J.SWasilewski_Historia_przedmiotów.pdf

(1605 KB) Pobierz
Tajna historia przedmiotów
Jerzy S. Wasilewski
Leżą przede mną trzy krążki. Dwa pierwsze to stare mo­
nety, sczerniałe, poszczerbione, wytarte. Obie przywiozłem
dawno temu z Mongolii, a chociaż spotkały się dopiero na
moim biurku, to związane są ze sobą w szczególny sposób.
być pokazywane śmielej, i wtedy ujawniało się tłumione na
codzień przywiązanie do likwidowanych i odchodzących
form kultury narodowej, w której częstowanie się tabaką na
powitanie było ceremonią najpowszechniejszą. Dochodziło
zatem do zbiorowego oglądania jakiejś cenniejszej sztuki
w ściśniętym wianuszku. Gdy po południu na placu przerze­
dzało się, staruszkowie-znawcy przysiadali rzędem pod par­
kanem i paląc długie fajki podawali sobie wzajemnie te na­
prawdę najcenniejsze tabakierki - własne, niekoniecznie na
sprzedaż. Palcami wskazywali sobie detale, debatując szcze­
gółowo o tym, jaki wpływ na cenę ma wzór stworzony przez
słoje kamienia, sposób oprawy koralowej główki albo zato­
piony w ściankach bursztynowej flaszeczki owad. Jubiler-
stwo biedaków - myślałem.
Tamtego dnia pociągnęło mnie jednak w tę gorszą stronę
bazaru, właśnie do najpospolitszej starzyzny i drobnicy, roz­
rzuconej kupkami na gazetach, wprost na ziemi. Nie wiem
dlaczego spośród dziesiątków takich stert wybrałem tę wła­
śnie skrzynkę, a w niej, spod warstwy tych samych co wszę­
dzie zardzewiałych śrubek i spalonych świec motocyklo­
wych, wygrzebałem ten krążek. Pamiętam, że jeszcze kilka
lat później umiałem sobie przypomnieć uczucie owego ma­
gnetycznego przyciągania, które mnie tam wiodło. Dziś nie
jestem pewien, czy nie była to zwykła bazarowa gorączka po­
szukiwacza, pociąg do przepatrzenia wszystkiego. Może jed­
nak emanowało stamtąd coś, co kazało mi trafić wreszcie na
tę nieczytelną, pokrytą brudem monetę.
Na jednej stronie carski dwugłowy orzeł, z berłem i jabł­
kiem w szponach. Po drugiej, wbrew spodziewaniu, wcale
nie profil brodatego Mikołaja II. Spod zeskrobanego paznok­
ciem brudu wyłania się data w środku: 1863-1864 i napis cy­
rylicą dokoła: „Za usmirenie pol'skago miateża" (za stłumie­
nie polskiego buntu).
A więc to nie moneta, to medal za tłumienie powstania
styczniowego! Pamiętam, że wspominał o nim Żeromski
w Syzyfowych pracach. Znaleziony na centralno-azjatyckim
targowisku musi oczywiście wywołać rozemocjonowanie,
zdziwienie - szczęściem, przypadkiem, związkiem ponad
odległościami. Mało który
umysł nie zareagowałby oży­
wieniem na taką koincydencję
i na taki obciążony znaczeniami
przedmiot. Natychmiast poja­
wiają się spekulacje, jak mógł
on trafić do Mongolii. Sam
przedmiot podpowiada taki oto
epizod: skoro brak mu uszka do
zawieszania - widać u góry, że
zostało ono odłamane, a miej­
sce byle jak zaklepane - to pew­
nie dlatego, ze ktoś próbował
puścić go kiedyś jako monetę.
Gdzieś w jakimś zajeździe na
kiachtyńskim trakcie, eskortu-
Pierwszy krążek wtajemniczenia
Ta miedziana moneta pochodzi z niedzielnego ułan-bator-
skiego bazaru. Co tydzień na ogromnym zakurzonym placu
na zachodnich peryferiach miasta, niedaleko nowego cmenta­
rza (było to już po przeprowadzce bazaru z malowniczej oa­
zy ws'rod ostatnich chińskich domków, u stóp klasztornego
wzgórza Gandan) pojawiał się tłum sprzedających, kupują­
cych i oglądających najróżniejsze rupiecie. Spora ich część
robiła wrażenie, jakby przez sześć dni tygodnia poniewierały
się gdzieś po ulicach, a na siódmy, nie wiedzieć po co, awan­
sowały do roli przedmiotów handlu. Toteż z reguły szybko
przechodziłem przez tę część targowiska, kierując się ku ma­
łemu obszarowi, gdzie handlowano rzeczami lepszej klasy.
W zaciszu wysokiego ogrodzenia z desek zasiadali i przecha­
dzali się poważni starsi panowie, już nie w wyszmelcowa-
nych - jak reszta klienteli - marynarkach, ale w odświętnych
mongolskich strojach i tłoczącym się wokół nich osobnikom
z pospólstwa pokazywali - lub nie, zależnie od wyników oce­
ny takiego ciekawskiego - to co chowali w zanadrzu: jakąś
resztkę dawnej srebrnej biżuterii z koralami i turkusami, ta­
bakierkę z agatu lub porcelany, malowaną na płótnie lamajską
ikonę lub okaz najrzadszy - mosiężnego burchana.
Nie da się dziś przekazać atmosfery nielegalności, w ja­
kiej odbywały się te łowy. W Mongolii wczesnych lat 70-
tych, państwie w stolicy którego nie przypadkiem stał najspo­
kojniej pomnik Stalina, posiadanie i afiszowanie się
przedmiotami sakralnymi, z obszaru niedawno zgniecionej
religii lamajskiej nie było całkowicie bezpieczne ani dla
sprzedających, ani też dla kupujących (byli nimi głównie cu­
dzoziemcy, myślący oczywiście o wywozie - a w takim przy­
padku przedmiot religijny stawał się dla władzy cennym
obiektem kultury). Takie przedmioty jak tabakierki mogły
120
780904600.001.png
jacy kupców w drodze do Urgi esauł zabajkalskich kozaków
niby to niedbale rzuca na mokry blat szynkwasu garść mie­
dziaków...
A wcześniejsze, polskie etapy tej drogi? Kto i za jakiż to
czyn bohaterski zosta! nim odznaczony? Za odwagę, za spryt
czy za podłość? Może dostał go „za chrabrost'" junkier Zu-
bow, Czerkies wprawdzie tylko półkrwi, ale i tak niesłycha­
nej odwagi i zapamiętałości dżygit, który po wygranej po­
tyczce gdzieś na drogach północnego Mazowsza z jakąś po­
wstańczą partią, zapędził jej trzech dowódców-młokosów do
dworu. Ci ukryli się w panieńskim pokoiku na górce, Zubow
wpadł tam z kozakiem, huknęła salwa, wszystkie trzy kule
utkwiły w futrynie, a oni roznieśli na szaszkach nietęgich
strzelców...
A może dostał go za wojenną przemyślność esauł Duk-
manow, weteran kampanii krymskiej, zaprawiony w starciach
na Kaukazie, który w augustowskiej guberni nie tylko forte­
lem obronił prowadzone furgony z amunicją, ale złapawszy
języka nahajkami wydobył od niego wiadomość, którędy cią­
gną buntownicy. Dukmanow najpierw nie rozumiał co tamten
plecie o wybieraniu kożuszków, aż wreszcie pojął, że padają
nazwy wsi, gdzie będą pobierać powstańczą kontrybucję
w odzieży. Zasadzka skończyła się krwawą jatką. Dużo
później zarówno Zubowa jak i Dukmanowa przeniesiono na
Zabajkale w ramach ustawicznych wszechimperialnych
translokacji.
Ale przecież za odwagę wojenną dekorowano raczej krzy­
żem św. Andrzeja. Tym medalem wynagradzano pewnie inne
zasługi: wierność miłościwie panującemu, współpracę z pra­
wowitą władzą, gorliwość w zaprowadzaniu nowych porząd­
ków. Może dostał go wójt Krasko z Kowieńszczyzny, które­
mu dano do wyboru: albo spalenie wioski i zesłanie wszyst­
kich mieszkańców gdzieś pod turkiestańską granicę albo zor­
ganizowanie murawiewowskiej straży wiejskiej, denuncjo-
wanie agitatorów i pomoc w wyłapywaniu błąkających się po
lasach niedobitków. To on, z medalem przyznanym za to, że
nawet obywatelstwo potrafił zmusić do podpisywania wier-
nopoddańczych adresów, a pewnie też za schwytanie kogoś
znaczniejszego, powieszonego potem w Wilnie, wyjechał
później na dobrowolną emigrację w stepy nad Bajkał, gdzie
ziemi pozwalano brać do woli. Dlaczegoś nie chciał do kon-
gresowiackiej Wierszyny, wolał osiąść jeszcze dalej, aż pod
chiński kordon.
Dlaczego przychodzą mi do głowy wszystkie te scenariu­
szowe epizody? Czy w akademickim studium artefaktu było­
by miejsce dla takich wymyślonych obrazów, które zresztą
niejeden przedmiot może z łatwością wywołać? Wszystkie te
dzieje jednego pocisku, historie
jakiejś żółtej ciżemki, losy tap­
czanu pewnego gestapowca
i niezliczonych innych
przedmiotów - czy nie lepiej
zostawić je jako materiał do
konstrukcji literackich? Prze­
cież nie zadowala mnie w nauce
sama tylko idiografia, nudzi na-
nizywanie fakcików na jedną co
najwyżej nitkę - chronologii,
bez rekonstruowania szerszych,
bardziej abstrakcyjnych wzorów
- układów i relacji, modelo­
wych powiązań i systemowych
zależności.
Ale etnografia musi być też realistyczna - inaczej nie bę­
dzie w ogóle etnografią. Chociaż w swoich własnych wcze­
śniejszych badaniach traktowałem przedmiot prawie wyłącz­
nie jako reprezentację jakiegoś systemu myślowego (ujmując
rzecz jako tekst, jako nośnik symboliki, korelat wierzeń i wy­
obrażeń, utrwalony zapis systemu intelektualnego lub spo­
łecznego) to przecież w pełniejszym oglądzie nie zamierzam
poprzestawać na jego systemowym, synchronicznym wymia­
rze. Niech nie zabraknie w nim nitki diachronii, i to w takim
ujęciu, by nie wypadły z pola uwagi konkretne jednostkowe
losy rzeczy, a tym samym ludzi, przez ręce których przeszły,
w których genealogie się wplotły.
Miejscem, gdzie szczególnie mi brak takiej informacji
jest muzeum etnograficzne. W tej zbiornicy rzeczy słabo wy­
pada wszelkie pozamaterialne zaplecze artefaktu, jego kon­
tekst czy tło. A już to co niepowtarzalne jest świadomie
i programowo pominięte. Oglądając rzecz nie dowiemy się
niczego o jej jednostkowym losie, o tym co się z nią działo
i czym była dla wszystkich, którzy mieli ją w ręku - od wy­
twórcy aż do zbieracza-kolekcjonera, który ją z jej własnych
kontekstów wyłuskał i do swego wstawił, przydając jej no­
wych znaczeń i obdarzając innymi emocjami. Pokażcie mi
koleje losu konkretnego dzieła ludzkiej ręki zanim trafiło na
wystawę i zostało zamrożone pod szkłem jako eksponat. 1 Ta­
kich informacji nie wstydzą się podawać jedynie w małym
regionalnym muzeum czy izbie pamięci. A jeśli i tam prze­
wodnik tego nie odsłoni - pozostaje własna domyślność
i wyobraźnia.
Trzeba uruchomić w sobie „hermeneutykę rzeczy", otwo­
rzyć się na mowę przedmiotu. Wcale nie trzeba do tego być
kolekcjonerem, acz skądinąd posiadanie ułatwi otwarcie,
zwłaszcza jeśli staje się to w szczególnych okolicznościach.
Przedmiot ma w sobie moc. Trzeba tylko stanąć na jego dro­
dze, a on zmusi nas do wysłuchania swojej historii. I wtedy
inaczej patrzymy na inne przedmioty. Pora przyjrzeć się dru­
giej monecie.
Wtajemniczenia krążek drugi
To już prawdziwy pieniążek. Mosiężny, z chińskimi i uj-
gurskimi znakami wokół kwadratowego otworu pośrodku -
przez taki otworek nawlekano monety na sznury do tezaury-
zacji, wplatano w warkocze, przyszywano jako ozdobę stro­
ju. Jak wszystkie zdezaktualizowane monety mógł służyć
różnym celom praktycznym - np. jako zakończenie sznura,
przewiązującego lamajską księgę. Po przymocowaniu (do
jednej lub kilku złączonych takich monet) kawałka owczej
121
780904600.002.png
sierści, powstawał swoisty pompon z obciążnikiem. Używa­
no go do gry „tebek", polegającej na wielokrotnym, jak naj­
dłuższym podbijaniu go nogą, podobnie jak na warszawskich
podwórkach i boiskach grywa się „w zośkę".
Pamiętam, że gdy sam w nią grywałem, intrygowała mnie
ta nazwa. Nie ma ona przecież nic wspólnego z zasadami gry,
nie tłumaczy się jej techniką, nie wiadomo kim była tajemni­
cza kobieta, która użyczyła jej swego imienia. Czytałem
gdzieś, że taką grę znano już w starożytnym Rzymie - wspo­
mina o niej bodaj któryś z Pliniuszy. Może więc stamtąd? No
ale przecież nie było łacińskiego odpowiednika greckiego
imienia Sophia (gdyby to ono miało być ewentualnym
źródłosłowem swojskiej Zośki). Pochodzenie nazwy - jak
i samej gry - zostawało więc dla mnie zagadką - aż do ze­
tknięcia się z jej mongolskim odpowiednikiem.
Na taki „miedziak" mówi się po mongolsku „dzos", (co
słownikowo znaczy „miedź). Skądinąd w wymowie buriac-
kiej brzmiałoby to „zos", ale nawet gdybym o tym wcześniej
pomyślał, to nie przyszłoby mi do głowy skojarzenie - na
przekór tysiącom kilometrów dzielących te formy geogra­
ficznie i lingwistycznie - buriackiego „zos" ze swojską „zoś­
ką". Ale oto natrafiam na informację, która niezwykle upraw­
dopodobnia ten związek.
Oto Grigorij Nikołajewicz Potanin wspomina (a dotyczy
to lat około połowy XIX wieku) że kadeci szkoły wojskowej
w zachodniosyberyjskim Omsku grywali w grę „zośka". 2
Eureka! Skoro „zośka" notowana jest na Syberii pod tą na­
zwą, nic przecież po rosyjsku nie znaczącą (nie notuje jej ża­
den ze słowników, a tym bardziej nie ma w rosyjskim takie­
go imienia), to znaczy że zapożyczono ją od Buriatów (co su­
geruje zresztą autor, rozwiewając tym nasze obawy, że z Bu-
riacji do Omska jeszcze daleka droga). A że nazwa buriacka
nie brzmiała po rosyjsku naturalnie, więc dodano końcówkę,
która ułatwia deklinację, uzupełniając ją do formy „zośka".
A więc swojska „zośka" to pierwotnie mongolski i bu-
riacki „miedziak", za pośrednictwem formy rosyjskiej, ase-
mantycznej. Już wiem, kto przyniósł ją do Polski: mówiąc
metaforycznie, ci sami absolwenci omskich i irkuckich szkół
wojskowych, kiedy ich stamtąd wysłano do „usmirenia
pol'skogo miateża", a którzy potem wracali z medalami. Zna­
my już ten szlak - ktoś kto dopiero co odnalazł w tamtej czę­
ści świata pierwszy miedziak - materialny dowód kontaktu
między stepem a Mazowszem, natychmiast nabiera przeko­
nania, że i drugi krążek pokonał tę samą drogę, w tym samym
czasie wędrując z tymi samymi ludźmi. Przedmiot material­
ny - rzecz jak najbardziej namacalna - wystarczy jako dowód
prawdziwości takiej hipotetycznej rekonstrukcji.
Nie ma dla badacza większej radości niż wtedy, gdy zda­
rzenie, które wydarzyło się mu osobiście doprowadza go do
jakiegoś naukowego odkrycia czy ustalenia. Nie ma też
większej pokusy niż ta, by ulec temu czarowi. Ale wzorem
musi być raczej przebiegły Odyseusz, który przez rozum
i silną wolę potrafił nie posłuchać głosu zwodzących syren.
Do jakiego masztu sceptycyzmu mamy się przywiązać, by
trzeźwo i bezpiecznie płynąć dalej ku prawdziwym odkry­
ciom? Czy przy budowaniu hipotez naukowych umiemy się
wyzbyć pokusy wiązania ze sobą faktów, które połączyły się
ze sobą w naszym prywatnym życiu, w którym przecież za­
nurzone jest badanie? Czy można ustrzec się przed istnym
„przymusem kojarzenia", który zaślepia nas na fakt, że pew­
ne związki, dla nas oczywiste, jak np. relacje, nie istnieją
„naprawdę", a leżą tylko - jak Ruskinowskie piękno -
„w oku obserwatora".
Ileż to klasyfikacji, periodyzacji, rekonstrukcji, modeli
przedstawia fakty w jakimś powiązaniu i pogrupowaniu nie
dlatego, że w ten właśnie sposób one się organicznie ze so­
bą łączą, ale dlatego, bo dzięki temu autorowi wszystko zga­
dza się w jego naukowej buchalterii. Żadne znalezisko, żad­
na rzecz ani informacja nie może pozostać bezużyteczna,
zbyteczna, niezinterpretowana. Wszystko ma swoje miejsce,
wszystko pasuje do siebie w uczonej konstrukcji, bo tak to
się kojarzy badaczowi, dając mu błogie poczucie ładu i har­
monii.
I oto wystarczy jeden kamyk by zburzyć tę psychologicz­
ną konstrukcję, tę syntezę prawdy i zmyślenia. Dostaje się
wtedy nauczkę, by nigdy nie dopinać gorsetu teorii (kon-
struktu, modelu) na ostatni guzik.
Wystarczy jedna lektura, byle właściwa. Na przykład
„Zły" Tyrmanda. Tyle tu szczegółów z Warszawy lat 50-
tych, istna etnografia miasta. Jest nawet informacja o grach,
0 tym że przed wojną grywano w pliszki, w cymbergaja i in­
ne, ale nie znano jeszcze „zośki" - ta przyszła zaraz po wyz­
woleniu.
Kto ją zatem przyniósł? To nie zabąjkalscy kozacy z cza­
sów powstania? Czyżbym musiał zarzucić obraz sołdatów
grających „w zosku" na oczach polskiej dzieciarni? Ale to
ponad moje siły - zbyt wielka jest moc obu krążków. Nadal
będę więc trwał w przekonaniu, że byli to żołnierze ze
wschodu, tyle że oczywiście nie z carskiej, a z czerwonej ar­
mii. A jeśli, co niewykluczone, napotykam na sygnały,
mówiące że „w zośkę" grywano jeszcze przed wojną, (choć
niekoniecznie w Warszawie), chętnie wrócę do hipotezy
wcześniejszej. Tak czy owak, niezależnie od datowania, nic
nie zachwieje mojego przekonania, że gra przyszła po woj­
skowym szlaku. Dwa przedmioty są tego aż zbyt silnym do­
wodem.
Krążek trzeci - lekcja trzecia
On także ma otwór, ale to już nie miedziak - to nieco
większe, zielonkawo żyłkowane kółko z jaspisu, spłaszczone,
cienkie, o zaokrąglonych krawędziach otworu wewnętrznego
1 obwodu. I nic poza tym.
Można tylko zgadywać, że wyrób jest chiński, w każdym
razie Mongołowie takim rzemiosłem się nie parali. Poza tym
kompletne zero informacji (co najwyżej, jeśli cena miałaby
stanowić jakąś namiastkę informacji o rzeczy, to kosztowała
dość drogo). Idealna prostota, brak jakichkolwiek cech stylo­
wych, wzorów czy nacięć, nawet uchwytu. Nie ma żadnego
122
780904600.003.png
punktu wyjścia do przypuszczeń na temat pochodzenia, wie­
ku, przeznaczenia czy choćby aktualnego sposobu użytkowa­
nia. Mała enigma, tajemniczy monolit, nieme dziecko niezna­
nych rodziców, zagadka Kaspara Hausera.
Milczenie tego przedmiotu prowokuje. W realiach kultu­
rowych Azji Centralnej można zakładać praktycznie tylko
jedną jego funkcję - ozdoby. Może była to przywieszka do
woreczka na tabakę, obciążnik ułatwiający założenie go za
pas? Ale mongolskie przywieszki, podobnie jak ich bardziej
znane japońskie odpowiedniki, „netsuke", były z reguły figu­
ralne. Może zatem jakiś rodzaj wieszadełka w odświętnym
kobiecym stroju? W takim razie prosiłoby się o ornament,
o jakiś kwiatek, ozdobny detal.
Czy można sensownie wnioskować z milczenia? Czy
dla znaczenia rzeczy wynika coś z faktu, że nie ma ona
żadnego widzialnego znaku, mówiącego o jej tożsamości?
A może z tego ubóstwa trzeba uczynić cnotę i przypomnieć
sobie, że skrajna ascetyczność przedmiotu może służyć
upostaciowaniu wartości abstrakcyjnych: ideału, absolutu,
transcendencji. Nieprzypadkowo takie same, intrygujące
swą prostotą kamienne i brązowe kręgi i krążki z otworami
były znane w Chinach już w okresie archaicznym. I może
to samo coś, co stanowiło o ich mocy wtedy, nadaje im
wartość teraz, gdy przeszmuglowane z dawnych cesarskich
kolekcji trafiają na rynek antykwaryczny. Jeśli zachowa się
do tego oryginalny, stary futerał z imperialnymi pieczęcia­
mi, to będzie on czytelną gwarancją, że ten właśnie
przedmiot swoją mocą intrygował już władców dawnych
dynastii. Trafi on na aukcję zorganizowaną przez któryś
z wielkich domów aukcyjnych, w Londynie lub Hongkon­
gu, specjalnie dla tego jednego obiektu, pod hasłem „bar­
dzo ważny dysk rytualny bi"
Kształty i rzeczy najprostsze najlepiej materializują
odwieczność - czy będą to niewielkie kółka z muszli, o prze­
szłości których tyle wiedzieli Trobriandczycy, czy monstrual­
ne kręgi z innych wysp mórz południowych, istne kamienie
młyńskie, które przyciągają do siebie magnetycznie nawet
w antykwariacie, w stolicy któregoś z dawnych kolonialnych
mocarstw.
Albowiem moc mają w sobie nie tylko przedmioty wy­
stawne, bogate, naładowane pięknem. Tak, one też dają po­
czucie obcowania z transcendencją. Kiedy zwiedzając kate­
dralny skarbiec albo przycerkiewne muzeum patrzę na wy­
jątkowej roboty złoty pektorał czy prawosławny krzyż z rę­
kojeścią, myślę o tym, jak konający kardynał lub archiman-
dryta wczepiał się weń kurczowo na łożu śmierci, by palca­
mi czuć, że Zbawiciel go nie opuszcza. Gdy biorę do ręki pa­
rę imponująco masywnych, wymyślnych noży rytualnych,
wiem jak czuł się lamajski ofiarnik w czasie ceremonii wy­
ganiania zła, składając ofiarę z człowieka-kukły „dzolig".
Parafernalia są potężną gwarancją mocy każdego aktu reli­
gijnego.
Oczywiście moc ma w sobie tylko przedmiot prawdziwy,
a nie byle jaki zakup - owoc krótkotrwałej przygody w super­
markecie, zrodzony z przelotnego związku klienta z wielką
nierządnicą rynku. O przedmiocie-gadżecie wiadomo, że
przeleci przez nasz dom - w stadzie innych - pokonując
w błyskawicznym tempie drogę między wózkiem zakupo­
wym a śmietnikiem. Przedmiot prawdziwy jest nieśmiertelny.
O wrzuconych w potlaczu do ogniska miedzianych płytach
będzie się jeszcze długo pamiętać. Zawsze byli i będą ikono-
klaści i hunwejbini, Savonarolowie, Attylowie i rzecznicy
mód, które uczą nas nie znosić designu z minionego sezonu.
Ale to rzecz jest w końcu naszą jedyną wiecznością. Znany
aforyzm, mówiący że człowiek jest epizodem w dziejach
przedmiotu wywoła u kolekcjonera mniej odruchowy sprze­
ciw niż u innych.
Rzeczy zmuszają nas do myślenia o wieczności, i to
w obu kierunkach - zarówno w przyszłość, w długo-wiecz-
ność, jak i w przeszłość, w od-wieczność. Jak srebrne naczy­
nie chrzcielne, upamiętniające siedem pokoleń rodu Castor-
pów, ewokujące w małym Hansie to „na pół marzycielskie,
na pół niepokojące uczucie czegoś płynącego i zarazem sto­
jącego, jakiegoś zmiennego trwania, które miało w sobie
rytm i powrotu, i zawrotnej jednostajności". 3
Żeby zakorzenić nas w przeszłości, przedmiot musi być
sam w niej dobrze zakotwiczony. Dlatego tak ważny jest znak
wytwórcy - sygnatura autora, stempel warsztatu, cienko gra­
werowane inicjały zegarmistrzów kolejno reperujących stary
mechanizm czy grubo, stolarskim ołówkiem napisane nume­
ry na dnie szuflad komody, by łatwiej pasowały. Zakorzenie­
nie w kulturowym kontekście stanowi o tożsamości. Stary
turkmeński dywan ma cechy stylowe, umożliwiające jego
identyfikację nie tylko z plemienną grupą Erzari, ale wręcz
z okolicą miasteczka Dali nad Amu-darią, gdzie musiał po­
wstać; współczesny dywan afgański nie daje patrzącemu tej
możliwości tropienia rodowodu - jest zbieraniną wzorów,
z których każdy należał kiedyś do innej grupy rodowej, okre­
ślał konkretną, odmienną proweniencję.
Dzięki rzeczom wybiegamy też w przyszłość. To one
zmuszają zbieracza do pomyślenia o potomkach, o spadko­
biercach, o przyszłych oglądających. Zakorzeniając nas
w przeszłości i wyrastając w przyszłość przedłużają naszą eg­
zystencję. Jednocześnie, w innym wymiarze, poszerzają ją,
rozbudowując naszą osobowość i tożsamość kulturalną. Tak­
że ktoś, kto nie ma ochoty ograniczać się do tożsamościowe­
go emploi, zdeterminowanego przez tradycję rodzinną i jej
pamiątki, może zbudować inną tożsamość z obiektów groma­
dzonych osobiście. 4 Może wyrwać się z ograniczeń własnej
kultury i własnego horyzontu zachowań. Zbierając exotica
dotykam rzeczywistości najodleglejszej, obcując z chiń-
szczyzną cofam się w przeszłość najdalej jak mogę. Pijąc her­
batę przy niskim stole, który był niegdyś „łożem opiumo­
wym" w chińskiej palarni opium nie staję się starym Chiń­
czykiem, ale łatwiej mi wejść wyobraźnią w tamten świat.
Na przekór osławionej alternatywie „być albo mieć" upie­
ram się, że „mieć" (zbiór rzeczy) niesie tę samą wartość du­
chową, co „być" (zbieraczem rzeczy).
PRZYPISY
Przypomina o tym etnologia skandynawska - patrz np. L.Otto,
L. Pedersen, Collecting oneself. Life stories and objects of memory, „Eth-
nologia Scandinavica", vol. 28, 1998, s. 77-92
2
T. Mann, Czarodziejska góra, Warszawa 1956, s. 48
1
5
Przegląd takich współczesnych postaw wobec pamiątek daje B. Ro-
gan, Things with a history - and other posessions, „Ethnologia Scandina­
vica", vol. 28, 1998, s. 93-107. Tamże podstawowa literatura do tak rozu­
mianej przez współczesną antropologię anglosaską „materiał culture".
4
G. N. Potanin, Ocerki severo-zapadnoj Mongoła, S. Peterburg
1881, s. 120
123
780904600.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin