Praca zbiorowa - Manuskrypt Chopina.pdf

(715 KB) Pobierz
Manuskrypt Chopina.doc
Manuskrypt
CHOPINA
AUTORZY POWIEŚCI
JEFFERY DEAVER
LISA SCOTTOLINE
LEE CHILD
JOSEPH FINDER
DAVID HEWSON
PETER SPIEGELMAN
S.J. ROZAN
ERICA SPINDLER
JOHN RAMSEY MILLER
JAMES GRADY
P.J. PARRISH
JIM FUSILLI
DAVID CORBETT
JOHN GILSTRAP
RALPH PEZZULLO
 
Rozdział 1
JEFFERY DEAVER
Stroiciel fortepianów powtórzył kilka wznoszących się akordów, z lubością
wyczuwając pod palcami opór ciężkich klawiszy z kości słoniowej. Słuchał,
pochyliwszy łysiejącą głowę i zamknąwszy oczy. Dźwięki wzlatywały ku
ciemnemu sufitowi sali koncertowej niedaleko warszawskiego Rynku Starego
Miasta, a potem rozwiewały się jak dym.
Zadowolony z efektów swojej pracy, włożył kliny do tłumienia strun oraz
sfatygowany klucz stroicielski do aksamitnego futerału i postanowił sprawić
sobie przyjemność, grając kilkuminutowy frag-
ment „Eine kleine Nachtmusik" Mozarta, tryskającej energią serenady, która
należała do jego ulubionych utworów.
Zaledwie skończył, za jego plecami rozbrzmiało energiczne klaskanie i
stroiciel gwałtownie się odwrócił. Pięć metrów od niego stał jakiś mężczyzna,
z uśmiechem kiwając głową. Krępy, o opadającej na czoło czuprynie
ciemnych włosów i szerokiej twarzy. Południowy Słowianin, pomyślał
stroiciel. Przed wielu laty podróżował po Jugosławii.
- Cudowne. Och. Jakie piękne. Mówi pan po angielsku? - spytał mężczyzna z
silnym obcym akcentem.
- Owszem.
- Gra pan tutaj? Na pewno. Z takim talentem.
- Ja? Nie, ja tylko stroję fortepiany. Ale stroiciel też musi radzić sobie z
klawiszami... Czym mogę panu służyć? Sala jest nieczynna.
- A jednak, ma pan taką pasję do muzyki. To słychać. Nigdy nie chciał pan
grać?
Stroiciel nie bardzo miał ochotę mówić o sobie, lecz o muzyce mógł
rozmawiać nawet całą noc. Poza tym, że cieszył się opinią bodaj najlepszego
stroiciela fortepianów w Warszawie, jeśli nie w całej centralnej Polsce, był
zapalonym kolekcjonerem nagrań i oryginalnych rękopisów partytur. Gdyby
miał odpowiednie środki, zbierałby także instrumenty. Raz zdarzyło mu się
wykonać poloneza Chopina na for-tepianie, na którym grał sam kompozytor;
 
uważał tę chwilę za jedną z najważniejszych w swoim życiu.
- Kiedyś. Ale tylko w młodości. - Stroiciel opowiedział nieznajomemu o
pełnym sukcesów wschodnioeuropejskim tournee Warszawskiej Orkiestry
Młodzieżowej, w której występował jako drugi wiolonczelista.
Patrzył na mężczyznę, który z kolei badawczo przyglądał się fortepianowi.
- Jak powiedziałem, sala jest zamknięta, ale może pan kogoś szuka?
- Tak, szukam. - Południowiec podszedł bliżej i zerknął na instrument. - Ach,
Bosendorfer. Jeden z najwspanialszych przykładów wkładu Niemiec w
kulturę.
- O, tak - odrzekł drobny mężczyzna, pieszczotliwie gładząc czarny lakier i
wypisaną gotykiem nazwę firmy - Doskonałość. Naprawdę. Chciałby pan
wypróbować? Gra pan?
- Nie tak jak pan. Po pańskim występie nie ośmieliłbym się dotknąć nawet
klawisza.
- Bardzo pan miły. Mówi pan, że kogoś szuka. Anny? Tej, która uczy się grać
na waltorni? Była tu, ale chyba już wyszła. Nie ma już nikogo z wyjątkiem
sprzątaczki. Jeżeli pan sobie życzy, mogę przekazać wiadomość komuś z
orkiestry albo administracji.
Gość podszedł jeszcze bliżej i delikatnie przesunął palcem po klawiszu - z
prawdziwej kości słoniowej, ponieważ fortepian wyprodukowano jeszcze
przed wprowadzeniem zakazu jej używania.
- To z panem chciałem się spotkać - powiedział.
- Ze mną? Czy my się znamy?
- Widziałem dzisiaj pana.
- Doprawdy? Gdzie? Nie przypominam sobie.
- Jadł pan obiad w restauracji z widokiem na ten wielki budynek. Mam na
myśli ten oryginalny gmach, najwyższy w Warszawie. Jak on się nazywa?
Stroiciel się zaśmiał.
- Najwyższy w całym kraju. Pałac Kultury i Nauki. Prezent od Sowietów,
który, jak się żartuje, podarowali nam w zamian za wolność. Owszem, jadłem
tam obiad. Ale... czy my się znamy?
Nieznajomy przestał się uśmiechać. Oderwał wzrok od fortepianu i spojrzał
w zmrużone oczy swojego rozmówcy.
Nagle, niczym nieoczekiwany i gwałtowny akord w symfonii
„Niespodzianka" Haydna, stroiciela przeniknął strach. Mężczyzna wziął swój
zestaw narzędzi i zerwał się z miejsca. Po chwili zamarł.
- Och - wykrztusił.
Za plecami nieznajomego ujrzał leżące na podłodze przy wejściu dwa ciała:
waltomistki Anny, a obok sprzątaczki. Ich bezwładne sylwetki były
obramowane dwoma cieniami; jeden rzucało światło padające przez drzwi,
drugi utworzyły kałuże krwi.
Południowiec, niewiele wyższy od stroiciela, lecz znacznie silniejszy, chwycił
go za ramiona.
 
- Siadaj - szepnął łagodnie, popychając go na ławę i odwracając w stronę
fortepianu.
- Czego pan chce? - drżącym głosem i ze łzami w oczach zapytał mężczyzna.
— Cii...
Dygocząc ze strachu, stroiciel pomyślał: „Ależ ze mnie głupiec! Powinienem
uciekać, kiedy tylko wspomniał o niemieckim rodowodzie Bosendorfera".
Każdy, kto naprawdę znał się na fortepianach, wiedział, że instrumenty tej
marki produkuje się w Austrii.
Kiedy zatrzymano go na krakowskim lotnisku imienia Jana Pawła II, nie miał
wątpliwości, że ma to związek z zawartością
jego teczki.
Był wczesny ranek, a on obudził się znacznie wcześniej w hotelu Pod Różą,
który w Polsce lubił najbardziej z powodu osobliwego połączenia
ornamentalnej klasyki i surowej nowoczesności, a także ze względu na fakt, że
gościł tam Franciszek Liszt. Wciąż na wpół przytomny, bez porannej kawy
czy herbaty, szybko otrząsnął się z otępienia, gdy stanęli nad nim dwaj
umundurowani mężczyźni.
- Pan Harold Middleton? Uniósł wzrok.
- Tak, to ja.
I nagle uświadomił sobie, co się stało. Przeglądając jego aktówkę,
funkcjonariusze ochrony lotniska zobaczyli coś, co ich zaniepokoiło. Młodzi
ludzie uznali jednak, że rozsądniej będzie nic nie mówić. Przepuścili go, po
czym wezwali wsparcie: tych dwóch rosłych, ponurych mężczyzn.
Spośród około dwudziestu pasażerów czekających w hali odlotów na
autobus, który miał ich zabrać do samolotu Lufthansy lecącego do Paryża, w
jego stronę spojrzało kilka młodszych osób. Starsi, utemperowani latami
komunizmu, nie mieli odwagi. Mężczyzna siedzący najbliżej Middletona, dwa
krzesła od niego, odruchowo uniósł wzrok z błyskiem niejasnej obawy w
oczach, że wezmą go za jego towarzysza. Kiedy się zorientował, że nie
zamierzają go zaczepiać,
z wyraźną ulgą wrócił do lektury gazety.
- Pan pozwoli z nami. Tam. Tak. Proszę. - Przesadnie grzeczny,
zwalisty funkcjonariusz wskazał ruchem głowy stanowisko kontroli
bezpieczeństwa.
- Wiem, o co chodzi. To po prostu nieporozumienie. - Przesycił głos
cierpliwością, szacunkiem i życzliwością. Taki ton należało przybierać w
kontaktach z miejscową policją, ton, dzięki któremu można było uniknąć
kłopotów podczas przekraczania granicy. Middleton wskazał aktówkę. -
Mogę pokazać panom dokumentację, która...
Drugi, milczący funkcjonariusz podniósł teczkę. Jego towarzysz powiedział:
- Proszę, pan pójdzie. - Uprzejmie, lecz nieustępliwie. Młody mężczyzna o
 
kwadratowej szczęce, sprawiający wrażenie, jak gdyby nie potrafił się
uśmiechnąć, patrzył mu w oczy niewzruszenie i nie było żadnej dyskusji.
Middleton wiedział, że Polacy stawili najbardziej zacięty opór hitlerowcom.
Ruszyli razem przez maleńkie, niemal puste lotnisko - w środku niższy
Amerykanin o przeciętnym wyglądzie, a po jego bokach wysocy
funkcjonariusze. Pięćdziesięciosześcioletni Harold Middleton przytył o kilka
kilogramów od minionego roku, w którym z kolei ważył odrobinę więcej niż
w poprzednim. Ale, co ciekawe, jego waga - w połączeniu z gęstymi,
ciemnymi włosami - sprawiała, że wyglądał na młodszego. Jeszcze pięć lat
temu jego córka podczas uroczystości wręczenia dyplomów w college'u
przedstawiła go kilku koleżankom
z roku jako swojego brata. Wszystkie dały się nabrać. Ojciec z córką często się
później z tego śmiali
Pomyślał teraz o niej, gorąco licząc w duchu, że zdąży na samolot, a potem na
lot do Waszyngtonu, wieczorem zamierzał zjeść kolację z Charlotte i jej
mężem w Tyson's Coraer. Miał ją zobaczyć po raz pierwszy, odkąd
poinformowała rodzinę, że jest w ciąży.
Spoglądając jednak na czekającą przy punkcie kontroli bezpieczeństwa
gromadkę mężczyzn - równie posępnych - zaczynał ze smutkiem zdawać
sobie sprawę z tego, że kolacja może zostać odłożona na później. Nie
wiedział tylko, na jak długo.
Opuścili strefę odlotów i podeszli do dwóch następnych mundurowych i
mężczyzny w średnim wieku, ubranego w wymięty brązowy garnitur i
równie wymięty brązowy prochowiec.
— Panie Middleton, jestem podinspektor Staniewski z Komendy
Wojewódzkiej Policji w Krakowie. - Nie wyciągnął żadnej legitymacji.
Funkcjonariusze otoczyli Amerykanina ciasnym kołem, jak gdyby niepozorny
mężczyzna był gotów utorować sobie drogę na wolność ciosami karate.
- Proszę pokazać paszport.
Middleton podał mu sfatygowaną, grubą granatową książeczkę. Staniewski
przejrzał dokument, zerknął na zdjęcie, po czym dwukrotnie popatrzył na
stojącego przed nim mężczyznę. Ludzie często mieli trudności z zauważeniem
Harolda Middletona, nie pamiętali, jak wyglądał. Kolega jego córki
powiedział kiedyś, że mógłby być dobrym szpiegiem; wyjaśnił, że najlepsi z
nich są niewidzialni. Middleton wiedział, że to prawda; zastanawiał się tylko,
skąd o tym wie kolega Charlotte.
- Mam mało czasu do odlotu.
- Pan nie poleci, panie Middleton. Nie. Wracamy do Warszawy.
Do Warszawy? Dwie godziny drogi.
- To szaleństwo. Po co? Nie usłyszał odpowiedzi. Spróbował jeszcze raz.
- Chodzi o rękopis, prawda? - Pokazał aktówkę. - Wszystko wyjaśnię.
Owszem, jest na nim nazwisko Chopina, ale jestem przekonany, że to
falsyfikat. Nie ma żadnej wartości. To nie jest skarb kultury narodowej.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin