Barker Clive - Potępiencza gra.doc

(2259 KB) Pobierz

 

 

CLIVE BARKER

 

 

 

 

POTĘPIEŃCZA GRA

 

 

 

 

PODZIĘKOWANIA

Moje podziękowania należą się Mary Roscoe, która niestrudze­nie przepisywała rękopis, znajdując przy tym czas na zaoferowanie bardzo wielu niezwykle precyzyjnych uwag krytycznych; a także Da-vidowi T. Cunninghamowi, który przepisał sporą ilość późniejszych uzupełnień. Spośród czytelników książki, których entuzjazm i intuicja okazały się dla mnie nieocenioną pomocą, podziękować pragnę Julie Blake, Johnowi Gregsonowi i Vernonowi Conwayowi. Jestem również niezmiernie wdzięczny Douglasowi Bennettowi za zorganizowanie dla mnie niezapomnianej wyprawy do zakładu karnego, a także Alasdai-rowi Cameronowi, który zlecił mi napisanie dwóch sztuk, pozwalając tym samym przetrwać w czasie, gdy pisałem tę książkę. I wreszcie nie mniej szczere podziękowania dla Barbary Broote oraz dla Nann du Sautoy z wydawnictwa Sphere Books.

 

 

Jednak niewolny wciąż - choć nimi włada -Od trafu, śmierci, zmienności

P.B. Shelley „Prometeusz wyzwolony" (przełożył Leszek Elektorowicz)

 

 

 

 

 

 

Część pierwsza

Piekło jest dla tych, którzy się zaparli; Plon zbiorą z tego, co sami zasiali, Dryfować będą po Jeziorze Pustki

I Las Nicości przewędrują cały, Tęskniąc do materii.

W.B. Yeats, „Klepsydra"

1

Tego dnia, gdy złodziej przemierzał miasto, powietrze było naelektryzowane. Miał pewność, że dziś w nocy, po wielu ty­godniach niepowodzeń, zlokalizuje wreszcie karciarza. To nie była łatwa wędrówka. Osiemdziesiąt pięć procent terytorium Warszawy zostało zrównane z ziemią, już to przez ostrzał z moź­dzierzy, poprzedzający wyzwolenie miasta przez Rosjan, już to przez planowe wyburzanie, podjęte przez wycofujących się Niemców. Niektóre dzielnice były nieprzejezdne dla wszelkich pojazdów. Sterty gruzu - pod którymi wciąż dojrzewały ciała zmarłych niczym cebulki kwiatów, gotowe wykiełkować, gdy tylko nastanie cieplejsza wiosenna pogoda - zagradzały ulice. Nawet w bardziej dostępnych miejscach eleganckie niegdyś fasady domów słaniały się niebezpiecznie, a ich fundamenty wydawały groźne pomruki.

Wszelako po trzech miesiącach uprawiania swego rzemiosła pośród ruin złodziej nauczył się bezbłędnie poruszać w tym miejskim pustkowiu. Ba, zdewastowane piękno miasta stało się dlań źródłem niemałej przyjemności: horyzont przesłonięty liliową mgiełką pyłu wciąż opadającego ze stratosfery; place i parkowe aleje, tak nienaturalnie ciche; i owo poczucie, które zyskał, gdy po raz pierwszy wkroczył na to terytorium, że tak właśnie będzie wyglądał koniec świata. W ciągu dnia dawało się jeszcze dostrzec jakieś punkty orientacyjne - zapomniane drogowskazy, z biegiem czasu systematycznie usuwane - we­dle których wędrowiec mógł wytyczyć swą marszrutę. Opodal

mostu Poniatowskiego wciąż rozpoznawało się bryłę gazowni, podobnie ogród zoologiczny na drugim brzegi rzeki; widoczna też była kopuła wieży zegarowej Dworca Głównego, choć zegar zniknął dawno temu; i jeszcze garść innych naznaczonych bli­znami pomników niegdysiejszego miejskiego piękna Warszawy

-              ich chwiejna obecność wzruszała nawet złodzieja.

Nie mieszkał tu. W ogóle nie miał domu, już od dziesięciu lat. Był nomadą i padlinożercą, a przez krótką chwilę Warsza­wa oferowała wystarczająco dużo łupów, by go tu zatrzymać. Gdy już odzyska siły uszczuplone podczas niedawnej włóczęgi, ruszy w dalszą drogę. Ale teraz, kiedy pierwsze oznaki wiosny szeleściły w powietrzu, zwlekał z wyjazdem, sycąc się wolnoś­cią, jaką dawało to miasto.

Istniało oczywiście ryzyko, ale gdzież go nie ma dla człowieka jego profesji; nadto wojna zdołała wyszlifować w nim umiejęt­ność przetrwania do takiej perfekcji, że niewiele było w stanie go zastraszyć. Czuł się tu bezpieczniej niż większość autentycznych mieszkańców Warszawy, tych nielicznych ocalałych z zagłady, którzy zdezorientowani, przenikali powoli z powrotem do mia­sta w poszukiwaniu utraconych domów, zaginionych twarzy. Grzebali w ruinach albo wystawali na rogach ulic, słuchając pieśni żałobnych, śpiewanych przez rzekę, i czekając, aż zro­bią na nich obławę w imię Karola Marksa. Co dzień budowano nowe barykady. Wojskowi powoli, ale systematycznie przywracali ład i porządek, dzieląc miasto na sektory, sektory na mniejsze dzielnice - to samo w swoim czasie uczynią z całym krajem. Jednakowoż godzina policyjna i punkty kontrolne w niewiel­kim tylko stopniu krępowały ruchy złodzieja. Pod podszewką świetnie skrojonego płaszcza miał ukryte wszelakiego rodzaju dowody tożsamości - niektóre podrobione, większość skradzio­na; na każdą sytuację znalazł się odpowiedni. Jeśli zdarzyło się, że ktoś zakwestionował ich wiarygodność, wówczas złodziej radził sobie za pomocą błyskotliwych ripost i papierosów - jednych i drugich miał zresztą pod dostatkiem. Cięty język i papierosy

-              to było wszystko, czego człowiek potrzebował - owego roku,
w tamtym mieście - by czuć się panem świata.

12

A cóż to był za świat! Przeróżne pragnienia i wszelka cie­kawość znajdowały tu zaspokojenie. Najskrytsze sekrety ciała i duszy odsłaniały się przed każdym, kogo korciło, by je zgłębiać. Czyniono z nich zabawy. Zaledwie w zeszłym tygodniu złodziej posłyszał historię o młodym człowieku, grającym w prastarą grę w trzy kubki („teraz widzimy piłeczkę, a teraz jej nie wi­dzimy"), z tym że zamieniono, dla obłąkańczego żartu, kubki i piłeczkę na trzy wiaderka i główkę niemowlęcia.

To była błahostka; niemowlę było martwe, a zmarli wszak nie cierpią. Istniały wszelako inne rozrywki dostępne w mieście, rozkosze, gdzie surowiec stanowili żyjący. Dla spragnionych tego typu uciech - dla tych, których na nie było stać - zaczął się handel ludzkim ciałem. Okupująca kraj armia, nieniepokojona już bitwami, odkrywała na nowo seks, a z tego dało się czerpać zyski. Za pół bochenka chleba można było kupić dziewczynę z grona uchodźców - nierzadko tak młodą, że ledwie miała piersi nadające się do ugniatania - i używać jej po wielekroć pod osłoną mroku; skarg nikt nie słuchał albo - gdy dziewczy­na traciła wdzięk - uciszano je pchnięciem bagnetu. Takiego banalnego zabójstwa nie zauważano w mieście, w którym zgi­nęły dziesiątki tysięcy. Przez kilka tygodni - pomiędzy końcem panowania jednego reżimu a początkiem władzy następnego -wszystko było możliwe: żaden czyn nie wydawał się karygodny, żadna nieprawość nie stanowiła już tabu.

Na Żoliborzu otwarto burdel z chłopcami. Tutaj, w podziem­nym salonie o ścianach obwieszonych ocalałymi z wojennej po­żogi obrazami, można było przebierać w pisklakach od sześciu, siedmiu lat w górę, apetycznie wychudzonych z niedożywienia i odpowiednio ciasnych, słowem, takich, jakimi nie pogardziłby żaden koneser. Burdel cieszył się ogromną popularnością wśród kadry oficerskiej, ale dla szarż podoficerskich, jak szemrana wieść niosła, pozostawał zbyt drogi. Leninowska zasada rów­ności najwidoczniej nie dotyczyła pederastii.

Sport, swoistego rodzaju, był dostępny już za niewielkie pieniądze. Walki psów cieszyły się w tym sezonie wyjątko­wym wzięciem. Na bezpańskie kundle, powracające do mia-

13

sta, by skubnąć trochę mięsa z ciał swoich niegdysiejszych panów, zastawiano pułapki, schwytane karmiono, by nabrały sił, a następnie wystawiano do walki na śmierć i życie. Było to przerażające widowisko, ale miłość do hazardu przyciąga­ła na nie złodzieja raz za razem. Pewnej nocy sporo zarobił, obstawiając cherlawego, acz sprytnego teriera, który pokonał trzy razy większego brytana, odgryzając mu jądra.

A jeśli z czasem zbrzydły ci psy, chłopcy i kobiety, miasto oferowało bardziej wyrafinowane rozrywki.

W prowizorycznym teatrze, wykopanym pośród gruzów Ba­stionu Najświętszej Marii Panny, złodziej oglądał raz „Fausta" Goethego, część pierwszą i drugą, w wykonaniu nieznanego mu z nazwiska jednorękiego aktora. Choć niemiecki złodzieja daleki był od doskonałości, przedstawienie wywarło na nim niezatarte wrażenie. Znał tę historię na tyle dobrze, by śledzić akcję: pakt z Mefistofelesem, debaty, czarodziejskie sztuczki, a potem, gdy zbliżało się zapowiedziane potępienie - rozpacz i trwogę. Większość użytych w sporze argumentów pozostała niezrozumiała, ale przejmująca gra aktora w obu bliźniaczych rolach - w jednej chwili jako kusiciela i w następnej jako ku­szonego - robiła wrażenie i złodziej opuścił teatr prawdziwie poruszony.

Dwa dni później powrócił, by obejrzeć sztukę po raz drugi, albo przynajmniej pomówić z aktorem. Ale bisów nie przewidzia­no. Entuzjazm aktora dla Goethego poczytano za pronazistowską propagandę; złodziej znalazł go - radość sczezła - powieszonego na telegraficznym słupie. Wisiał nagi. Bose stopy zostały zje­dzone przez zwierzęta, a oczy wydłubane przez ptaki; tors miał podziurawiony kulami jak sito. Widok ten uspokoił podniecenie złodzieja. To, co się stało, można było bowiem uznać za dowód, że pomieszane uczucia, jakie wywołał aktor, były niegodziwe; jeśli do tego stanu przywiodła go jego sztuka, z pewnością był łajdakiem i blagierem. Rozdziawił usta, ale ptaki wydziobały mu język podobnie jak oczy. Niewielka strata.

Istniały rozrywki o wiele bardziej satysfakcjonujące. Ko­biety, które można było wziąć lub porzucić, albo chłopcy - ale

14

to nie było w jego guście. Złodziej uwielbiał za to hazard, od za­wsze. Więc z powrotem na walkę psów, by spróbować szczęścia na jakimś kundlu. A jeśli nie tam, to na grę w kości w jednym z baraków albo - w desperacji - szybki zakład ze znudzonym wartownikiem o prędkość, z jaką przemknie po niebie jakiś obłoczek. Metoda i okoliczności niewiele złodzieja obchodziły; liczyła się tylko gra. Od czasu dojrzewania była to jego jedyna prawdziwa słabostka; właśnie by móc sobie na nią pozwolić, został złodziejem. Przed wojną grywał w kasynach całej Europy; ulubioną grą była chemin de fer, ale nie miał też nic przeciw­ko ruletce. Teraz spoglądał wstecz na tamte lata przez woal, którym przesłoniła je wojna, i przypominał sobie tamte gry, jak wspomina się sny po przebudzeniu: jako coś bezpowrotnie utraconego i oddalającego się z każdym oddechem.

To poczucie straty zgasło, gdy dowiedział się o karciarzu -ponoć nazywał się Mamoulian - który, powiadano, nigdy nie przegrał i który pojawiał się i znikał w tym podstępnym mie­ście jak postać nie całkiem rzeczywista.

Po Mamoulianie nic już nie miało być takie samo.

2

I yle głosiła plotka; a wiele z tej plotki nie miało nawet ko­rzeni w prawdzie. Zwyczajne kłamstwa opowiadane z nudów przez żołnierzy. Wojskowe umysły, jak zauważył złodziej, były zdolne do inwencji znacznie bogatszej niż wyobraźnia poety i bardziej zabójczej.

Kiedy więc usłyszał opowieść o szulerze-mistrzu, który przy­bywa znikąd, wyzywa każdego, kto chce zostać hazardzistą, i niezmiennie wygrywa, podejrzewał, że ta historyjka jest... historyjką właśnie, niczym więcej. Ale było coś w uporczy­wym powracaniu owej apokryficznej opowieści, co przeczyło utartym schematom. Nie zblakła bowiem, by ustąpić miejsca kolejnej, jeszcze bardziej niedorzecznej bujdzie. Wciąż powra­cała w rozmowach mężczyzn przy walkach psów, w plotkarskich pogaduszkach, w napisach na murach. Co więcej, choć w ko­lejnych relacjach zmieniały się imiona postaci, najistotniejsze fakty pozostawały niezmienne. Złodziej zaczął podejrzewać, że mimo wszystko w tej historii tkwi ziarno prawdy. Zapewne rzeczywiście działał gdzieś w mieście jakiś wspaniały gracz. Oczywiście nie mógł być absolutnie nie do pokonania; nikt nie jest. Ale ten człowiek, jeśli istniał, był na pewno kimś wyjątko­wym. Mówiono o nim zawsze z atencją, niemal nabożną czcią; żołnierze, którzy, jak sami twierdzili, widzieli go podczas gry, wspominali o jego elegancji i hipnotycznym niemal opanowaniu. Przywołując postać Mamouliana, byli niczym chłopi prawiący o szlachcicu, i złodziej - nigdy nieskłonny do przyznania wyż-

16

szóści jednemu człowiekowi nad drugim - do innych powodów, jakie miał, by odszukać karciarza, dodał jeszcze palącą chęć zdetronizowania tego króla.

Lecz w obrazie, jaki udało mu się poskładać z informacji z trudem zebranych pocztą pantoflową, mało było szczegó­łów. Wiedział, że aby móc zacząć oddzielać prawdę od domy­słu, musi wpierw odnaleźć i przepytać kogoś, kto istotnie przy karcianym stoliku zmierzył się z owym ideałem.

Znalezienie takiego człowieka zajęło mu dwa tygodnie. Nazywał się Konstantin Wasiliew, był podporucznikiem i, jak powiadano, stracił wszystko, co posiadał, grając przeciwko Mamoulianowi. Rosjanin był byczej postury; złodziej poczuł się przy nim jak karzeł. Lecz w przeciwieństwie do tych wielkich mężczyzn, którzy posiadają ducha dość ekspansywnego, by wypełnił ich rozbuchaną anatomię, Wasiliew wydawał się wewnętrznie niemal pusty. Jeśli nawet kiedyś posiadał męski temperament, teraz nie został po nim choćby ślad. W środku olbrzymiej cielesnej skorupy tkwiło kruche i niespokojne dziecko.

Dopiero po godzinie przymilnych próśb, po wypiciu przez Wa-siliewa prawie całej butelki czarnorynkowej wódki i wypaleniu połowy paczki papierosów, udało się go nakłonić do udzielania odpowiedzi dłuższych niż monosylaby, ale kiedy już puściły tamy, wyznania lały się z niego z siłą rwącego strumienia, ni­czym spowiedź człowieka stojącego na krawędzi całkowitego załamania. W jego słowach było sporo użalania się nad sobą, był i gniew; ale przede wszystkim wyczuwało się cuchnącą woń strachu. Wasiliewa porażała śmiertelna trwoga. Na zło­dzieju wywarło to wielkie wrażenie: nie łzy rozpaczy, ale fakt, że Mamoulian potrafił złamać siedzącego teraz przed nim gi­ganta. Niby pocieszając go, niby udzielając przyjacielskich rad, złodziej przystąpił do metodycznego wydobywania z Rosjani­na każdego strzępu informacji, do wyszukiwania znaczących szczegółów, dzięki którym chimera, jaką ścigał, stałaby się istotą z krwi i kości.

· Więc mówisz, że wygrywa za każdym razem?

· Zawsze.

17

-              Jaka zatem jest jego metoda? W jaki sposób oszukuje?
Wasiliew oderwał się od kontemplowania nagich desek pod­
łogi i podniósł wzrok.

·    Oszukuje? - powtórzył z niedowierzaniem. - On nie oszu­kuje. Całe życie grałem w karty, z najlepszymi i z najgorszymi. Widziałem każdą karcianą sztuczkę, jaką wymyślono na tym świecie. I powiadam ci, on gra czysto.

·    Nawet największym szczęśliwcom zdarza się od czasu do czasu przegrana. Rachunek prawdopodobieństwa...

Wyraz niewinnego rozbawienia przemknął po twarzy Wasi-liewa i na moment złodziej ujrzał przed sobą człowieka, który niegdyś zamieszkiwał tę fortecę z ciała, zanim jeszcze popadł w obłęd.

·    Rachunek prawdopodobieństwa nie stosuje się do niego. Nie rozumiesz? To nie jest człowiek jak ty czy ja. Jakim cudem istota ludzka mogłaby stale wygrywać, nie mając władzy nad kartami?

· Wierzysz w to?

Wasiliew wzruszył ramionami i ponownie zapadł się w so­bie.

-              Dla niego - powiedział, niemal zatopiony w zadumie nad
własnym bezgranicznym przerażeniem - wygrana jest rodza­
jem piękna. Jak samo życie.

Pusty wzrok żołnierza powrócił do śledzenia słojów w suro­wych deskach podłogi, podczas gdy w umyśle złodzieja wciąż rozbrzmiewały słowa: „Wygrana jest rodzajem piękna. Jak samo życie". To były dziwne zdania i zasiały w nim niepokój. Nim jednak zdążył dokopać się do ich znaczenia, Wasiliew po­chylił się ku niemu z pełnym lęku westchnieniem i chwyciwszy wielką dłonią za jego rękaw, przemówił ponownie:

·    Poprosiłem o przeniesienie, mówiłem ci już o tym? Za kil­ka dni będę daleko stąd i nikt niczego się nie dowie. W swoim kraju dostanę medale. To dlatego mnie przenoszą - ponieważ jestem bohaterem, a bohaterowie dostają to, o co proszą. Zniknę i on mnie nigdy nie odnajdzie.

· Dlaczego miałby cię szukać?

18

Dłoń trzymająca rękaw zacisnęła się w pięść; Wasiliew przy­ciągnął złodzieja ku sobie.

·    Jestem mu winien nawet tę koszulę, którą mam na grzbie­cie - oznajmił. - Jeśli zostanę, zabije mnie. Zabijał już innych, on i jego kamraci.

·    Nie jest więc sam? - spytał złodziej. Wyobrażał sobie kar­ciarza jako kogoś nieposiadającego wspólników; po prawdzie, na swoje podobieństwo takim go w wyobraźni stworzył.

Wasiliew wysmarkał się w garść i rozparł w krześle. Oparcie zatrzeszczało pod jego ciężarem.

-              Ech! Któż to wie, co jest prawdą, a co kłamstwem w tej
historii? - rzekł, a oczy mu zwilgotniały. - Czy gdybym ci po­
wiedział, że towarzyszą mu zmarli, uwierzyłbyś? - spytał i za­
raz sam sobie odpowiedział na to pytanie: - Nie. Uznałbyś,
że jestem szalony...

Niegdyś, pomyślał złodziej, ten człowiek był zdolny do gło­szenia stanowczych sądów, do działania, może nawet do he­roizmu. Teraz cała ta szlachetność gdzieś uleciała - bohater został zredukowany do rozczulającego się nad sobą strzępu człowieka, wygadującego niedorzeczności. W duchu złodziej przyklaskiwał błyskotliwemu zwycięstwu Mamouliana. Zawsze nienawidził bohaterów.

-              Ostatnie pytanie... - zaczął.

-              Chcesz wiedzieć, gdzie go można znaleźć?
-Tak.

Rosjanin przyglądał się nasadzie swego kciuka, wzdychając głęboko. To wszystko było takie nużące.

-              Co zyskasz, jeśli uda ci się z nim zagrać? - spytał i po­
nownie sam udzielił sobie odpowiedzi: - Wyłącznie poniżenie.
Może śmierć.

Złodziej wstał z krzesła.

·   Zatem nie wiesz, gdzie go szukać? - powiedział, udając, że chce włożyć do kieszeni do połowy pełną paczkę papierosów, leżącą na stole pomiędzy nimi.

·   Czekaj. - Wasiliew sięgnął po paczkę, nim zniknęła mu z oczu. - Poczekaj.

19

Złodziej położył papierosy z powrotem na stole, a Wasi-liew nakrył je dłonią w geście przejęcia na własność. Spojrzał na swego rozmówcę i powiedział:

-              Ostatnim razem, gdy o nim słyszałem, był podobno na północ
od nas. W okolicach placu Muranowskiego. Znasz to miejsce?

Złodziej skinął głową. Nie był to teren, który odwiedzał z radością, ale znał go.

-              I jak go tam znajdę? - zapytał.

Rosjanin wyglądał na zaskoczonego tym pytaniem.

·    Nawet nie wiem, jak on wygląda - próbował złodziej po­móc Wasiliewowi zrozumieć, o co chodzi.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin