Bohema_2_pl.pdf

(529 KB) Pobierz
Warszawa/Praga Numer 1 (1)/2003
Warszawa/Praga Numer 1 (2)/2003
Witamy !
To już drugi numer naszego dwujęzycznego pisma kulturalno-literackiego Bohema . Nasz
internetowy kwartalnik powstał jesienią 2002 r., spontanicznie, z inicjatywy kilku przyjaciół -
Polaków i Czechów. Postanowiliśmy zrobić coś, żeby przybliżyć do siebie Pragę i Warszawę, Polaków
i Czechów.
Chcemy, żeby Europa przestała wreszcie przypominać wielki wieżowiec, w którym każdy zamyka się
w granicach swojego mieszkania i nie zna nawet najbliższych sąsiadów. Na stronach Bohemy
znajdziecie polską i czeską literaturę, muzykę, wywiady z ciekawymi ludźmi, artykuły o wzajemnych
kontaktach, atrakcjach turystycznych i o wszystkim, co składa się na codzienną rzeczywistość życia
w Czechach i w Polsce.
PS . Dziękujemy bardzo za wszystkie listy, które do nas napisaliście. Na wszystkie odpowiadamy.
Redakcja Bohemy zastrzega sobie możliwość wprowadzania skrótów i zmian w nadesłanych
tekstach. W miarę rozwijania się Bohemy będziemy poszerzać zakres tematyczny naszego pisma.
Następny numer Bohemy ukaże się w drugiej połowie kwietnia 2003 r.
Wasza redakcja
W drugim numerze Bohemy znajdziecie następujące teksty:
Proza:
opowiadania: Piotr Ka Bezdomni
Orland Bukowski Ciekawy przypadek
Poezja:
5 wierszy czeskiego poety Radka Fridricha
Językowe ABC:
lekcje języka polskiego i czeskiego
artykuły O stereotypach i zawodowcach, Włoski dla zaawansowanych
Wywiad Bohemy:
rozmowa z Jitką Šleisovą - przewodniczącą czesko-polsko-niemieckiego stowarzyszenia studentów
Janua
W połowie drogi - teksty i opinie:
artykuły: Vít Kloz Dalecy czy bliscy sąsiedzi? Czyli jak to z nami jest
Piotr Ka Polacy i Czesi - jak się widzą?
Muzyka:
wywiad z międzynarodowym kwintetem muzycznym Distango
Turystyka:
prezentacja czeskiego miasta Litomierzyce (Litoměřice)
Ankieta (online):
ocena aktualnego stanu kontaktów polsko-czeskich
1
4966933.003.png 4966933.004.png
W numerze drugim proponujemy opowiadania:
Piotr Ka
Bezdomni
Warszawa żegnała mnie smrodem Dworca Centralnego i szamańskim tańcem jakiegoś kloszarda na
peronie. W swojej różowej czapeczce i kosmatym sztucznym futerku wyglądał jakby zbiegł prosto ze
sceny teatrzyku absurdu. Całym jego dobytkiem był dziecinny bączek. Tulił go do siebie jak
ukochane zwierzątko. Ludzka fala wylała się z pociągu, przetoczyła po peronie i znikła, a przybłęda
kucnął i zaczął starannie nakręcać bączka. Rytmicznie poruszał metalową rączką zabawki. Jakby
pompował koło niewidzialnego roweru. Kiedy na peron wtoczył się kolejny pociąg, z którego wysypali
się ludzie, kloszard rzucił bączka wprost pod nogi nadbiegającego tłumu. Przyglądał się wirującej
zabawce klaszcząc w dłonie i śmiejąc się na głos. Równie dobrze bawili się postronni widzowie,
którzy stali dokoła i gapili się na ten teatr jednego aktora. Ale on nic sobie nie robił z ich śmiechu.
Skupiony i pełen godności raz po raz nakręcał swojego bączka. Był ponad całym szaleństwem tego
świata - pędzeniem na oślep, rozpychaniem się w tłumie i przeklinaniem spóźnionych pociągów.
Mój pociąg ruszył. Zasunąłem szybę i zacząłem myśleć o tym, co mnie czeka. Wiedeń, szkolenie w
centrali naszej firmy, wolne wieczory, chwila oddechu.
Cesarskie miasto powitało mnie jesiennym deszczem i turkotem sennych tramwajów zakręcających
przed dworcem Südbahnhof. Wszystko miało tu swój urok. Jak powściągliwy uśmiech austriackiej
koleżanki, która wyszła po mnie na dworzec.
- Andrea - przedstawiła się lekko zachrypniętym głosem nałogowej palaczki. Od razu spodobały mi
się jej blond włosy opadające na ramiona jak ciepłe światło. Po szkoleniu, na którym rodowici
wiedeńczycy unikali mnie, Polaczka, jak zarazy, Andrea podeszła do mnie i poklepała po ramieniu.
- Nie przejmuj się. Wiedeńczycy tacy są. Wszyscy mówią o nich, że są grantig. Bo strasznie
zadzierają nosa - uśmiechnęła się i dała mi swoją wizytówkę. - Jak będziesz miał ochotę wyjść
gdzieś wieczorem, to zadzwoń.
Do licha, Wiedeń coraz bardziej mi się podobał! Szkoda, że przyjechałem tu na tak krótko. Mogłoby
być ciekawie. Wyczytałem to z głodnych oczu Andrei. Wieczorem spotkaliśmy się w meksykańskiej
knajpie z dala od centrum. Andrea opowiadała mi o swojej wyprawie do Meksyku, a ja wodziłem
oczami po jej twarzy, ustach i piersiach, których niespokojną obecność zdradzało falowanie obcisłej
bluzki.
- Pojechałam do Meksyku, żeby robić zdjęcia. Gdybyś tylko zobaczył to słońce, te kolory,
zakochałbyś się w tym kraju! Nie byłeś tam nigdy? Boże, to zupełnie inny świat! Najśmieszniejsze
było to, że nie znałam ani słowa po hiszpańsku, kiedy tam jechałam. Byłam zdana na pomoc obcych
facetów. A wiesz, co to znaczy w tamtej kulturze? Kiedy kobieta zaciągnie u macho dług
wdzięczności, musi z nim iść do łóżka. To dla nich tak naturalne jak dla nas powiedzieć: dziękuję. A
ja mówiłam im dziękuję i płaciłam pieniądze.
Andrea podobała mi się coraz bardziej. Ale przyjechałem do Wiednia ledwie na cztery dni i chciałem
zobaczyć jeszcze inne cuda tego miasta. Szczególnie ciągnęło mnie do Kirche am Steinhof. Kościoła
w szpitalu dla wariatów. Jak tylko przeczytałem o nim w przewodniku, powiedziałem sobie, że muszę
tam jechać. Zobaczyć na własne oczy to miejsce spotkań szalonego Boga, który daremnie szukał
zrozumienia na ziemi, z wariatami - ostatnimi wolnymi ludźmi naszych czasów. Stanął mi przed
oczami szaman z Dworca Centralnego, który z okazji mojego odjazdu odstawił tę szopkę z bączkiem.
Ciekawe, co on teraz robi? Ostatni mistyk w tłumie drobnych ciułaczy i biurokratów...
- Wie komme ich zur Kirche am Steinhof? - spytałem pierwszego napotkanego człowieka, kiedy
wysiadłem z autobusu na wzgórzu Steinhof. Wielki, rozrośnięty facet w białym fartuchu spojrzał na
mnie znudzony. Swoim potężnym karkiem i szerokimi barami
bardziej przypominał rzeźnika niż pielęgniarza.
- Sto metrów prosto. A potem w lewo. I cały czas pod górę.
Szpital wariatów był jak górskie uzdrowisko pełne świerków i
podstarzałych pensjonatów. Zaciekawiony rozglądałem się dokoła.
Dziwiła mnie nienaturalna cisza, która dźwięczała w uszach jak
chwilowa pauza pomiędzy szalonymi akordami. Jakieś nienormalne
to wariatkowo, pomyślałem i omal nie parsknąłem śmiechem. Ale
szybko odechciało mi się śmiać. Po zachmurzonym niebie przetoczył
się grzmot i znienacka chlusnął ulewny deszcz. Cholera, że też nie
wziąłem parasola! Deszcz ściekał mi po włosach, zalewał okulary i zmieniał świat w rozmyte,
pozbawione konturów plamy. Marzyłem tylko o tym, żeby schronić się gdzieś pod dachem. I wtedy
2
4966933.005.png
zobaczyłem ten kościół. Jak wyłania się sponad wysmukłych świerków. Pękaty i majestatyczny jak
wielki statek wpływający do zatoki. Najbardziej rzucała się w oczy jego potężna kopuła. Pokryta
seledynem patyny. Omszała jak stary hełm. Zdziwiłem się widząc grupę turystów czekających na
tarasie wznoszącym się przed kościołem jak wielki mostek kapitański. Zamiast wejść do środka kryli
się przed deszczem pod pstrokatymi grzybami parasoli.
Pchnąłem ciężkie drzwi. W przedsionku kościoła, spadł na mnie jakiś głos. Miękki jak puch. Anielski
szept wypełniający echem cały kościół. Boże - jęknąłem to nadużywane słowo - pewnie trwa msza.
Msza dla wariatów! Dlatego ci turyści zostali tam na zewnątrz... Już miałem się wycofać, kiedy
energiczne szarpnięcie za rękaw przywróciło mnie do rzeczywistości.
- Whumbahanzich Schilling! - krzyknęła mi do ucha żywotna, zasuszona staruszka. O co jej chodzi?
Zdjąłem mokre od deszczu okulary i popatrzyłem na jej twarz o rozmazanych konturach.
- Fünfundzwanzig Schilling!
Oho! Przez chwilę stałem oniemiały. Zaskoczony tym nagłym atakiem. Ale szybko znalazłem się na
miejscu i sięgnąłem po portfel. Tu w sklepie z krzyżami i figurkami świętych, gdzie bilet wstępu
kosztował 25 szylingów. Brzęk monet przywrócił mi pewność siebie. Nic bardziej nie dodaje wiary w
siebie i wyższe wartości niż pełny portfel.
Z czystym sumieniem mogłem wejść do środka i oddać się kontemplacji nieskazitelnie białego
wnętrza, które wypełniał szept głosu tak łagodnego, że nie mógł pochodzić z ust człowieka. Z
zewnątrz kościół nie wydawał się aż tak wielki. Mrużyłem moje krótkowzroczne oczy usiłując
przyjrzeć się mężczyźnie stojącemu pośrodku schodów prowadzących do ołtarza.
- ... und die Engel - mówił głos anioła, a reszta słów zlała się w niezrozumiałą, piękną melodię.
Wszyscy ci wariaci, na których patrzyłem, ubrani elegancko - wcale nie w piżamy, jak to sobie
wcześniej wyobrażałem - słuchali tej śpiewanej mszy jak zahipnotyzowani. To musi być jakiś prorok,
pomyślałem z podziwem.
- ... und die Engel auf der linken Seite... - na dźwięk słów mężczyzny wszystkie głowy obróciły się w
kierunku, który wskazywała wyciągnięta ręka mówcy. Powoli zaczynałem rozumieć, że tematem
anielskiego kazania są kolorowe witraże. I że to nie jest żadne kazanie.
Przewodnik mówił jeszcze przez chwilę, aż w końcu zawiesił głos i zewsząd spadła na niego lawina
braw. Aż się wzdrygnąłem. Turyści poderwali się z ławek i część z nich podbiegła do przewodnika, a
reszta zaczęła pospiesznie opuszczać kościół. Jakby się bali, że zabraknie dla nich Wiednia,
kościołów, piwa, sznycli, burdeli, knajp, dyskotek, taksówek, kin, gazet i sklepów z pamiątkami.
Usiadłem na zagrzanej ławce i patrzyłem, jak kościół staje się coraz bardziej pusty. Kurczył się jak
balon, z którego ucieka powietrze. Pustoszał i stał w bezruchu jakby zawstydzony własną
bezużytecznością. A ja, choć dawno już zapomniałem słów kościelnych modlitw, poczułem się jakoś
głupio. Jeśli nawet kiedyś ktoś mieszkał w tych murach, pomyślałem, dawno już wypłoszyły go te
brawa, tupot i krzyki ludzkich hord atakujących ołtarze. Nieprzypadkowo malarze przedstawiali go
na obrazach jako gołębicę. Był płochliwy i bezdomny jak ptak. A my, ludzie, dawno już wybiliśmy w
lasach dzikie ptaki. Zatruliśmy powietrze, wodę i ziemię. Splugawiliśmy tę planetę. Coś mnie kusiło,
żeby wstać i krzyknąć: "Gdzie on jest?! No, gdzie?!" Ale zabrakło mi odwagi. Ludzie patrzyliby na
mnie jak na wariata. Jak na nawiedzonego włóczęgę, co bawi się dziecinnym bączkiem w miejscu
publicznym.
Siedziałem cicho w ławce i ściskałem w ręku zaparowane okulary.
ur. 1973, studiował filozofię i psychologię na Uniwersytecie Warszawskim oraz na Karl Eberhardts
Universität w Trewirze. Opublikował kilka opowiadań w prasie literackiej. Wyróżniony w I edycji
konkursu młodych dramaturgów Stołecznego Centrum Edukacji Kulturalnej. Mieszka w Warszawie.
W wolnych chwilach amatorsko rozwija kontakty polsko-czeskie.
3
4966933.006.png
Orland Bukowski
Ciekawy przypadek
Obudziłem się na stole sekcyjnym. Był zimny i twardy, zrobiony przypuszczalnie z marmuru. Pod
plecami i kończynami wyczułem wąskie rowki służące do odprowadzania płynów. Dochodziły mnie
strzępki rozmów.
- Hmmm...ciekawy przypadek. Na pierwszy rzut oka wszystko w porządku...Sekcja serca nie
wykazała zmian o charakterze patologicznym. Pani Danusiu, proszę mi podać nożyczki, wezmę
wycinek do badania mikroskopowego.
Byłem zdziwiony. Postanowiłem otworzyć oczy. Ujrzałem grupę ubranych na biało studentów,
pochylających się nad moją klatką piersiową. Ona sama była rozcięta i szeroko rozwarta ziała
nieprzyjemną pustką. Nad studentami górowała sylwetka profesora, który z namaszczeniem rozcinał
kolejne z moich wewnętrznych organów, leżących na małym, blaszanym stoliku, umieszczonym na
wysokości moich kolan. Pani Danusia - asystentka profesora - usłużnie opłukiwała przedmioty badań
z resztek płynów organicznych i skrzepów. Pośród leżącego na stoliku mięsa rozpoznałem serce, z
lewą komorą pociętą na drobne paseczki, płuca i żołądek. Nie potrafiłem zidentyfikować
tajemniczego zwoju koloru czerwono - żółtego, zakończonego zagadkowym, rozciętym poprzecznie
mięśniem.
Spróbowałem poruszyć ręką. Udało się. Przesunąłem dłonią po powierzchni stołu... i natrafiłem na
przeszkodę - dziwny kłębek jakichś śliskich rurek. Spróbowałem nawinąć je na palec, zgnieść. Po
chwili zastanowienia doszedłem do wniosku, że muszą być to moje jelita, odłożone na bok, tak aby
nie przeszkadzały w czynnościach sekcyjnych.
Zdziwieniem napawał mnie fakt, że nikt z obecnych na sali nie zauważył, lub nie chciał zauważyć
mojego przebudzenia. Studenci zdawali się ignorować mruganie moich oczu, studentki nie
chichotały, gdy próbowałem je podszczypać. Poczułem nagłą chęć zamanifestowania swojego
powrotu do życia. Musiałem coś zrobić, powiedzieć, dać wyraźny sygnał ! Otworzyłem rozpaczliwie
usta, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Poczułem jedynie strumień powietrza
przepływającego między rozciętym gardłem a podniebieniem. Byłem zrozpaczony, gdy zdałem sobie
sprawę, iż ów tajemniczy zwój z blaszanego stolika, to mój przełyk i gardziel zakończona językiem !
Nie mogłem zatem mówić. Usłyszałem natomiast niepokojący wyrok profesora.
- Pora na wątrobę, może wreszcie tam coś znajdziemy - i spoglądając porozumiewawczo na panią
Danusię dodał - zawsze mam problemy z pęcherzykiem żółciowym, lubi się rozlewać.
Przez moje ciało przeszedł dreszcz. Spróbowałem krzyknąć, lecz zakłapałem tylko wargami. Tylko
nie wątroba - myślałem gorączkowo - ona może się jeszcze przydać !
Profesor właśnie zabierał się do cięcia. Desperackim gestem wtrąciłem mu z ręki długi, wąski nóż.
Upadł z brzękiem na podłogę pracowni. Profesor syknął z wściekłością.
- Niech to szlag trafi ! - zaklął - to już trzeci w tym miesiącu ożywa mi na stole !...
Nie słuchałem dalej. Sprawa okazała się jasna. Myśleli, że udaję, dlatego mnie ignorowali ! Myśleli,
że tak naprawdę jestem nieżywy ! Cóż za cynizm ! Jaki brak szacunku ! Jakież poniżenie !
Postanowiłem działać. Korzystając z nieuwagi profesora, który akurat
pochylił się w poszukiwaniu noża, oraz zamieszania wśród studentów,
zeskoczyłem ze stołu i rzuciłem się do ucieczki. Rozepchnąłem
nieczułych świadków profanacji mego ciała i pobiegłem w kierunku
wyjścia z sali. O dziwo oddychanie nie sprawiało mi żadnego
problemu... Gdy znalazłem się na schodach, poczułem gwałtowne
szarpnięcie w okolicach podbrzusza. Wyłaniał się z niego napięty
przewód jelita. Zapewne ktoś w sali przydeptał jego koniec.
Zeskoczyłem kilka schodków w dół, i tak szybko jak mogłem,
przegryzłem krępujący mnie powróz. Pozostały przy ciele nadmiar
jelita wrzuciłem w głąb jamy brzusznej i popędziłem przed siebie.
Mijałem szafy pełne słojów z zatopionymi w formalinie organami
wyciętymi z wnętrzności moich poprzedników. Do moich uszu
dochodziły pierwsze odgłosy pogoni.
Przebiegłem obok starszej kobiety wyglądającej na sprzątaczkę. Na
mój widok wrzasnęła ze strachu i przeżegnała się pospiesznie. Nawet
nie mogłem jej przeprosić za mój wygląd. Dobiegłem do końca
długiego korytarza, gdzie znalazłem pustą salę wykładową. Wsunąłem się do środka i ukryłem za
katedrą.
Poczułem się w miarę bezpiecznie. Pomyślałem, że muszę znaleźć jakieś ubranie i wrócić do domu.
Ale co powie moja żona ? Czy będzie chciała ze mną spać ? Czy będzie mogła kochać mężczyznę bez
serca ? Bez języka ? Naraz poczułem swędzenie w okolicy prawego żebra. Podrapałem się, lecz
4
4966933.001.png
swędzenie nie ustało. Było to, że tak powiem, swędzenie od strony wewnętrznej. Zanurzyłem dłoń w
czeluść rozwartej klatki piersiowej. Dziwne uczucie. Podrapałem się i przejechałem palcami po
żebrach, jak po blaszkach dziecinnych cymbałek. Były śliskie i nie wydały dźwięku. Swędzenie
ustało. Zbadałem zawartość jamy brzusznej. Oprócz żołądka oraz dłuższej części jelita cienkiego,
wszystko wydawało się być na swoim miejscu. Poklepałem troskliwie wątrobę. Zauważyłem przy
okazji ciekawą rzecz - człowiek ma łaskotki również od wewnątrz... ileż nowych możliwości pieszczot
to stwarza...Wtem w sali zapaliło się światło. Skuliłem się ze strachu.
Znaleźli mnie szybko - profesor z jakimś mężczyzną wyglądającym na portiera. Nie miałem szans na
ucieczkę, grupa studentów blokowała drzwi. Powalono mnie na posadzkę. Ręce i nogi związano mi
gumowymi przewodami stetoskopów i ciśnieniomierzy. Poczułem ukłucie w udo i chłód rozchodzący
się po całym ciele...
Obudziłem się na stole sekcyjnym. Wydawał się miękki i wygodny. Miałem uczucie
wszechogarniającego zmęczenia, które nie pozwalało mi nawet unieść powiek. Usłyszałem głos
profesora.
- Opowiadałem wam ten kawał o tramwaju i szafie ?
I chóralną odpowiedź studentów :
- Tak panie profesorze, już kilkanaście razy !
Profesor chrząknął znacząco i poprosił panią Danusię o podanie piły. Chwilę potem sala napełniła się
odgłosem pracy elektrycznego silnika. Poczułem swędzenie czoła, choć nie mogłem ustalić od której
strony. W głowie rozchodził mi się echem warkot maszyny...
ur. 1974, absolwent wydziału filozofii oraz Centrum Studiów Latynoamerykańskich Uniwersytetu
Warszawskiego. Obecnie doktorant w Szkole Nauk Społecznych Polskiej Akademii Nauk, pisze pracę
o idei wpływu sztuki na ewolucję form społecznych w polskim modernizmie. Zwolennik szeroko
pojętych, niekomercyjnych działań artystycznych.
5
4966933.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin