Ludzie2.txt

(56 KB) Pobierz
26
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
        W POCIE CZO�A
                    Po up�ywie roku, jednego z ostatnich dni czerwca Judym zbudzi� si� w 
        Warszawie. By�a godzina dziesi�ta rano. Przez uchylone okna w�amywa� si� do 
        pokoju �oskot ulicy Widok, starodawny, znajomy �oskot d r y n d t�uk�cych si� o 
        kamienie wielko�ci bu�ki chleba. Z do�u, z w�skiego dziedzi�ca, na kt�ry 
        wychodzi�a wi�kszo�� okien chambres garnies, gdzie si� w przeddzie� zatrzyma�, 
        wlok�y si� ju� w g�r� na skrzyd�ach ciep�a rozpra�one wapory. Judym zerwa� si�, 
        zbli�y� do okna i przez szpary mi�dzy jego po�owami ogl�da� figur� str�a z 
        mosi�n� blach� na czapie, kt�ry z rodzimym grubia�stwem t�umaczy� co� starej 
        damie w czarnej mantylce. M�odo�� kipia�a w �y�ach doktora. Czu� w sobie u�pion� 
        si�� jak cz�owiek, kt�ry jest u podn�a wielkiej g�ry, stawia krok pierwszy, 
        �eby wst�pi� na jej szczyt daleki - i wie, �e wejdzie. Nie strz�sn�� ze siebie 
        dot�d znu�enia po drodze �Pary�-Warszawa�, jednym tchem odbytej, ale w 
        przeddzie� dozna� tylu mi�ych uczu�, �e kaza�y mu w zupe�no�ci zapomnie� o sadzy 
        w�gla, kt�r� by� przesi�k�. Gdy z okien wagonu widzia� krajobraz, wioski z ich 
        bia�ymi chatami, bezbrze�ne pola, zbo�a dojrza�e - nie wyczuwa� wielkiej r�nicy 
        mi�dzy tym krajem a ziemi� francusk�. Tu i �wdzie stercza�y dziwne kszta�ty 
        fabryk i wskro� jasnego nieba sz�y dymy. Do wagonu wsiadali wie�niacy bynajmniej 
        nie g�upsi od francuskich, czasami tak m�drzy, �e a� mi�o, rzemie�lnicy i 
        robotnicy - tacy sami jak francuscy. S�uchaj�c ich rozm�w m�wi� do siebie co 
        chwila: �A bo to prawda, �e jeste�my barbarzy�cami, p�azjatami? - Nieprawda! - 
        Tacy�my sami jak ka�dy inny... Walimy naprz�d i kwita! �eby tu wsadzi� jednego z 
        drugim, to widzia�oby si�, czyby i tak potrafili, wycackani przez ich parszywe 
        konstytucje...�
                    To mi�e, optymistyczne wra�enie Judym przywi�z� w sobie do miasta 
        jakby �ywy i s�odki zapach p�l rodzinnych. Wyspa� si� setnie, a teraz pierwszym 
        rzutem oka wita� �star� bud�, Warszaw�.
                    Wraz z tym spojrzeniem - przyszli mu na my�l krewni. Czu� 
        konieczno�� odwiedzenia ich nie tylko z obowi�zku, ale tak�e dla samego widoku 
 
        swoich twarzy. Wyszed� z hotelu i posuwaj�c si� noga za nog� zgin�� w t�umie, 
        kt�ry przep�ywa� chodnikiem ulicy Marsza�kowskiej. Cieszy�y go bruki drewniane, 
        rozrost drzewek, kt�re ju� pewien cie� rzuca�y, nowe domy powsta�e na miejscu 
        dawnych ruder.
                    Min�wszy ogr�d i plac za �elazn� Bram�, by� u siebie i przywita� 
        naj�ci�lejsz� ojczyzn� swoj�. W�skimi przej�ciami, po�r�d kram�w, stragan�w i 
        sklepik�w wszed� na Krochmaln�. �ar s�oneczny zalewa� ten rynsztok w kszta�cie 
        ulicy. Z w�skiej szyi mi�dzy Ciep�� i placem wydziela� si� fetor jak z 
        cmentarza. Po dawnemu roi�o si� tam mrowisko �ydowskie. Jak dawniej siedzia�a na 
        trotuarze stara, schorza�a �yd�wka sprzedaj�ca gotowany b�b, fasol�, groch i 
        ziarna dyni. Tu i �wdzie w��czyli si� roznosiciele wody sodowej z naczyniami u 
        boku i szklankami w r�kach. Sam widok takiej szklanki oblepionej zasch�ym 
        syropem, kt�r� brudny n�dzarz trzyma w r�ce, m�g� wywo�a� torsje. Jedna z 
        roznosicielek wody sta�a pod murem. By�a prawie do naga obdarta. Twarz mia�a 
        z��k�� i martw�. Czeka�a w s�o�cu, to ludzi� tamt�dy id�cy najbardziej mogli 
        by� spragnieni. W r�ce trzyma�a dwie butelki z czerwon� ciecz�, prawdopodobnie z 
        jakim� sokiem. Siwe jej wargi co� szepta�y. Mo�e s�owa zach�ty do picia, ;mo�e 
        imi� Jego, Adonai, kt�ry nie mo�e by� przez �miertelnych nazywany, mo�e w n�dzy 
        i brudzie jak robak wyl�g�e - przekle�stwo na s�o�ce i na �ycie...
                    Z prawej i lewej strony sta�y otworem sklepiki, instytucje ko�cz�ce 
        si� niedaleko od proga - jak szuflady wyklejone papierem. Na drewnianych p�kach 
        le�a�o w takim magazynie za jakie trzy ruble papieros�w, a bli�ej drzwi n�ci�y 
        przechodnia gotowane jaja, w�dzone �ledzie, czekolada w tabliczkach i w pon�tnej 
        formie cukierk�w, krajanki sera, bia�a marchew, czosnek, cebula, ciastka, 
        rzodkiew, groch w str�czkach, kub�y z koszernymi serdelkami i s�oje z sokiem 
        malinowym do wody.
                    W ka�dym z takich sklep�w czernia�a na pod�odze kupa b�ota, kt�ra 
        nawet w upale zachowuje w�a�ciw� jej przyjemn� wilgotno�� Po tym gnoju pe�za�y 
        dzieci okryte brudnymi �achmany i same brudne nad wyraz. Ka�da taka jama by�a 
 
        siedliskiem kilku os�b, kt�re p�dzi�y tam �ywot na szwargotaniu i pr�niactwie. 
        W g��bi siedzia� zazwyczaj jaki� ojciec rodziny; zielonkowaty melancholik, kt�ry 
        od �witu do nocy nie rusza si� z miejsca i patrz�c w ulic� trawi czas na 
        marzeniu o szwindlach.
                    O krok dalej rozwarte okna dawa�y widzie� wn�trza pracowni, gdzie 
        pod niskimi sufitami skracaj� sw�j �ywot schyleni m�czy�ni albo zgi�te kobiety. 
        Tu wida� by�o warsztat szewski, ciemn� pieczar�, z kt�rej wywala� si� smr�d 
        namacalny, a zaraz obok fabryk� peruk, jakich u�ywaj� pobo�ne �yd�wki. By�o 
        takich zak�ad�w fryzjerskich kilkana�cie z rz�du. Blade, ��te, obumar�e 
        dziewczyny, same nie czesane ani myte, pracowicie rozdziela�y k�aki... Z 
        dziedzi�c�w, drzwi, nawet ze starych dach�w krytych blach� lub ceg��, gdzie 
        szeregiem tkwi�y okna facjatek, wychyla�y si� twarze chore, chude, d�ugonose, 
        zielone, mor�gowate i patrza�y oczy krwawe, ciekn�ce albo zoboj�tnia�e na 
        wszystko w niedoli, oczy, kt�re w smutku wiecznym �ni� o �mierci. Przy pewnej 
        bramie Judym zetkn�� si� z kupcow� d�wigaj�c� n� obu r�kach ci�kie kosze z 
        jarzyn�. By�a ca�kiem rozmam�ana. Peruk� zsun�a w ty� niby kaszkiet i ogolone 
        jej ciemi� bieli�o si� jak �ysina starca. Wypuk�e oczy patrza�y przed siebie z 
        wyrazem m�czarni, kt�ra przeistoczy�a si� w spok�j - bez �adnego �ycia, jakby 
        by�y skorupami jaj, w nabrzmia�ych wenach czo�a i szyi krew zdawa�a si� g�o�no 
        stuka�. Na progu jednego ze sklep�w siedzia� stary, zgarbiony �yd- tragarz. 
        Zostawi� w�r�d ulicy dwie szafy zwi�zane sznurem, kt�re a� do tego miejsca 
        przyd�wiga� na piecach i jad� surowy og�rek zagryzaj�c ten obiad kawa�kiem 
        chleba.
                    Judym szed� pr�dko, mrucz�c co� do siebie. Mury o kolorze 
        zakurzonego grynszpanu albo jakiej� zrudzia�ej czerwono�ci, niby pstre, ub�ocone 
        ga�gany, nasun�y mu si� przed oczy. Ciep�a... Chodniki by�y jak niegdy� 
        zdruzgotane, bruk pe�en w�do��w: Nie by�o tu ju� ani jednego przechodnia w 
        cylindrze, rzadko trafia�a si� dama w kapeluszu. Og� id�cych podobny by� do 
        mur�w tej ulicy. Szli ludzie w ubraniach do pracy fizycznej, najcz�ciej bez 
 
        ko�nierzyk�w: Przeje�d�aj�ca doro�ka zwraca�a uwag� wszystkich Z dal� ju� 
        dostrzeg� Judym bram� rodzinnej kamienicy i zbli�y� si� do niej z niemi�ym 
        uczuciem tak zwanego �fa�szywego wstydu�. Trza by�o wita� osoby niskiej 
        kondycji. Teraz, gdy wr�ci� z zagranicy, by�o mu to przykro; bardziej ni� 
        kiedykolwiek. Wszed� co tchu w bram� z nieu�wiadomionym planem: unika� obcych...
                    Dziedziniec rozchodzi� si� w trzy strony �wiata. Nad jedn� jego 
        szyj� wznosi�a si� jaka� ha�a�liwa fabryczka, kt�ra by�a dla Judyma nowo�ci�, 
        drug� po dawnemu zajmowa� sk�ad w�gla, a trzecia prowadzi�a do kilkopi�trowej 
        oficyny. Tam w�a�nie Judym skierowa� swe kroki. Gdy stan�� w sieni brudnej jak 
        apartament Lucypera, us�ysza� w suterenie szcz�k znajomy: to �s�siad� D�browski, 
        �lusarz, ci�� swoj� sztuk�. Judym zeszed� po schodach i zajrza� w sionk�, kt�ra 
        prowadzi�a na lewo od drzwi �lusarza. Wida� tam by�o czelu�� otwart�, prowadz�c� 
        do rodzinnej sutereny. Kwa�ny ch��d przyst�pi� do Judyma i odepchn�� go stamt�d. 
        Z warsztatu �lusarza wyszed� ma�y umorusany ch�opak i zacz�� si� przygl�da� 
        go�ciowi. Judym szybko pobieg� na g�r�. Min�� pierwsze pi�tro, drugie i dopiero 
        na wysoko�ci strychu zwolni� kroku. Mia� przed sob� okienko bez szyb, pewien 
        rodzaj strzelnicy w murze. Ceg�a, zamykaj�ca ten otw�r z do�u, by�a tak 
        wy�lizgana przez dzieci, kt�re si� tam bawi�y, �e przybra�a kszta�t owalny. Ile� 
        to razy on sam, Judym, wy�azi� przez ten otw�r na zewn�trz muru i wisia� w 
        powietrzu! W k�cie czernia� wodoci�g og�lny, rozprowadzaj�cy wilgo� na ca�� 
        �cian�. Nad nim a� do sufitu si�ga�a plama kopciu z lampy naftowej. �ciany by�y 
        pe�ne cienia i smutku, jak deski sk�adaj�ce trumn�.
                    Ostatnia kondygnacja schodk�w prowadzi�a do mrocznej sieni, kt�ra 
        przecina�a wzd�u� poddasze. Judym stan�� przede drzwiami w g��bi i zastuka� raz, 
        drugi, trzeci. Nikt mu nie odpowiedzia�. Gdy jeszcze raz ko�ata� klamk�, z drzwi 
        s�siednich wysun�a si� dziewczyna lat trzynastu i zmierzy�a go wzrokiem 
        dojrza�ej kokietki. Nie pytana rzek�a:
        - A kogo to pan szuka?
        - Tu jest mieszkanie Wiktora Judyma?
 
        - Tutaj.
        - Nie wie panienka, czy jest kto w domu?
        - Dopiero by�a ciotka, musi by�... A mo�e i zesz�a na podw�rze z dzieciami.
                    M�wi�c to wychyli�a si� jeszcze bardziej i zagl�da�a Judymowi w oczy 
        ze �mia�o�ci� wielkomiejsk�. W tej chwili w g��bi mieszkania rozleg� si� 
      ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin