Zwikiewicz Wiktor - Suweren - motyw falliczny.rtf

(107 KB) Pobierz

Wiktor Żwikiewicz

Suweren — motyw falliczny

„Bóg słońca go urodą obdarzył, niebieski Szamasz, bóg burzy, Addu, męstwem obdarzył. Na ich obraz przez wielkich bogów stworzony boską siłę posiada. Pierś jego, powiadają na dwanaście łokci szeroka, członek jego, powiadają, mierzy trzy łokcie”.

(„Gilgamesz)

 

„Od tej chwili wszystko, co przybierało szaty rewolucji, było po prostu zamaskowanym Zamachem Stanu!.

(Ortega y Gasset „Bunt mas)

 

Przyszedł na świat w klatce zawierającej kosmos ograniczony trzema horyzontami:

ile sięgną ręce — horyzont naszej obecności

ile wzrok wyślepi — właściwy horyzont zdarzeń,

ile myśl rozdmucha — horyzont wszelkiej wyobraźni.

W bliższej koincydencji stary świerk strzyknął żywicą z sęka. Robal się ocknął w skamielinie.

„Ahoooj! — Willi Cox zaśpiewał w rynsztok, a nie opodal okoliczna suczka westchnęła rutynowo „Do luftu” i opadła na poduszki. Czao–ju–kua nie spostrzegł jeszcze, że samorzutnie drgnęły pierścienie jego perpetuum mobile i w szklanej kuli zapaliła się pierwsza iskierka.

Na placu Bohaterów asfalt trzeszczał i zielone kłaki stroszył przez szczeliny.

Wreszcie Sypko Żeleźniak, co go akuszerka pogoniła z bunkra, oczy wytrzeszczył na wstającą tęczę. Długo by rozdziawioną gębę przymierzał do niebios, lecz w parterze poczuł, że go swędzi pięta. Uniósł stopę, a tam w chodniku dziurka i z bladego wyrostka już strzelił pączek, rozłożył płatki i chuchnął plemnią — potem wzdrygnął się na łodyżce i miast kwiatuszka, motyl frunął w powietrze.

— Kiej czort? — powiedział Sypko.

Zabrakło czasu na percepcję. Za plecami usłyszał najpiękniejszy hejnał dla dawcy puli genetycznej. Okręcił się. Skoczył w tunel. Dziwnie jasno zrobiło się w bunkrze. Stara Makarom–mawakhu gniewnie łypnęła znad wyżymaczki.

— Jest?! — ledwie tchnął Sypko.

Makarom–mawakhu poluzowała w twarzy służbistość akuszerki.

— Przyjdzie i sam zobaczy — zaproponowała.

Zajrzał jej przez ramię. Aż mu się zakołędziło we łbie. Cudeńko! Obok najukochańsza Trampolina! Zdobył się na gest i drżącą ręką poklepał jej płaski brzuch; jeszcze miała mgłę w oczach.

— Dosyć pieszczot — mruknęła Makarom–mawakhu.

Cofnął się rakiem. Śluza nad nim sapnęła, kiedy leciał przez próg. Wpadł prosto na Tellenbacha.

— Kto? — zapytał Tellenbach i dziwnie nie cuchnął.

Sypko wyszczerzył się, jakby mu podniebna tęcza zagrała na zębach. Uniósł rękę i Tellenbachowi przed nosem zabimbał małym paluszkiem. Zachichotali zgodnie. Tellenbach objął go, ścisnął i wycmokał w profile. Następnie sięgnął za pazuchę i odkorkował menzurkę.

— Zawsze chciałem być ojcem chrzestnym — wyznał.

— Jesteś — stwierdził Sypko.

Wypili.

— Przysiądźmy — zaproponował Sypko i wskazał kamienną ławę przy wylocie z bunkra.

Przysiedli. Dobili do dna menzurki. Cuchnęli równo.

 

— Po mieczu więc, powiadasz — rozmarzył się Tellenbach. — Piękna sprawa! Byleby nie pękał…

Tyle Tellenbach zdążył sprecyzować.

Na zewnątrz grzmotnęło na wprost przed ich dziuplą. Z błękitnego światła wyłupał się ogromny, czarny konus. Nie warczał. Nie piszczał. Nie zgrzytnął nawet, a przecież im zęby zadzwoniły cienko. Konus najpierw do dziupli przymierzył się aerodynamicznym dziobem, potem nadrzucił zadem i jedyne wyjście zaczopował szczelnie. Zrobiło się ciemno. Sypko przełknął ślinę. A tam pozioma szczelina pękła wyżej wzrostu dorosłego faceta, w dół pociągnęła sierpowate końce. Zwodzony most łupnął o posadzkę. Znowu pojaśniało. W tej aureoli coś zatupało z pochylni.

Sypko chciał się podnieść. Tellenbach założył mu imadło na kolano. Sypko ani jęknął.

Tymczasem pierwszy łajnioł ujawnił się naprzeciw. Taki był szybki, że mu własne tupanie nie dotrzymywało kroku: dopiero po chwili rezonans podbił metaliczne czubki butów. Przepisowy był — niebiański z drobnym przydymieniem. Srebrzysta woalka osłaniała mu twarz. Hełm miał jak żółwią skorupę; gdzie gadzinie wystaje głowa — temu nos sterczał, gdzie przednie łapy — tam spod woalki wyzierały oczy. W ręku trzymał krótko spiłowaną buławkę. Drugie ramię uniósł i przed ich oczami rozpostarł dłoń z feralnym czerwonym kółeczkiem.

— Nadziór homieośtazi — powiedział dziwnie.

W srebrnej siateczce okrywającej jego twarz tkwiło kilka białych kryształów, chętnych zębami skoczyć do pyska Sypko Żeleźniakowi i Tellenbachowi.

— Czego chcą? — odezwał się Sypko.

— Szia, szia — powiedział pierwszy łajnioł. — Milcieć. Nie lusiać się.

Za jego plecami kilka identycznych postaci ujawniło się wzdłuż ścian. Tupania ledwie kuśtykały za nimi, kiedy rozbiegli się po kątach. Jeden polazł do środka. Stuknęła śluza bunkra. Mignęło. Tupnęło o próg. Sypko stęknął. Pierwszy łajnioł buławką pokiwał mu przed nosem. Wreszcie jakiś mały łajnioł wycofał się z bunkra. Przydreptał do pierwszego.

— Nić — zameldował. — Nie ma.

— Niemożliwe — stwierdził pierwszy. — Diać dietiektor.

Nad opuszczonym trapem z konusa wyleciała czarna skrzynka. Miękko wylądowała między łajniołem a Sypko i Tellenbachem. Prawie równocześnie Makarom–mawakhu wytknęła głowę przez uniesioną śluzę.

— Co mi tu włażą! — wrzasnęła. — Przeciąg robią! Nawet Żeleźniak z kumplem cuchną w korytarzu, a te lazą z butami! Jeszcze coś przywloką! Zaraza!

Pierwszy łajnioł obrócił się w jej stronę.

— Nio, nio! — pogroził półprzeźroczystym palcem. — Nie pyści! Nie pyści! My ciśte.

Nie słuchała. Śluza się za nią zatrzasnęła.

Pierwszy wrócił do czarnej skrzynki. Chwilę zaglądał w szkiełko na pokrywie. Nawet woalkę uniósł znad twarzy. Gębę miał wybieloną, trochę pryszczatą. Wzrok mu się jakoś plątał. Wysunął siny języczek i oblizał wargi.

— Ciwne, ciwne — zaciągnął. — Była aniomalia. Musiała być… a nie ma. Takie cicho, a byli piekielnie… Niemoziwe.

— Moziwe — przedrzeźnił go Sypko.

— U nas gra — pośpiesznie zagadał Tellenbach. — Jest dobrze. Dobrze. Nawet lepiej… bo równo. Jak pragnę — równiutko! Nikt nie tyka homeostazy. Ot, dzisiaj Sypko został ojcem. I chłopak jeszcze. A ja chrzestny! To wzięliśmy po jednym. Normalka. Nic poza tym.

— Ziobacim — zamyślił się łajnioł.

Czubkiem buta trącił czarną skrzynkę. Nie pomogło. Wzruszył ramionami i z żalem dokoła zafalował wzrokiem.

— Ziabać — rozkazał tym, którzy przestali węszyć.

Zabrali. Pierwszy machnął ręką i tamtych zdmuchnęło w konus. Tylko pierwszy zwlekał. Jeszcze się obejrzał na śluzę bunkra. Potem nad głowę uniósł swoją buławkę. Rozjarzyła się pomarańczowo. Ta pochodnia nagle mu wyskoczyła z dłoni i strzeliła w podłogę. Miękko weszła w ceramiczną posadzkę. Został pomarańczowy łepek, jak nit, który na śmierć i życie powiązał tę dziuplę z wyrocznią homeostazy.

— To ziośtanie — zakomunikował łajnioł. — Nie rusiać. Rozumiom? Rozumiem? Pyta! Nie rusiać! Nio? Nie ma. Nie ma. Rozumiom?

— Rozumiom — warknął Sypko.

— Myślom — stwierdził łajnioł.

Tyle go widzieli. Tupanie ledwie zdążyło w szczelinę, kiedy zwodzony pomost dopełnił burtę konusa. Pancerna tarcza odskoczyła od wylotu dziupli. Znowu im zęby zagrały o zęby i w gębach zrobiło się kwaśno.

Jak na powrozie wyciągnęło ich na wąską galerię. Mogli wzrokiem pobłogosławić magiczne wniebowstąpienie. Wokół czarnego przecinka mrugnęła fioletowa tęczówka. Błysnęło w oku niebios i ślad przepadł. Łajnioły wróciły w ostępy Wiecznych Łowów.

Przed Sypko i Tellenbachem otworzyła się przepaść między dwiema monstrualnymi ścianami. Willi Cox, w chwilach poetyckiego natchnienia, nazywał to dłoniami technosfery, które składały się do ostatecznej modlitwy, ale przyszło Zwycięstwo, więc tylko raz klasnęły, a potem — na pamiątkę — utuliły w sobie plac Bohaterów. Willi Cox zawsze miał długi język. Jak każdy degenerat.

Sypko jak zaczarowany przyczepił się wzrokiem ostatniej żywej pamiątki z minionego okresu. Zawsze go fascynował ten pień zakorzeniony w urwisku Skarpy Ojczystej, czarnozielonymi palcami macającymi w przestrzeni, jakby chciał sięgnąć Majestatu. Ten nieskuteczny strach na łajnioły cieniem nawisał właśnie nad placem Bohaterów. Lubiący mądrzyć się Czao–ju–kua nazwał to „świerkiem pospolitym. Dodawał przy tym, że „przodkiem tego picea abies był, starszy filogenetycznie, świerk syberyjski, który tak długo ustępował na północ, aż masyw technosfery zabliźnił się nad biegunem”. Ostatni świerk znalazł żyzność w szczególnym miejscu, gdzie od kilkudziesięciu lat trwał w Skarpie kloaczny wyciek. Ślepy wyrostek kloaki centralnej został tam zaczopowany, gdyż nie nastąpiło jego połączenie we wspólny obwód ze Skarpą Wschodnią.

Dzisiaj Skarpa Wschodnia ledwie majaczyła we mgle. Tylko w jaśniejsze dni można tam było dostrzec porowatość, gęstą perforację ściany, kędy dziuple prowadziły do ukrytych schronów. Czasami coś się tam wszawiło drobnoziarniście, przepływało wzdłuż galeryjek i pod przezroczystymi płatami, podobnymi do zeszklonego naskórka. Front tamtej Skarpy był jak stara blizna po oparzeniu. Sypko zastanawiał się zawsze, czy ich Skarpa Ojczysta z tamtej strony sprawia podobne wrażenie?

Znacznie bliżej odezwało się znajome gulgotanie. Tellenbach, mniej zauroczony przestrzenią, odnalazł wzrokiem jakiś ludzki ochłap puszczający bąble w rynsztoku biegnącym wzdłuż galerii. To Willi Cox guzdrał się w swojej niszy ekologicznej.

— Zauważyłeś? — odezwał się Sypko Żeleźniak, który wzrokiem jeszcze czepiał się miejsca, gdzie przepadł konus z łajniołami. — Coraz gorzej im idzie.

Tellenbach wzdrygnął się.

— Z czym? — zapytał.

— Z gadaniem.

Coś czknęło. To Willi Cox odkleił twarz od bryjowatości, którą uprzednio sam wypompował w rynsztok. Usiadł i popatrzył na nich w miarę nawiedzonym wzrokiem.

— Niamniają? — zapytał i jeszcze nieco śliny puścił kącikiem ust. Następnie łyknął powietrza i zadeklamował po swojemu:

 

Szarańcza odlatuje — leci, leci, leci

Nogi dybią w ziemi

Skrzydła dziarsko jęczą

Tylko głowa w chmurach blebla

— bleble, bleble, bleble…

 

Puenta najpełniej mu się zawiązała w gębie. Z wrażenia kiwnął się na szklanej krawędzi rynsztoka. Wreszcie ręce wczepił w niską balustradę. Zad mu się odkleił od chodnika — czknęło, jak przedtem gębą. Pobladł, kiedy mu wzrok niechcący omsknął się w przepaść. Przełknął. Szmatą rękawa otarł jedną stronę twarzy. Uśmiechnął się do Sypko i Tellenbacha.

— Nie kojarzą? — zapytał z dobrotliwością wystudiowaną u skośnookiego Czao–ju–kua.

Willi Cox cuchnął, jak przystoi prawdziwemu mężczyźnie.

— Dziwi was, że niamniają? — zapytał i czknął.

— Co ma dziwić — zbył go Tellenbach.

— Jak kiedyś lodowiec wędrował po ziemi i przed sobą podnosił kamienie, tak nas czoło technosfery zgarnęło z powierzchni gobu — znowu od rzeczy zaczął pleść Willi Cox. — Metaliczność wzdęła się do stratosfery, nam został ten rozłam… Podobno w środku jakaś jeszcze pleśń wzrosła w Informatyczny System, ale… czort wie, jak to tam jest, w głębi.

— O czym ty pleciesz? — zirytował się Teleenbach.

— A plotę! — zachichotał Willi Cox. — Technosfera nas udupiła i odgarnęła na margines, ale poza tym… to największa budowla Wszechświata. I najwspanialsza Biblioteka. Żebyśmy takie archiwum mieli w genach! Ech! To my przestaliśmy kontaktować. Kiedyś żyzność gleby była jakby pamięcią po tym wszystkim, co rodziło się i zdychało na tym globie; teraz pod czołem tego metalicznego masywu trwa mądrość minionych cywilizacji… Zanim się dorobiły Majestatu.

— Znowu mądrzysz — tym razem Sypko zachwiał w nim natchnienie.

— Pewnie! — beknął Willi Cox. — A skąd to we mnie?

— Z nawiedzenia.

— Fakt! Kloaka puszcza miły ferment. Tylko dureń skapuje w menzurkę… Nie powiem, można pysk przepłukać, ale reszta — w żyłę, o! Potem znaleźć przytulne miejsce i skronią namacać metal. A jak w chodniku znajdziesz odpowiednią blaszkę, to się nasłuchasz ta–a–akich rzeczy! Żaden nie próbował? Widziałem, jak Sypko kiedyś szukał uchem w ścianie… Ale przedtem trzeba wyrobić wrażliwość. Pojmują? Jeden Czao–ju–kua ma to w naturze. Reszta… Wy myślicie, jak się taki wala, bo mu od zaprawy zgłupiał błędnik, to nic do niego nie dociera. A tam dopiero chodzą prądy! Tam się telepią echa! Można polizać z wierzchu… Zawsze wyrabia jakiś światopogląd.

Willi Cox napuszył się jak balon, jeden z takich, które Czao–ju–kua puszczał kiedyś ze swojej dziupli z petycjami do Majestatu. Wszyscy się śmieli wtedy, że za bardzo wymądrzył z hieroglifami.

— Co to ma do łajniołów niamniających coraz gorzej? — Sypko strącił go znowu na ziemię.

— Myśli, że mnie dostał? — Willi Cox bystro popatrzył spode łba. — A ja ci powiem. My, degeneraty, co się walamy w rynsztokach, mamy okazję nasłuchać się minionych mądrości. Dlatego nie zapominamy języka w gębie. Ale mądrość obezwładnia. Dlatego walamy się brzuchem do góry, z żyłką gdzie trzeba i z uchem przytkniętym do ziemi. Tyle po nas, że coś wam przekażemy, kiedy przychodzi bok zmienić. To twoja szansa, Sypko. I szansa Tellenbacha. Bez nas sami zaczniecie niamniać… Wy znów to i owo na uszko Lizawiecie. I tak to krąży.

— Z wami łajnioły nie gadają — namarszczył się Sypko.

— A o czym? — podchwycił Willi Cox. — Łajnioły wiedzą, że prawdziwa mądrość jest martwa. Nie cierpią natomiast, jak się ferment zbiera między takimi Żeleźniakami. Siedź cicho, a nie wetkną buławki. Ot — bujają sobie w konusach. Robią manewry w ostępach Wiecznych Łowów. Trenują. Z góry do nich tylko „bierz” i „puść!”. Wystarczy, kiedy trzeba poszczuć. Dlatego niemniają, bo na co im obracanie językiem… Właściwy Majestat wcale nie mówi. Nawet nie niamnia. Jest tak samo martwy jak miniona mądrość. Majestat po prostu jest. Z czasem nie dogadacie się nawet z łajniołem. To ostatnia ewolucja, jaka nam została. Rozlazła się w szwach Mądrość ziemi i Majestat niebios. To dwa absoluty. Między nimi wasza homeostaza… Tak już jest na tym świecie. Jeden myśli. Drugi gada. Trzeci niamnia. Czwarty szczuje. Piąty jest. Każdy z osobna, jakby to ująć…

Willi Cox utknął na moment.

— Wąska specjalizacja — ktoś im zza pleców podpowiedział cichutko.

Willi Cox pozieleniał na twarzy.

— Mimikra! — jęknął.

Odwrócili się jednocześnie. Nikogo tam nie było.

— Piękne rzeczy słyszę — zaskrzeczało znowu.

Teraz dopiero zauważyli zmarszczkę na ścianie obok dziupli. Powierzchnia muru była gruzłowata, ceramiczna z wysiąkami metalu. Ta szarość zbiegła się w jednym miejscu, namarszczyła się i wybrzuszyła. W tym ożywieniu coś zachichotało. Powyżej wybił się guz z dwiema dziurkami — z każdej wychodziła siwa szczecina. Pod krzywym okapem pękły dwa bąble i tłusto błysnęły oczne gałki. Obrys pobiegł w dół i oto ze ściany wystąpił Mimikra w całej okazałości. Na głowie miał pilśniowy kapelusz. Szara jesionka sięgała kostek. Kołnierz postawił na sztorc. W cieniu szary pigment jeszcze mu wędrował po twarzy, aż się zrobiła zwyczajnie mączysta, obwisła, z plamami wokół zmęczonych oczu. Jakby się wyłamał z płaszczyzny muru. Ręce dalej trzymał w kieszeniach płaszcza.

— Ledwie miotłę wymiotło, a już chlapią języki? — zapytał skrzypiącym głosem, jakby mu trochę tynku jeszcze uwierało w gardle.

— Licentia poetica — wymamlał Willi Cox i osuwając się wzdłuż balustrady klapnął siedzeniem w rynsztok.

— Łajnioły poszły — zaczepnie powiedział Svpko. — Ty czego się czepiasz?

— Czysta sprawa — poparł go Tellenbach.

— Łajnioł i jego dietiektor — lekceważąco wyraził się Mimikra. — Technologia też wymaga tradycji. Skuteczność to kultura. Nie ma kultury bez dziedzictwa pokoleń. Jeśli już nadstawiają ucha, gdy Willi mamrocze, to niech przynajmniej starają się coś zrozumieć.

— Mam to gdzieś — ostrożnie wyraził się Tellenbach. — A ty tu po co?

Pod kapeluszem Mimikra miał oczy przymknięte, a twarz uwzniośloną, jakby nasłuchiwał tajemnej muzyki.

— Czujesz? — zapytał wreszcie. — Coś się święci.

— Gdzie? — rozejrzał się Tellenbach.

— Willi puścił, to i czuję — mruknął Sypko.

— Można wykiwać łajnioły. Za bardzo bujają w obłokach — Mimikra uśmiechnął się krzywo. — Pójdźmy.

Obrócił się na pięcie i zniknął w dziupli.

— Hej! Ty! Dokąd niesie!? — wrzasnął Sypko.

— Stój, durny! — Tellenbach go wyhamował na progu. — Willi Cox najadł się mądrości, a słuchaj, jakie ody wycina w słusznej sprawie!…

Sypko wytrzeszczył oczy, ale Tellenbach nie dowiedział się, jaki był tego prawdziwy powód. Właśnie w tej chwili nad jego głową w ceramiczno — metalicznym ulepcu Skarpy wykruszył się maleńki pęcherzyk. Z kamienia wyjrzał robaczek, nie większy od paluszka, jaki uprzednio Sypko zademonstrował Tellenbachowi. Różowy łepek rozejrzał się i wycofał jeszcze. Tellenbach pociągnął Sypko Żeleźniaka. Za Mimikrą podążyli do głównego bunkra. Na zewnątrz Willi Cox nucił radośnie:

 

Kra–ta–ta–ta! Słuchaj, bracie!

W Majestacie jesteś goły

Tu Mimikra, tam łajnioły

Idzie hun–hun, dudni krok

Oblubieniec nasz — zmrok! zmrok!

Och! Och! Och! Jeszcze! Jeszcze!

Kopią mnie rozkoszy dreszcze!

 

Kiedy przez sapiącą śluzę wkroczyli do bunkra, zastali Makarom–mawakhu trzęsącą się pod ścianą. Klasyczne metody zawsze na niej robiły większe wrażenie niż łajnioły. Trampolina uniosła się nieco na katafalku i pod brodę naciągnęła dziurawe prześcieradło. Błagalnie patrzyła na Mimikrę, ale temu akurat nie było do jej golizny. Najpierw obszedł bunkier dokoła. Na moment zatrzymał się w najdalszym kącie, za katafalkiem Trampoliny, gdzie z tulei zapuszczonej w Skarpę Ojczystą sterczała stara głowa Bio–łącza. Kiedyś można było pogadać z nią. Dzisiaj tylko zaprawiańcy, w rodzaju Willi Coxa, łapią w chodnikach echa mądrości zawartej w Informatycznym Systemie. Od czasu minionej odwilży nikt nie miał głowy do remontów. Poza tym zawsze jest szansa, że jeszcze puści zmarzlina. Może dlatego w każdej dziupli przetrwała czaszka Bio–łącza. Tej tutaj, co prawda, kość się wyświechtała na policzkach i czole, gdzie przy porządkach, biodrami nadrzucały Trampolina i Makarom–mawakhu. Jedynie na skroniach i przy uszach, częściowo wtopionych w ścianę, zostało trochę nabłonka przypominającego brązowy pergamin. Mimikra wniuchał się nad tą czaszką. Nawet jedną rękę wysupłał z kieszeni jesionki i zgiętym palcem postukał w wyglancowane czoło. Pewnie nie znalazł powodu do niepokoju, gdyż wycofał się z komory zmumifikowanego Bio–łącza. Teraz stanął nad kołyską, gdzie między pieluchami znaczną żwawość wykazywała latorośl Sypko Żeleźniaka.

— Ręce przy sobie! — warknął Sypko.

Byłby z boku doskoczył do Mimikry, lecz starym zwyczajem Tellenbach wziął go w karby. Mimikra tymczasem drugą rękę wydostał z przepastnych kieszeni. Ręce miał suche, szare, z guzowatymi i niezmiernie długimi palucha mi. Tymi rękami powoli rozwiązał magiczny supeł, przeciw łajniołom spleciony przez Makarom–mawakhu. Mimikra rozłożył białe szmatki.

Latorośl Sypko Żeleźniaka machnęła nóżkami. Bobas był tłuściutki i różowy, chociaż tak niedawno wybił się z Trampoliny. Rozkoszny pączuś, pomyślał Tellenbach.

— Rozkoszny pączuś — powiedział Mimikra.

Długo z góry sępił się nad golasem. Wreszcie westchnął i pokiwał głową. Drgnął, jakby chciał się odwrócić od kołyski, kiedy coś wreszcie go zafrapowało. Aż się przygarbił.

Bobas majtnął łapkami. Bose pięty pierwszy krok wykonały w powietrzu. Wyprężył się. Na wzdętym brzuszku nieco zaczerwieniło się oczko pępowiny. Poniżej gołego bębenka sterczał różowy paluszek, niby tamten robaczek, którego przydybał Sypko, kiedy psotnik wychylił się pierwszy raz od tysiąclecia. Zgięty fiutek nie miał zamiaru iść za jego przykładem i zmykać przed byle Mimikrą. Wyprostował się nawet i uniósł nieco. Bobas jeszcze rozłożył nóżki. I nagle siknął w górę. Przezroczysta stróżka błysnęła radośnie. Strzyknęła wysoko i na skos przejechała przez pierś Mimikry. Ten odskoczył. Odruchowo strzepnął połę jesionki. W powietrzu zatrzepotał ręką.

— O rany! — jęknął Tellenbach.

Sypko miał w twarzy różaną tęczę. Mimikra szarpnął się w stronę śluzy. Ta sapnęła aprobująco dla spazmatycznego chichotu Sypko Żeleźniaka. Sypko przystawił usta do ucha Tellenbacha: „Widziałeś?! Oszczał go! Oszczał!”. Tellenbach skoczył do śluzy. Wyjrzał na korytarz. Nikogo tam nie było, chociaż w podłodze rytmicznie rozjarzał się nit pozostawiony przez łajnioły. Na wszelki wypadek Tellenbach aż do wyjścia obmacał ściany. I tak nie miał pewności.

Kiedy zawrócił do głównego bunkra stwierdził, że Sypko Żeleźniak przestał chichotać i dziwnie cichy stoi nad pierworodnym. Trampolina jęknęła. Makarom–mawakhu, która od wizyty Mimikry zapomniała języka w gębie, zrobiła się nieprzyzwoicie czerwona. Sypko i golasek w napięciu mierzyli się wzrokiem.

Nagle z ciemnej kamery w głębi bunkra coś chrząknęło, jakby tam właśnie przytaił się kolejny Mimikra.

— Wiesz, czego chce od ciebie? — zapytał głos.

Tellenbach stwierdził ze zdumieniem, że w półmroku poruszyła się czaszka Bio–łącza. Wyraźnie ożyła! Z wierzchu też była znowu pluszowa, powleczona świeżą skórą. Nad oczami kiełkowały jej brwi i rzęsy — przez moment białe, aż pożółkły nieco.

— Wiesz? — znowu Bio–łącze ruszyło będą. — To na co czekasz?

Sypko jak zahipnotyzowany odstąpił od kołyski i na sztywnych nogach podszedł do Makarom–mawakhu.

— Nie! — westchnęła.

Sypko bez słowa wziął ją pod pachy i postawił na nogi. Potem objął ją w pasie, ile sięgnął, i łagodnie poprowadził do korytarza. Dłonią od spodu klepnął jęzor śluzy, dając znać, żeby poczekała. Opierającą się słabo Makarom–mawakhu doprowadził do miejsca, gdzie łajnioł upuścił feralną buławkę. Nit wyraźnie ożywił się w posadzce, gotów znowu zwalić im na głowy konus pełen łajniołów.

— No, stara — powiedział Sypko. — Czego się nie robi dla idei. Zadziera kiecę i siada.

— Nie! — zaprotestowała słabo.

— Siada, siada i wysiaduje — rozkazał Sypko. — Tymczasem my pogadamy.

Docisnął ją do podłogi. Zesztywniała i westchnęła dziwnie. Rumieniec jej wyskoczył na twarz — może ją pomarańczowe światło przeniknęło na wylot. Sypko Żeleźniak wrócił do bunkra. Za nim śluza stalową wstydliwość opuściła na skonfundowaną Makarom–mawakhu. Sypko od progu wywalił oczy na kołyskę. Różowy bobas wierzgnął. Następnie, nawet się nie podpierając łokciem, usiadł jak wańka–wstańka. Rzadkie kłaczki oblazły mu z dużej, teraz łysej głowy. Niemowlę bystro zerknęło w stronę Tellenbacha i — puściło do niego oko.

— No — stwierdził bobas. — Mamy trochę luzu.

To mówiąc uniósł pulchne ramionka i przeciągnął się rozkosznie. Równocześnie zrobiło się straszliwie jasno. Prawie biało. Jeszcze bielej! Aż się w tym pogubiło światło. Wtedy gorący wiatr owionął twarze Sypko i Tellenbacha. Podmuch rozrzucił włosy Trampoliny, która poderwała się na katafalku, z przerażeniem i jednocześnie miłością w oczach.

Zapachniało, jakby w piekielnym ogniu pieczone członki niemowlęcia, przed chwilą różowiutkie, zaczęły pękać wzdłuż słojów sandałowego drewna. A on spokojnie założył te ręce na piersi. Ruchem głowy odrzucił z czoła białe loki. Zwiewna muzyczka pojawiła się tam, gdzie przed chwilą stała kołyska. Tak to wyglądało, jakby wreszcie ujawnił się prawdziwy Mag, Wielki Mistrz tamtego mimikry, który stąd wyszedł jak niepyszny. Ten szarpnął poły zgrzebnej, żeliwno–ceramicznej jesionki, która ten świat otulała szczelnie. Strzeliły guziki zapięte od prahistorii. Tarciem powietrza rozgrzane do białości przebiły przestrzeń jak odpryski meteoru, który eksplodował w tarczy powietrza. Tymczasem Mistrz dalej zdzierał stęchłe szmaty. Szary pokrowiec rozdarty na wszystkie strony świata. Pękają kolejne warstwy bardziej wzorzystych podszewek, kryształowe igły przenicowują je samym światłem. Nad trzepot białych falban wychyla się postać strojna, chociaż naga — gra mięśniami, chociaż nie ma w niej innego ruchu, poza wznoszeniem. Zwyczajny Mimikra musiałby oszaleć od tego przeistoczenia.

Kątem oka Tellenbach dostrzegł, że Sypko się przeżegnał.

— Witaj! — powiedziała głowa Bio–łącza, a następnie zaczęła deklamować marsowym głosem:

 

„Ich skargi posłyszał Anu, bóg nieba gwiaździstego i ojciec bogów, boski władca Uruku. Wezwał wielką Aruru, biegłą w stwarzaniu: Ty, Aruru, stworzyłaś Gilgamesza. Stwórz teraz istotę jemu podobną. Niechaj ci będzie jak jego odbicie, jako burza serca tamtemu równa! Niech w gród Uruku wstąpi, z Gilgameszem porywczym pójdzie o lepsze: niechaj dzięki temu Uruk odpocznie”.

 

Głowa Bio–łącza zacięła się, jakby potrzebowała aprobaty. Nie doczekała się, mimo to uzupełniła:

 

„To usłyszawszy Aruru stworzyła w sobie istotę na podobieństwo Anu. Ręce swe umyła, uszczknęła gliny, plunęła na nią i w step rzuciła. Walecznego Enkidu w stepie stworzyła. Z milczenia północnego poczęty stanął, z treści Ninurty, boga wojny…!

 

— Och! — ktoś roześmiał się dźwięcznym głosem. — Bez przesady z komplementami!

Jeszcze trzeszczało wzdłuż szwów pękającej przestrzeni, a w samym środku anomalii płachty prześcieradeł rozwinęły skrzydła przetykane złotem. Tellenbacha i Sypko Żeleźniaka obsypało rubinowym pudrem. Jeszcze leciały srebrne konfetti i kryształowe igły szyły bez opamiętania, zabliźniały absurdalnie przenicowaną rzeczywistość. Muzyczka dalej naświstywała cienko. Głowa Bio–łącza do taktu kiwała się w kamerze; teraz tam można będzie iść jak do konfesjonału i pogadać z Informatycznym Systemem. Przed Sypko Żeleźniakiem stanął wysoki, złotowłosy, nieprawdopodobnej urody młodzieniec. Rozejrzał się wkoło.

— Tak myślałem — stwierdził, a w oczach miał płochość i ochotę do płatania figlów.

— Ktoś ty? — ponuro zapytał Sypko i spode łba, pociemniałymi oczami z góry na dół zmierzył ucieleśniony fenomen.

— Sypko! — z wyrzutem westchnęła Trampolina; nigdy zbyt wiele nie rozumiała, ale jej serca nie mogła oszukać najsprytniejsza mimikra.

Jeszcze pojękiwało w ścianach bunkra, gdzie też ocknęły się magiczne prądy, przed tysiącleciem obezwładnione w masywie Skarpy, słyszalne tylko dla nawiedzonych. Młodzieniec podszedł do Trampoliny. Pochylił się i szybko pocałował ją w policzek. Zarumieniła się, uszczęśliwiona. Teraz stanął przed Sypko Żeleźniakiem. Chwilę patrzyli sobie w oczy. Sypko spode łba. Młodzieniec wyraźnie chciał podejść bliżej i objąć. Zatrzymał się w pół kroku. Zmieszał się pod napastliwym wzrokiem Żeleźniaka. Wreszcie zwyczajnie rozłożył ręce.

— Czas ucieka — powiedział. — Muszę się rozejrzeć. Wrócę.

Okręcił się na pięcie i, dalej nagi, jak go stworzyła bogini Aruru, ruszył do śluzy. W przelocie zerknął na Tellenbacha. Miał coś szelmowskiego w oku. Uniósł jedną brew i, prawie niedostrzegalnie, uśmiechnął się do Tellenbacha.

— Ty dokąd? — wycedził za nim Sypko Żeleźniak.

— Wrócę — powtórzył.

Przechodząc mimo Makarom–mawakhu pogłaskał ją po siwej głowie.

— Jeszcze troszeczkę — poprosił.

Dotknięcie jego ręki spowodowało, że prawdziwy szkarłat przebił ją na wylot, aż wzdrygnęła się, jakby poczuła w sobie pulsującą gwiazdę.

— I co teraz? — bezradnie rozejrzał się Tellenbach. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin