Bastion - KING STEPHEN.txt

(2685 KB) Pobierz

STEPHEN KING

Bastion

(THE STAND)

TLUMACZYL ROBERT LIPSKI

Wydanie oryginalne: 1993

Wydanie polskie: 2000

Dla TabbyMrocznego kufra pelnego cudow

Na zewnatrz ulica plonie ogarnieta walcem smierci

Pomiedzy swiatem realnym a uluda

A poeci tu, na dole

Nie pisza nic - zupelnie

Po prostu czekaja na uboczu na dalszy ciag wydarzen

I nagle, gdzies posrod nocy

Odnajduja swa doniosla chwile

Probuja wtedy stworzyc bastion uczciwosci

Ale ranni skrecaja sie z bolu

Nawet nie martwi

Dzis wieczorem w Krainie Dzungli

Bruce Springsteen

To oczywiste, ze nie mogla isc dalej!

Drzwi byly otwarte i wdarl sie wiatr

Zgasly swiece a potem znikly

Zaslony uniosly sie wysoko i wtedy pojawil sie ON,

Powiedzial: - Nie boj sie

Podejdz, Mary.

I strach ja opuscil

I podbiegla do niego

A potem wzbil sie w powietrze...

Wziela go za reke...

-Chodz, Mary

Nie obawiaj sie Zniwiarza!

Blue Oyster Cult

Co to za czar?

Co to za czar?

Co to za czar?

Country Joe and the Fish

KRAG SIE OTWIERA

Potrzebujemy pomocy, zauwazyl Poeta

Edward Dorn

-Sally.

Mrukniecie.

-Obudz sie, Sally.

Glosne mrukniecie:

-Zooostaw mnie!

Potrzasnal nia mocniej.

-Obudz sie. Musisz sie obudzic!

Charlie.

Glos Charliego. Wolal ja. Od jak dawna?

Sally wysunela sie z objec snu.

Najpierw spojrzala na zegarek na nocnym stoliku; kwadrans po drugiej w nocy. Charliego nie powinno tu byc - powinien byc teraz w pracy, na nocnej zmianie. A potem po raz pierwszy przyjrzala mu sie uwazniej i cos w jej wnetrzu drgnelo - ogarnelo ja jakies dziwne uczucie.

Jej maz byl smiertelnie blady. Mial bledny wzrok. Oczy wychodzily mu z orbit. W jednej rece trzymal kluczyki od samochodu. Druga w dalszym ciagu nia tarmosil, pomimo ze miala otwarte oczy. Zupelnie jakby nie zauwazyl, ze sie obudzila.

-Charlie, o co chodzi? Co sie stalo?

Sprawial wrazenie jakby nie wiedzial, co ma powiedziec. Jego jablko Adama daremnie podrygiwalo w gore i w dol, ale jedynym slyszalnym odglosem jaki rozlegal sie wewnatrz niewielkiego, sluzbowego bungalowu, bylo tykanie zegara.

-Pali sie? - spytala. To byla jedyna rzecz jaka przyszla jej na mysl, a ktora moglaby doprowadzic go do takiego stanu. Wiedziala, ze jego rodzice zgineli podczas pozaru domu.

-W pewnym sensie - odparl. - W pewnym sensie to cos o wiele gorszego. Musisz sie ubrac kochanie. Zabierz mala LaVon. Musimy sie stad zrywac.

-Dlaczego? - spytala, wstajac z lozka. Ogarnal ja paniczny strach.

Cos bylo nie w porzadku.

To bylo niczym senny koszmar.

-Gdzie? Powinnismy wyjsc na podworze na tylach domu?

Ale wiedziala, ze nie chodzilo mu o wyjscie na podworze. Jeszcze nigdy nie widziala Charliego rownie przerazonego. Wziela gleboki oddech, jednak nie wyczula dymu ani spalenizny.

-Sally, kochanie, o nic nie pytaj. Musimy sie stad wyniesc. Wyjechac. Daleko stad. Po prostu zabierz mala i ubierz ja.

-Ale czy... czy mamy dostatecznie duzo czasu bym mogla spakowac troche rzeczy?

Jej slowa sprawily, ze znieruchomial. Zupelnie jakby zbila go z pantalyku. Miala wrazenie, ze jej strach siegnal zenitu, ale najwidoczniej sie mylila. Uswiadomila sobie nagle ze to, co uwazala za przerazenie bylo czysta panika.

Przesunal drzaca dlonia po wlosach i odparl:

-Nie wiem. Bede musial sprawdzic kierunek wiatru.

Wyszedl, pozostawiajac ja z tym dziwacznym stwierdzeniem, ktore nic dla niej nie znaczylo. Byla zziebnieta, przerazona i zdezorientowana, a do tego bosa i ubrana jedynie w krotka nocna koszulke. Zupelnie jakby stracil rozum. Co moglo miec wspolnego sprawdzanie kierunku wiatru z tym czy miala czas na spakowanie paru walizek? I co oznaczalo okreslenie: "daleko"? Reno? Vegas? Salt Lake City? I...

Przylozyla dlon do szyi i wtem, przyszla jej do glowy calkiem nowa mysl.

DEZERCJA. Wyjazd w srodku nocy oznaczal, ze Charlie zamierzal ZDEZERTEROWAC. SAMOWOLNE ODDALENIE.

Weszla do malego pokoiku dziecinnego i przez chwile stala nieruchomo, niezdecydowana, patrzac na spiace dziecko otulone rozowym kocykiem.

Wciaz jeszcze miala slaba nadzieje, ze to jedynie koszmarny sen, bardziej wyrazisty niz inne. Ale to minie, a ona obudzi sie, jak zwykle o siodmej rano, nakarmi mala i sama cos przekasi, pooglada pierwsza godzine programu "Today", a potem, kiedy Charlie o osmej wroci z nocnej zmiany w polnocnej wiezy Rezerwatu, usmazy mu jajecznice. Za dwa tygodnie znow wroci na dzienna zmiane, przestanie sie dziwnie zachowywac, a kiedy ponownie zacznie spedzac noce u jej boku, nie bedzie juz miewala rownie szalonych snow jak ten i...

-Pospieszze sie! - syknal, pozbawiajac ja wszelkiej nadziei. - Mamy niewiele czasu. Tylko tyle aby zgarnac troche najpotrzebniejszych rzeczy. Ale na milosc Boska, kobieto, jezeli ja kochasz - wskazal na lezace w lozeczku dziecko - ubierz ja!

Kaszlnal nerwowo, zaslaniajac usta dlonia. Zaczal wyrzucac rzeczy z szuflad komody i upychac je bezladnie do paru starych walizek.

Sally obudzila mala LaVon, probujac ja uspokoic, najlepiej jak tylko potrafila. Trzyletnie dziecko bylo zdziwione i zaskoczone faktem, iz obudzono je w srodku nocy, a kiedy Sally ubrala ja w majteczki, bluzeczke i kombinezon, zaczela plakac.

Placz dziecka przerazil ja bardziej niz kiedykolwiek. Skojarzyla to z innymi przypadkami, kiedy mala LaVon, zazwyczaj aniolek, plakala w nocy jak bobr. Przyczyny byly rozne - wysypka, zabkowanie, krup, kolka. Strach powoli zmienial sie w gniew, kiedy zobaczyla, ze Charlie prawie biegiem wpadl do pokoju, niosac dwa narecza jej bielizny. Ramiaczka biustonoszy unosily sie za nim niczym wstegi noworocznych serpentyn.

Wrzucil je do jednej z walizek i zatrzasnal wieko. Rabek jej najlepszej halki wystawal na zewnatrz i mogla sie zalozyc, ze material zostal rozerwany.

-O co chodzi? - krzyknela, a podniesiony ton jej glosu sprawil, ze dziecko, ktore jeszcze przed chwila pochlipywalo cichutko, na nowo wybuchnelo placzem. - Czys ty oszalal? Charlie, wysla za nami zolnierzy! ZOLNIERZY!

-Nie wysla. Nie dzisiejszej nocy - powiedzial i pewnosc w jego glosie wprawila ja w jeszcze wieksze zdenerwowanie. - Sek w tym slodziutka, ze jak szybko nie wezmiemy dupy w troki, to w ogole nie wydostaniemy sie z bazy. Wlasciwie nie mam pojecia, jak to sie stalo, ze zdolalem opuscic wieze. Chyba cos sie gdzies spieprzylo. W sumie, dlaczego by nie? Wszystko inne spieprzylo sie rowno.

Mowiac to, wybuchnal przeciaglym, oblakanczym smiechem, ktory wystraszyl ja bardziej niz wszystko, co zrobil do tej pory.

-Dziecko ubrane? To dobrze. Wrzuc pare jej ubranek do drugiej walizki. Reszte spakuj do niebieskiej torby podroznej. Jest w szafie. Zrob to i wynosmy sie stad. Wydaje mi sie, ze mamy szanse. Dzieki Bogu wiatr wieje ze wschodu na zachod.

Ponownie kaszlnal w dlon.

-Tatusiu! - zawolala stanowczo mala LaVon, unoszac do gory raczki. - Chce tatusia! Pewno! Chce na konika, tatusiu! Na konika! Pewno!

-Nie teraz - rzekl Charlie i zniknal w kuchni.

W chwile potem Sally uslyszala brzek naczyn. Wybieral jej oszczednosci z niebieskiej wazy stojacej na gornej polce. Jakies trzydziesci, czterdziesci dolarow, ktore zdolala odlozyc. JEJ OSZCZEDNOSCI. A wiec sprawa byla powazna. Cokolwiek to bylo, sprawa musiala byc naprawde powazna. Mala, ktorej tatus odmowil przejazdzki "na koniku", choc przeciez bardzo rzadko - jezeli w ogole kiedykolwiek jej czegos odmawial - ponownie zaczela plakac.

Sally z trudem zdolala ubrac mala w cienka kurteczke, a potem bezladnie wrzucila wiekszosc jej ubranek do torby. Pomysl dokladania czegokolwiek do drugiej walizki wydal sie idiotyczny - walizka po prostu by pekla. Musiala przydusic ja kolanem aby zatrzasnac zamki. Uswiadomila sobie, ze dziekuje Bogu, iz mala LaVon byla na tyle duza, ze nie trzeba bylo martwic sie o pieluchy.

Charlie wrocil do sypialni i tym razem rzeczywiscie biegl. W dalszym ciagu wpychal pomiete banknoty jedno i pieciodolarowe do przedniej kieszeni "suntanow". Sally wziela mala na rece. LaVon byla juz na dobre obudzona i mogla isc sama, ale Sally chciala czuc ja w swoich ramionach. Pochylila sie i podniosla torbe podrozna.

-Dokad idziemy tatusiu? - spytala mala LaVon - Spalam.

-Dziecko moze spac w samochodzie - rzekl Charlie, biorac dwie walizki.

Rabek wystajacej z walizki halki zatrzepotal gwaltownie. Jego oczy wciaz wydawaly sie metne, jak gdyby zapatrzone gdzies w dal. W umysle Sally zaczela switac pewna mysl, przeradzajaca sie wolno w pewnosc.

-Byl jakis wypadek? - wyszeptala. - Jezus, Maria, Jozefie Swiety! Zdarzyl sie wypadek, zgadza sie? Wypadek. TAM.

-Ukladalem wlasnie pasjansa - powiedzial. - Unioslem wzrok i nagle zobaczylem, ze cyfry zegara zmienily sie z zielonych na czerwone. Wlaczylem monitor. Sally, okazalo sie, ze oni wszyscy... - Przerwal, spojrzal w oczy malej LaVon, ktore pomimo iz rozszerzone i zaczerwienione od lez, pelne byly zaciekawienia. - Oni wszyscy tam, na dole NIE ZYJA - dodal - oprocz jednego, moze dwoch, ale do tej pory oni tez juz na pewno wyzioneli ducha.

-Co to znaczy "nie szyja", tatusiu? - spytala mala LaVon.

-Niewazne, kochanie - powiedziala Sally. Miala wrazenie jakby jej glos dochodzil z glebi przepastnego kanionu.

Charlie przelknal sline. Cos strzyknelo mu w gardle.

-Kiedy zapalaja sie czerwone cyfry, wszystko powinno byc automatycznie zablokowane. Maja tam komputer firmy Chubb, ktory zarzadza calym tym miejscem, dzieki czemu powinno ono byc maksymalnie zabezpieczone. Zobaczylem co bylo na monitorze i natychmiast wybieglem z pomieszczenia. Balem sie, ze drzwi przetna mnie na pol. Powinny zostac zamkniete w momencie gdy wlaczyl sie alarm, a nie wiem od jak dawna palil sie wskaznik zanim unioslem wzrok i zauwazylem co sie dzieje. Ale nim uslyszalem szczek zamykanych automatycznie drzwi, bylem juz prawie na parkingu. Prawdopodobnie, gdybym uniosl wzrok trzydziesci sekund pozniej, siedzialbym teraz w pomieszczeniu kontrolnym wiezy, jak owad w butelce.

-C...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin