył do ekspresu. Uparł się, żeby mieć własny, i dzięki temu nie musiał dzwonić po sekretarkę za każdym razem, kiedy miał ochotę na kawę. - Prze­praszam, że kazałem ci czekać. Kończyłem roz­mowę przez telefon. Politycy - dodał, napełniając dwie filiżanki aromatycznym płynem. - Nie znoszę ich. - Jonah nie odpowiedział, lecz kącik jego ust drgnął. - Nie życzę sobie złośliwych uwag, że na tym stanowisku też jestem cholernym politykiem.

- Nie wpadłoby mi do głowy - Jonah wziął podaną filiżankę - by to powiedzieć.

- Zawsze byłeś wygadany. - Boyd usadowił się na krześle po tej samej stronie, nie za biur­kiem, i przeciągle westchnął. - Nie nadaję się na urzędasa.

- Tęsknisz za ulicą?

- Codziennie. Jeśli jednak człowiek wykonuje jakiś zawód, przychodzi pora na następny etap. Jak tam nowy klub?

- W porządku. Odwiedzają nas godni uwagi i szacunku goście. Masa złotych kart. Potrzebują ich. - Jonah upił łyk kawy. - Serwujemy designerskie drinki.

- Tak? A już planowałem, że któregoś wieczoru wybiorę się tam do ciebie z Cillą.

- Przyprowadzisz żonę, dostaniesz napoje i kola­cję gratis. Czy to jest dozwolone?

Boyd zawahał się i postukał palcem w filiżankę.

- Zobaczymy. Jest mały problem, Jonah. Uwa­żam, że byłbyś w stanie pomóc mi go rozwiązać.

- Jeśli tylko potrafię...

- Ostatnio odnotowaliśmy serię włamań. Naj­częściej rzeczy dużej wartości i łatwe do sprzedania. Biżuteria, drobna elektronika i oczywiście gotówka.

- W jakimś rejonie?

- Nie, w całym mieście. Domy jednorodzinne na przedmieściach, mieszkania w śródmieściu, apar­tamentowcu Sześć razy w ciągu niecałych ośmiu tygodni. Bardzo dobra, czysta robota.

- Co mogę dla ciebie zrobić? Akurat we włama­niach nigdy się nie specjalizowałem. - Jonah szeroko się uśmiechnął. - Przynajmniej według tego, co masz w papierach.

- Zawsze mnie to zdumiewało. - Boyd machnął ręką. - Pokrzywdzeni są tak różni jak miejsca włamań. Zarówno młode, jaki starsze małżeństwa, samotne kobiety... Jest jednak jeden wspólny ele­ment: podczas włamania przebywali w klubie.

Oczy Jonaha lekko się zwęziły.

- W jednym z moich?

- W pięciu wypadkach na sześć w twoim. Jonah dopił kawę i spojrzał na błękitne niebo za

oknem. Przemówił obojętnym głosem, lecz jego spojrzenie stało się zimne.

- Pytasz, czy mam z tym coś wspólnego?

- Nie. To mamy za sobą już od dawna. - Boyd chwilę odczekał. Jonah był i pozostał drażliwy. - Albo przynajmniej ja mam.

Jonah skinął głową i wstał. Podszedł do ekspresu i podstawił filiżankę. Ludzie mało go obchodzili, nie dbał, co o nim myślą. Boyd stanowił wyjątek.

- Ktoś wykorzystuje moje lokale do namierzania ofiar - rzucił, odwrócony plecami do komisarza. - Wcale mi się to nie podoba.

- Nie obiecywałem, że ci się spodoba.

- Który klub?

- Ten nowy. Blackhawk's. Jonah skinął głową.

- Klientela z górnej półki. Średni dochód na głowę wyższy niż w barze sportowym, na przykład Fast Break. - Odwrócił się. - Czego ode mnie oczekujesz?

- Chciałbym, byś ze mną współpracował i zgo­dził się współdziałać z zespołem dochodzeniowym. Konkretnie z jego szefem.

Jonah zaklął i w rzadkim geście irytacji prze­czesał palcami włosy.

- Chcesz, żebym ocierał się o gliniarzy, których zainstalujesz w moim klubie?

Boyd nie krył rozbawienia.

- Jonah, oni już są w twoim klubie.

- Na pewno nie wtedy, gdy ja tam jestem. Tego mógł być pewien. Wyczuwał policjanta na

milę, nawet uciekając w ciemności w innym kie­runku.

- Aha, najwidoczniej nie. Niektórzy z nas pracu­ją w świetle dnia.

- Dlaczego?

- Opowiedziałem ci kiedyś, że poznałem Cillę na nocnej zmianie?

- Najwyżej ze dwadzieścia czy trzydzieści razy.

- Dowcipnie. Zawsze to w tobie lubiłem.

- Nie wtedy, gdy groziłeś, że rozwalisz mi łeb, jeśli jeszcze raz się odezwę.

- Widzę, że i pamięć ci dopisuje. Mógłbym bardzo skorzystać z twojej pomocy, Jonah. - Głos Boyda brzmiał cicho, poważnie. - Doceniłbym to.

- W porządku, masz to za tyle, ile jest warte.

- Dla mnie jest dużo warte. - Boyd wstał i wycią­gnął do Jonaha rękę. - W dobrym momencie - sko­mentował rozlegający się dzwonek telefonu. - Nalej sobie jeszcze kawy. Chcę, żebyś poznał prowadzącego tę sprawę detektywa. - Okrążył biurko i pod­niósł słuchawkę. - Tak, Paula. Dobrze, czekamy. - Tym razem przysiadł na biurku. - Pokładam wiele nadziei w tej akurat osobie. Odznaka detektywa dość nowa, ale bardziej niż zasłużona.

- Początkujący detektyw, doskonale. Zrezygnowany Jonah sięgnął po kawę. Kiedy

drzwi stanęły otworem, z przyjemnością stwierdził, że są jeszcze na świecie rzeczy, które mogą go zaskoczyć.

Była długonogą blondynką o oczach barwy pierw­szorzędnej whisky. Związane w koński ogon włosy opadały na plecy opięte dopasowanym, świetnie skrojonym szarym żakietem.

Kiedy popatrzyła na Jonaha, szerokie, ładne usta pozostały nieruchome. Nie uśmiechnęła się.

Jonah zdał sobie sprawę, że najpierw zwrócił uwagę na twarz o pięknych klasycznych rysach, a dopiero potem dostrzegł, że kobieta jest poli­cjantką.

- Komisarzu.

Miała głęboki i sugestywny głos.

- Detektywie, witam. Jonah, to jest...

- Nie musisz tej pani przedstawiać. - Jonah niedbale pociągnął łyk kawy. - Ma oczy twojej żony i twoją szczękę. Miło panią poznać, detektyw Flet­cher.

- Panie Blackhawk.

Widziała go już kiedyś. Dawno temu, przypo­mniała sobie, gdy ojciec zabrał ją na jeden z tych

swoich szkolnych meczów baseballowych. Pamięta­ła, że wywarł na niej wrażenie agresywny, niemal szalony bieg do bazy tego chłopaka.

Znała też historię jego życia, a nie ufała byłym młodocianym przestępcom tak jak jej ojciec. Poza tym, choć nigdy by tego nie przyznała, zazdrościła mu trochę męskiej przyjaźni ojca.

- Napijesz się kawy, Ally?

- Nie, sir.

Był jej ojcem, a mimo to nie usiadła do czasu, aż komisarz nie wskazał jej krzesła. Boyd rozłożył ręce.

- Myślałem, że tutaj poczujemy się swobodniej. Ally, Jonah zgodził się pomagać w dochodzeniu. Przedstawiłem mu ogólnie sprawę, ty wprowadź go w szczegóły.

- Sześć włamań w niecałe dwa miesiące. Suma strat mniej więcej osiemset tysięcy dolarów. Biorą rzeczy, które mają wzięcie u paserów, głównie biżuterię. Z tym że w jednym wypadku zabrali z garażu porsche. W trzech domach były systemy alarmowe, wyłączyli je. Nie pozostawiają śladów. Działają zawsze pod nieobecność mieszkańców.

Jonah zbliżył się do krzesła i usiadł.

- Mamy do czynienia z kimś, kto potrafi nie tylko otwierać zamki, lecz także uruchamiać cudze samochody i docierać do nabywców bardzo różnych towarów.

- Żaden skradziony przedmiot nie wypłynął w Denver. Działają sprawnie, są doskonale zorganizowani. Uważamy, że sprawców jest co naj­mniej dwóch, prawdopodobnie trzech albo czterech. Pański klub stanowi główne źródło wiedzy o ofia­rach.

- No i?

- Zatrudnia pan dwie karane osoby. Williama Sloana i Frances Cummings.

- Will nabroił, lecz swoje odsiedział. Od pięciu lat jest czysty. Frannie pracowała na ulicy. Dlacze­go? Jej sprawa. Teraz zamiast klientów obsługuje bar. Nie wierzy pani w resocjalizację, detektyw Fletcher?

- Wierzę, że pana klub jest wykorzystywany, i zamierzam to sprawdzić. Logika wskazuje na to, że to ktoś z wewnątrz pomaga wybrać ofiarę.

- Znam ludzi, którzy u mnie pracują. - Blackhawk posłał komisarzowi wściekłe spojrzenie. - Niech to diabli!

- Jonah, wysłuchaj nas.

- Nie chcę, by ktoś nękał moich pracowników tylko dlatego, że kiedyś w życiu złamali prawo.

- Nikt nie zamierza nękać ani pracowników, ani pana - podkreśliła Ally. Choć sam wiele razy złamałeś prawo, dodała w myślach. - Gdybyśmy chcieli z nimi porozmawiać, zrobilibyśmy to. Nie potrzebujemy pańskiego zezwolenia na przepyty­wanie podejrzanych.

- Którzy prędko przestaną być podejrzani.

- Skoro pan uważa, że są niewinni, to czym pan się martwi?

- Dobrze, dobrze, uspokójcie się. - Boyd stał za biurkiem i pocierał dłonią kark. - Znalazłeś się w niezręcznej sytuacji, Jonah, rozumiemy to - oświadczył, posyłając córce wymowne spojrzenie. - Musimy ustalić, kto tym wszystkim kieruje i poło­żyć kres włamaniom. Oni cię wykorzystują.

- Wolałbym, żebyście nie przesłuchiwali Willa i Frannie.

On ma czuły punkt, przeszło przez myśl Ally. Przyjaźń? Lojalność? A może po prostu sypia z tą byłą prostytutką?

- Nie będziemy informować nikogo z klubu o do­chodzeniu. Zamierzamy wykryć, kto wskazuje ofia­ry i jak je wybiera. Chcemy, żeby pan zainstalował w klubie policjanta. Nikt się nie zdziwi, jeśli przy­jmie pan dodatkową kelnerkę. Mogę zacząć od dziś.

Jonah krótko się zaśmiał i zwrócił do Boyda:

- I co? Twoja córka będzie obsługiwała stoliki w nocnym klubie?

- Komisarz chce mieć tam wtyczkę. A tę sprawę prowadzę ja - oznajmiła Ally.

- Wyjaśnijmy to sobie. Nie obchodzi mnie, kto prowadzi sprawę. Pani ojciec poprosił mnie o po­moc, więc to zrobię. Tego właśnie ode mnie oczeku­jesz? - zapytał Boyda.

- Tak, na razie.

- Doskonale. Może zacząć dzisiaj. Jesteśmy umó­wieni o siedemnastej w moim gabinecie w Blackhawk's. Powiem pani to, co powinna pani wie­dzieć.

- Jestem ci winien wdzięczność.

- Nigdy nie będziesz mi nic winien. - Jonah ruszył do drzwi, zatrzymał się i obejrzał przez ramię. - Aha, pani detektyw. Kelnerki w Blackhawk's ubierają się na czarno. Czarna bluzka albo sweter, czarna spódnica. Krótka czarna spódnica - dodał z naciskiem, zanim zniknął za drzwiami.

Ally wydęła usta i po raz pierwszy, odkąd weszła do pokoju, rozluźniła się na tyle, żeby niedbałym gestem wsunąć ręce do kieszeni.

- Nie sądzę, abym polubiła twojego przyjaciela, tato.

- Dotrzecie się.

- Jak papier ścierny? Nie, on jest za bardzo gruboziarnisty, mogłoby boleć. Ufasz mu?

- Ufam mu tak jak tobie.

- Ktoś, kto organizuje włamania, musi być spryt­ny, ma rozum i nie boi się ryzykować. Powiedziała­bym, że Blackhawk spełnia te wszystkie trzy warun­ki. - Wzruszyła ramionami. - Tylko że... gdybym nie wierzyła w twój osąd, to w czyj?

Boyd uśmiechnął się.

- Twoja matka zawsze lubiła Jonaha.

- Niech będzie, już prawie się w nim zakocha­łam. - Dostrzegła z rozbawieniem, że ta uwaga wymiotła uśmiech z twarzy ojca, i dodała: - Mimo to nadal zamierzam interesować się innymi mężczyz­nami z jego klubu.

- Taką masz pracę.

- Od ostatniego włamania minęło pięć dni. Zbyt

dobrze im idzie, żeby wkrótce znowu nie spróbowa­li. - Ruszyła po filiżankę, zmieniła zdanie i za­wróciła. - Tym razem mogą nie szukać ofiary akurat w Blackhawk's, a nie zdołamy obsadzić wszystkich lokali w mieście.

- Skoncentruj się więc na Blackhawk's. Krok po kroku, Allison.

- Wiem, nauczyłam się tego od najlepszych. Rozumiem, że najpierw powinnam poszukać kusej czarnej spódniczki.

Kiedy ruszyła do drzwi, Boyd rzucił:

- Nie za kusej.

Ally pełniła dyżur od ósmej do szesnastej i nawet gdyby wyszła punktualnie co do minuty i pokonała sprintem odległość czterech przecznic, dzielących komisariat od jej mieszkania, nie dotarłaby do domu przed szesnastą dziesięć.

Wiedziała. Zmierzyła sobie czas.

A wyjść punktualnie z pracy, to jak znaleźć brylant w błocie. Nie chciała spóźnić się na swoje drugie spotkanie z Blackhawkiem.

Była to kwestia dumy i zasad.

Wpadła do domu o szesnastej jedenaście - dzięki temu, że zajęty czymś innym porucznik zrezyg­nował z przeprowadzenia końcowej odprawy - i pę...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin