Kondas Małgorzata - Vertigo.pdf

(93 KB) Pobierz
Małgorzata Kondas
Vertigo
781006113.001.png
Kto nie miewał zawrotów głowy, nie, nie wie jak uprzykrzon ą s ą
dolegliwo ś ci ą .
Vertigo zacz ę ło si ę niespodzianie trzy miesi ą ce temu… Nie, ż eby
by ć ś cisł ą musz ę wspomnie ć , ż e cierpiałam na t ę chorob ę ju ż od
dzieci ń stwa, ale wtedy sama min ę ła, a teraz mam j ą znowu.
Dla lekarzy byłam okazem zdrowia, b ą d ź ciekawym przypadkiem.
Jedni i drudzy przepisywali mi nieskuteczne leki, a ż wreszcie pewien
stary doktor doradził wyjazd na teren depresyjny. Niewiele jest w
Polsce terenów, gdzie poziom l ą du znajduje si ę poni ż ej poziomu
morza, ale tak si ę szcz ęś liwie zło ż yło, ż e miałam dok ą d pojecha ć . W
mojej wiosce na Ż uławach pani Vera znała pewn ą chłopk ę , do której
napisała list i otrzymała dla mnie zaproszenie.
Zdecydowałam si ę momentalnie. Letnia pora sprzyja wyjazdom, a
moja obecno ść w Warszawie była naprawd ę zb ę dna. Podró ż min ę ła ź le,
ale przy takim stanie zdrowia nie mogłam przecie ż oczekiwa ć
przyjemno ś ci z patrzenia na pola uciekaj ą ce spod kół poci ą gu.
Na stacji czekała na mnie furka. Na szcz ęś cie wóz był wyposa ż ony
w gumowe koła i wyboista droga okazała si ę mniej uci ąż liwa ni ż
mogłam przypuszcza ć . Przydro ż ne wierzby rzucały długie, rosochate
cienie, a pas ą ce krowy przystawały lub podchodziły ciekawie. Wo ź nica
był zdania, ze pozdrawiaj ą mnie. Ja tez tak uwa ż ałam. Rozmawiali ś my
o zwierz ę tach, ro ś linach, ludziach. Stary człowiek był s ą siadem
kobiety, u której wynaj ę łam pokój.
Doje ż d ż ali ś my do wioski, kiedy nagły atak kazał ml uczepi ć si ę jego
r ę kawa, ż eby nie zlecie ć z wozu. Zatrzymał konia i ulokował mnie w
pozycji półle żą cej. Zamkn ę łam oczy, a on czekał cierpliwie, a ż poczuj ę
si ę lepiej i b ę dziemy mogli jecha ć dalej. Wreszcie atak ust ą pił. Wie ż a
ko ś cioła przestała wirowa ć i wtedy… wydała mi si ę znajoma. Ko ś ciół
był w stylu gotyckim: takich spotyka si ę najwi ę cej. – Dlatego pewnie
„rozpoznałam” go – pomy ś lałam.
Dom mojej gospodyni stał jako ostatni po drugiej strony wsi. On
równie ż wydał mi si ę znajomy, ale nie my ś lałam o tym, bo czułam si ę
nadal bardzo kiepsko. Z trudem weszłam na gór ę do małego,
przytulnego pokoiku i poło ż yłam si ę do łó ż ka z prawdziw ą ulg ą .
Zasn ę łam zaraz, a nast ę pnego dnia, kiedy otworzyłam oczy, sło ń ce
stało ju ż wysoko.
Patrzyłam przez okno na dwie wysokie sosny kołysane lekkim
wiatrem. Zbli ż ały si ę do siebie i oddalały w jakim ś dziwnym,
tanecznym rytmie. Ich ruch odczuwałam jako narastaj ą ce napi ę cie,
które p ę kło w kulminacyjnym punkcie, u szczytu obu drzew, by zacz ąć
swój taniec od nowa wzwy ż , coraz wy ż ej.
– Nie! – krzykn ę łam gło ś no i zakryłam twarz.
Kiedy znowu otworzyłam oczy był deszczowy dzie ń , a stara kobieta
poiła mnie jakimi ś ziołami o cierpkim smaku, które jednak dobrze
zaspokajały pragnienie.
– Czy ja mam gor ą czk ę ? – zapytałam.
– Ju ż nie. Teraz szybko pani wyzdrowieje.
Gospodyni miała racj ę . Ju ż nazajutrz czułam si ę całkiem niezłe, i
miałam apetyt, a nast ę pnego dnia wstałam. Byłam słaba ale nie kr ę ciło
mi si ę w głowie. Miałam jednak l ę k przed stromymi schodami,
postanowiłam wi ę c tego dnia jeszcze zosta ć na górze.
Dopiero teraz przyjrzałam si ę dokładnie wn ę trzu, w którym
sp ę dziłam czas choroby. Przy ładnym staro ś wieckim łó ż ku stał stół
nakryty serwet ą z tego samego materiału w ró ż ow ą krat ę , z jakiego
uszyta była po ś ciel i firanki. Pachn ą ce ró ż e umieszczone w prostym,
glinianym dzbanku wyra ź nie przypominały wzór tapety. Cało ść
zaskakiwała harmoni ą kompozycji, tak bardzo nietypow ą dla polskich
wiejskich chat. Moja my ś l uległa jakiemu ś dziwnemu rozdwojeniu. Z
jednej strony byłam zdziwiona, ż e prosta wiejska kobieta tak urz ą dziła
pokój, drugiej jakbym go znała dawniej. Nie było w nim wtedy ró ż , ani
ż anej tapety, a sam pokój był jakby wi ę kszy. Ś ciana za szaf ą , w
której i umieszczono moje rzeczy ró ż niła si ę troch ę od pozostałych No,
to wszystko si ę wyja ś nia. Pokój został wydzielony z wi ę kszego
pomieszczenia. Musiałam zauwa ż y ć to wcze ś niej i dedukcja dokonała
si ę sama w pod ś wiadomo ś ci. To „dawniej” odnosiło si ę zarówno do
chwili kiedy tu przyjechałam i nie było ró ż w dzbanku, a tapety po
prostu
nie
zauwa ż yłam,
jak
i
do
okresu
sprzed
podzielenia
pomieszcze ń .
Zadowolona ze swego dedukcyjnego my ś lenia postanowiłam
sprawdzi ć , co znajduje si ę za drewnian ą ś cian ą . Z małego korytarza na
pi ę trze były jeszcze jedne drzwi prowadz ą ce na strych. Wła ś ciwie była
to taka sama mansarda, tylko nieurz ą dzona. Stały tu skrzynie, beczki.
Jakie ś stare cz ęś ci maszyn, których przeznaczenia nie domy ś lałam si ę ,
oraz sporo ksi ąż ek rozmieszczonych na półce, w tekturowych
pudełkach i wprost na podłodze. Schyliłam si ę , ż eby si ę gn ąć po jedn ą z
nich, ale poczułam charakterystyczne ostrze ż enie przed zawrotem
głowy. Wyprostowałam si ę wolno. Atak nie nast ą pił. Na wszelki
wypadek jednak zaj ę łam si ę ksi ąż kami, które były dost ę pne bez
konieczno ś ci wykonywania niebezpiecznego skłonu. Wybrałam z półki
pierwsz ą lepsz ą . Okazała si ę ni ą stara ksi ąż ka kucharska. Nic lubi ę
gotowa ć . Si ę gn ę łam wi ę c po nast ę pn ą . Był ni ą podr ę cznik fizyki na
poziomie akademickim sprzed dziesi ę ciu lat. Nie umiałam oceni ć , czy
wiedza fizyczna posun ę ła si ę bardzo od tamtego czasu. Dla mnie była i
tak za trudna. Natomiast bajka „O sierotce Marysi i krasnoludkach” nie
straciła swojej aktualno ś ci. Odło ż yłam ksi ąż eczk ę do ponownej lektury
i zanim dotkn ę łam nast ę pnej poczułam na sobie czyj ś wzrok. Nie
słyszałam ż adnych kroków, a mimo to… Odwróciłam si ę gwałtownie.
Za mn ą stała gospodyni i u ś miechała si ę .
– Przyniosłam rosół z kury – powiedziała. – Musi pani zje ść zanim
wystygnie.
– Tak – b ą kn ę łam. Nic ruszałam si ę z miejsca. Mo ż e dlatego, ż e
wbrew słowom kobieta stała w przej ś ciu, jakby nie chciała mnie
wypu ś ci ć ze strychu. Chwila niezdecydowania przedłu ż ała si ę .
Wreszcie złapałam odło ż on ą ksi ąż eczk ę Konopnickiej i ruszyłam w
stron ę wyj ś cia. W chwil ę ź niej nie umiałabym powiedzie ć dlaczego
zachowanie gospodyni wydawało mi si ę dwuznaczne. Rosół był
pyszny, dodał mi sił. Postanowiłam zej ść na dół. Schody nie były a ż tak
strome jak my ś lałam.
Stan ę łam na du ż ym, prostok ą tnym podwórku przypominaj ą cym
wszystkie podwórka znałam. Ciemnorudy, pr ę gowany kot wygrzewał
si ę na sło ń cu, nie zwracaj ą c uwagi na kury, które gromadnie do mnie
podbiegły. Kiedy stwierdziły, ż e niczym ich nie pocz ę stuj ę , zacz ę ły
rozchodzi ć si ę zwolna. Gospodyni była zaj ę ta pieleniem warzywnika.
Wzi ę łam kota na r ę ce i podeszłam, ż eby z ni ą pogaw ę dzi ć . Nie bardzo
wiedziałam od czego zacz ąć . Głaskałam kota i rozgl ą dałam si ę po
obej ś ciu. Z tej strony dobrze było widoczne okno mojego pokoju.
Wtedy nagle spostrzegłam, ż e co ś si ę nie zgadza. Nie tak wyobra ż ałam
sobie to miejsce ogl ą daj ą c je przez okno.
– Gdzie s ą sosny? – spytałam gospodyni ę .
– Tu nie ma ż adnych sosen – odpowiedziała nie przerywaj ą c pracy.
No tak. Powinnam wiedzie ć od razu. Dwie kołysz ą ce si ę sosny to
koszmar z dzieci ń stwa. Widuj ę je zawsze podczas gor ą czki. Taka
trwała blizna na psychice po przebytej chorobie. Dobrze, ż e tylko taka.
Obawiano si ę znacznie gorszych skutków. Niewykluczone, ż e ten
nawrót vertigo ma jaki ś zwi ą zek. Lepiej nie rozpami ę tywa ć i zaj ąć si ę
dniem dzisiejszym.
– Sk ą d ma pani te ksi ąż ki na strychu? – Spytałam.
– Letnicy pozostawiali.
– Wielu ich musiało by ć i du ż o czytali.
– E, nie. Tu rzadko kto przyje ż d ż a. Prawd ę mówi ą c nie ma po co.
Brak gór, jezior, czy cho ć by lasów. Wi ę kszo ść tych tam ksi ąż ek
zostawił profesor.
– Kto takt?
– Nazwali ś my no profesorem, kiedy okazało si ę ż e nie jest geodet ą .
Nic bardzo rozumiałam, co kobieta miała na my ś li, ale
postanowiłam nie dopytywa ć . Mo ż e sama wyja ś ni. Sko ń czyła pielenie
grz ą dki i przysiadła obok mnie na drewnianej ławce.
– Mogło sic dla niego ź le sko ń czy ć – podj ę ła na nowo. – Chodził
po polach i mierzył, a ludzie tego bardzo nic lubi ą . Kiedy gruchn ę ła
wie ść , ż e jaki ś z miasta mierzy ł ą ki, nic nikomu nic mówi ą c, ludzie
zebrali si ę i ruszyli gromad ą . Ka ż dy wzi ą ł co tam miał pod r ę k ą : kosy,
widły, dr ą gi. Tak, jak lisa próbowali zagoni ć go mi ę dzy chałupy. Moja
była na skraju, wi ę c tu si ę schronił. Nic rozumiał czego od niego chc ą .
Wyja ś nił, ż e wcale nie jest geodet ą . Ż e mierzy jak ąś siatk ę
szwajcarsk ą . Nikt o takiej nie słyszał. Ludzie nie wiedzieli, czy mu
wierzy ć , ale rozeszli si ę wreszcie. Od tamtego razu profesor
przyje ż d ż ał co roku i zatrzymywał si ę u mnie. Na dole s ą dwie izby,
on jednak wolał na górze. Pomógł mi przedzieli ć strych i razem
urz ą dzili ś my tamten pokój.
– To on wybrał t ę tapet ę w ró ż e.
– Nie było co wybiera ć . Tak ą przywie ź li do GS –u.
– W tym roku nie przyjechał?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin