Ludzie21.txt

(14 KB) Pobierz
320
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
        ASPERGES ME
                    W s�siedztwie mia� Korzecki jeden dom znajomy gdzie czasem, raz 
        oko�o Wielkiejnocy, bywa� z wizyt�. By�a to niezamo�na, prawie uboga familia 
        szlachecka. Ci pa�stwo dzier�awili kilkusetmorgowy folwark donacyjny w lichej, 
        kamienistej glebie. Jecha�o si� do tej wioski lasami, po wertepach, jakich �wiat 
        nie widzia�.
                    Pewnego dnia, wr�ciwszy z w��cz�gi pieszej na obiad, Judym zasta� we 
        wsp�lnym mieszkaniu ucznia gimnazjum, kt�ry czerwieni�c si� i bledn�c rozmawia� 
        z Korzeckim daremnie usi�uj�cym go o�mieli�. Gdy Judym wszed�, gimnazista 
        uk�oni� mu si� kilkakro� i jeszcze bardziej spuszcza� oczy
        - Pan Daszkowslki... - rekomendowa� go in�ynier. - Przyjecha� prosi� was, 
        czyby�cie, panie konsyliarzu, nie chcieli odwiedzi� jego chorej matki. S� konie. 
        Ale was uprzedzam, �e to dwie mile drogi. Prawda, panie Olesiu?
        - A tak, droga... bardzo z�a...
        - Ech, �le pan usposabia doktora! Trzeba by�o zapewni�, �e jak po stole...
        - A tak... ale ja...
        - Niechby pocierpia�.
                    Ucze�, nie wiedz�c, co m�wi�, mi�� tylko czapk� w r�kach i 
        przest�powa� z nogi na nog�.
        - A na co chora mama pa�ska? - zagadn�� Judym tonem jak najbardziej delikatnym, 
        tym g�osem, co jest jak r�ka czu�a i d�wigaj�ca do g�ry z ca�ej mocy, z ca�ej 
        duszy.
        - Na p�uca.
        - Czy kaszle?
        - Tak, prosz� pana doktora.
        - I dawno to ju�?
        - Tak, ju� dawno.
        - To jest... jakie dwa, trzy lata?
        - Jeszcze dawniej... Jak tylko zapami�tam...
 
        - Jak tylko pan zapami�ta, mama by�a chora?
        - Kas�a�a, ale si� do ��ka nie k�ad�a.
        - A teraz le�y?
        - Tak, teraz ju� tylko ci�gle w ��ku. Ju� mama nie mo�e chodzi�.
        - Dobrze, prosz� pana, to pojedziemy. Mo�na zaraz.
        - Je�eli tylko pan dokt�r...
        - O, musimy naprz�d zje�� obiad - to darmo!- wtr�ci� si� Korzecki.
        - Ale je�li pan dokt�r... - z po�piechem m�wi� ucze�.
                    W tej samej chwili zauwa�y�, �e pali g�upstwo, i do reszty si� 
        zmi�sza�.
        - Widzi pan... dokt�r musi si� naje��. A i pan pewno g�odny, panie Olesiu.
        - Ja... o, nie! Ja nie. Pan in�ynier tak �askaw...
                    Wkr�tce dano obiad.
                    Uczniaczek wzbrania� si�, jad� p�g�bkiem i ani na chwil� nie 
        odrywa� oczu od talerza. Korzecki tego dnia by� jaki� zimny i skulony. Rozmawia� 
        z trudem. Gdy konie przed dom zasz�y i Judym ju� schodzi�, in�ynier uj�� m�odego 
        ch�opczyn� za szyj� i wl�k� si� tak z nim po schodach.
                    Na samym dole rzek�:
        - Niech si� pan pok�oni ode mnie mamie, ojcu. Ch�tnie bym pa�stwa odwiedzi�, ale 
        c�... �adn� miar�... Tyle tu roboty. Niech pan jednak�e powie mamie, �e da B�g, 
        zobaczymy si� wkr�tce.
                    Judym przypadkowo rzuci� okiem na jego twarz. Korzecki by� jaki� 
        szary. Z oczu jego p�yn�y dwie �zy samotnice.
        - Da B�g, zobaczymy si� wkr�tce... - powt�rzy� na sw�j spos�b
                    Licha, rozklekotana bryczka ruszy�a si� z miejsca. Ci�gn�y j� dwie 
        szkapy zbiedzone i w dodatku nier�wne. Jedna z nich - by�o bo kobylsko 
        ch�opskie, z wielkim, spuszczonym �bem, a druga pochodzi� musia�a z jakiej� 
        �stajni�. Teraz ju� tylko grzbiet jej, wystaj�cy jak pi�a, imponowa� towarzyszce 
        z gorszej rasy. Na ko�le siedzia� ch�op w kaszkiecie i gu�ce, kt�ry budzi� z 
 
        odr�twienia chabety wioz�ce godne osoby takimi samymi �rodkami, jak w�wczas gdy 
        odstawia� naw�z albo ziemniaki 
                    W istocie, droga prowadz�ca do owego folwarku nale�a�a do 
        bezwzgl�dnie polskich. Jecha�o si� wci�� lasem. Jaka� chmurna ciemno�� kry�a si� 
        mi�dzy martwymi drzewami, co ros�y w sapowatej glebie. Droga zaro�ni�ta zdeptan� 
        traw�, pe�na kamieni, kt�re w ni� wros�y, wi�a si� w�r�d g�stej, m�odej 
        �wierczyny. Skr�ty jej wci�� przepada�y mi�dzy zieleni�, jakby si� le�nym 
        obyczajem, na wz�r zwierz�t, kry�y przed oczyma ludzkimi.
                    Wzrok Judyma b��dzi� w zadumaniu po mi�kkich mchach i 
        bia�o-zielonych listkach bor�wek. Ka�da �ody�ka mchu by�a zbudowana z gwiazdek 
        �wietlistych, jakby z promieni s�o�ca, co zetkn�wszy si� z ziemi� w czu�e 
        ro�linki si� przeistoczy�y Gdzieniegdzie po�r�d tej kr�lewskiej, kochanej, 
        mi�kkiej zieleni wida� by�o kamionk� szarosinych g�az�w. Szpakowate, w mech 
        suchy obleczone pnie jode�ek przecina�y widnokr�g daleki. Gdy konie wesz�y w las 
        g��bszy, pod cie� jode� i �wierk�w, przeci�y drog� w�owiska czarnych korzeni. 
        Co chwila w�zek trzeszcza�, gdy jego szprychy zanurza�y si� po osie w g��bokie 
        bajorka kisn�ce w tych miejscach od wiek�w. Ju� tam mchy ledwo si� mog�y wybi� z 
        g��bi ��taworudej pow�oki zesch�ych igie�. Wsz�dzie le�a�y szyszki i ob�amane, 
        suche, bia�awe ga��zie.
                    Tu i �wdzie czernia� stos gnij�cego chrustu daleko rozmiecione 
        trzaski po drzewie �ci�tym.
                    Czasami w�zek wl�k� si� w g��bokim, szczerym, ��tym piasku, kt�ry 
        sypa� si� z obr�czy cicho sycz�c.
                    By� to jedyny szelest w tym obszarze. Raz tylko gdzie� w oddali 
        rozleg�o si� chrupi�ce wo�anie �o�ny.
                    S�o�ce wchodzi�o do g��bi le�nej jakby ukradkiem. Cienie drzew i 
        ga��zi by�y tak g��bokie, �e o tej porze sta�a tam jeszcze rosa.
                    W jakim� miejscu otwar�a si� przed oczyma polanka, ze wszystkich 
        stron lasem jakby ramieniem kochaj�cym obj�ta na �mier� i �ycie, na wieczne 
 
        czasy. W�r�d tej darni zielonej czernia�y k�py ja�owcu. Pod przeciwleg�� �cian� 
        �wierk�w biela� jak czaszka samotny, obdarty z kory pniak drzewa nisko �ci�tego. 
        
                    W ciszy lata� bia�y motyl siadaj�c na listkach k�dzierzawej murawy, 
        ledwie okrywaj�cej nieurodzajn� ziemi�.
                    Pomi�dzy siwymi kamieniami sta� ��ty, przyziemny kwiatuszek i 
        patrza� w s�o�ce rozwart� �renic�.
                    By�a cisza tak g��boka, �e s�ysza�o si� ciche, dr��ce dzwonienie 
        �wierszcza polnego. Cz�owiek m�g� liczy� bicie swego serca i uczuwa� szelest 
        krwi biegn�cej w �y�ach.
                    Przychodzi�y my�li dziwne, natchnione, jakby nie my�li cz�owieka, 
        tylko jej, tej zakl�tej, zaczarowanej polany Widzia�o si�, �e ten skrawek le�nej 
        ��ki jeden jedyny jest na �wiecie, �e cz�owiek po to �yje, aby we� zatopi� ducha 
        swego i marzy�. �eby marzy� o tych rzeczach, kt�re le�� w g��bi, w ciemno�ci, w 
        zamkni�ciu, kt�re nie przemijaj�, nie gin�, kt�re s� proste, naiwne i bezczelne 
        jak ta polanka. �eby dozwala� z serca swego p�yn�� wszystkiemu, co w nim jest, 
        wszelkiej �wi�to�ci i brzydocie.
                    Uczniaczek wci�� milcza�. By� z uszanowaniem zwr�cony w stron� 
        Judyma i tylko tak i nie odpowiada� na jego pytania. Oko�o godziny czwartej las 
        si� urwa�, a za nim odkry�y si� pola. W dali wida� by�o grup� drzew i folwark.
        - To ju� Zabrzezie... - rzek� ucze�.
                    Wkr�tce wjechali na podw�rze folwarku. By�a ta n�dzna siedziba. Dw�r 
        opuszczony, jeszcze bardziej ni� budynki folwarczne, prze� kt�rymi gni� naw�z i 
        szkli�a si� fioletowa gnoj�wka, biela� w cieniu czterech lip rz�dem rosn�cych u 
        wej�cia. Tam sta�o pos�anie, na kt�rym le�a�a chora.
                    Zjawienie si� bryczki wywo�a�o istny pop�och w otoczeniu domu. 
        Biega�y tam r�ne osoby. Naprzeciwka Judyma wyszed� jegomo�� mocno szpakowaty, 
        ogorza�y i rekomendowa� si� jako m�� chorej. Za nim sun�y z ciekaw� trwog� dwie 
        nie�adne panny, dla kt�rych ten przyjazd by� zapewne fenomenalnym zdarzeniem.
 
                    Judym wzi�� si� bez zw�oki do badania chorej. By�a to kobieta lat 
        czterdziestu paru, zeschni�ta niby wi�rek. Ceglasty wypiek jak r�wna elipsa 
        p�on�� na jej lewym policzku. Pierwsze zbadanie wykaza�o od razu suchoty w 
        ostatnim stadium. Tylko dla zamaskowania istoty spostrze�e� Judym d�ugo i 
        szczeg�owa s�ucha�, jak resztk� si�y pracuj� te biedne p�uca. Gdy ju� nic nie 
        zostawa�o do zrobienia, uczu� dziwny smutek.
                    �C� tu powiedzie�? - my�la�. - Czy k�ama� i udawa�?�
        - Jak�e pan konsyliarz znajduje stan mego zdrowia? - spyta�a chora, gdy usiad� 
        na krzese�ku i my�la�.
        - Prosz� pani... nie b�d� ukrywa�, �e to jest stan do�� ci�ki, ale z tym ludzie 
        �yj�, osobliwie na wsi. Znam wiele wypadk�w tego rodzaju. Ja pani przepisz� 
        szczeg�ow� kuracj�.
        - Ach, b�d� panu konsyliarzowi wdzi�czna do �mierci... - szepn�a patrz�c w 
        twarz jego p�omiennym wzrokiem. - Tak pragn� �y� jeszcze, tak pragn�... Dzieci, 
        ca�e gospodarstwo na mojej g�owie, a ja tu le�� i le��. Gdyby mi tak piasku na 
        oczy nasypano, c� by si� sta�o.
        - Prosz� pani, o gospodarstwie trzeba zapomnie� zupe�nie.
        - Ach, czy� to mo�na, panie konsyliarzu... Te �otry, ch�opy tutejsze! Czy mo�na 
        mie� tak� s�u�b�, �eby sobie da� rad�. Wszystko to z�odziej na z�odzieju.
        - Dobrze, dobrze. Musi pani zapomnie�, �e oni na �wiecie istniej�. Trzeba le�e� 
        na �wie�ym powietrzu, je��...
        - Ja tu pi�am odwar wygotowany z kory sosnowej.
        - Z czego?
        - Z kory sosnowej. To si� suszy�o na blasze...
        - Teraz ju� pani tego nie ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin