Ray Angie - Duchy.doc

(1220 KB) Pobierz
Angie Ray DUCHY

Angie Ray DUCHY

Prolog

Vincent Parsell, szósty hrabia Helsbury, popijał samot­nie koniak przy porysowanym stole, za którym mogłoby zasiąść dwadzieścia osób. Deszcz uderzał o szyby, w jadalni było zimno i ciemnawo, ale hrabia Parsell nie zawołał służącego, żeby dołożył do ognia i zapalił świece w kan­delabrze. Nie zwracał uwagi na zimną ciemność, która skradała się pod ścianami i prześlizgiwała po podłodze. Cała uwaga hrabiego skupiona była na portrecie wiszącym na przeciwległej ścianie.

Pełen jasnych kolorów obraz w złoconej ramie pozo­stawał w ostrym kontraście do ponurego pokoju. Za pomocą jakiejś magicznej mieszanki odcieni artyście udało się doskonale uchwycić wizerunek kobiety: czarne loki, upięte w wysoki kok, odsłaniały delikatny zarys twarzy; złoty medalion zawieszony na szyi spoczywał na kremowej skórze; suknia z podniesioną talią ze złotego jedwabiu świeciła się połyskliwie i prowokacyjnie suge­rowała ukryte pod nią kształty; pełne czerwone usta uśmiechały się uwodzicielsko; prześliczne ciemnoniebies­kie oczy błyszczały od radosnego śmiechu.

Vincent odwrócił wzrok. Ostatni raz, kiedy ją widział - na balu maskowym w Helsbury - w jej oczach nie było uśmiechu. Tego wieczoru zerwała ich zaręczyny.

Podniósł do ust kieliszek i upił duży łyk. Koniak zapiekł w gardle i osiadł w żołądku. Vincent czekał.

Nic.

Zaklął. Pił już od dwóch godzin i nadal nie odczuwał otępiającego ciepła, na które liczył. Odstawił kieliszek i wziął butelkę. Kiedy napełniał kieliszek, kilka brązowych kropli upadło na dębowy stół, a stuk szkła o szkło odbił się echem w ogromnym pomieszczeniu. Vincent zdał sobie sprawę z przejmującej ciszy i pustki w domu.

Głośno odstawił butelkę. Nie był przyzwyczajony do samotności. Zazwyczaj mieszkał tu któryś z jego braci. Teraz jednak wszyscy wyjechali do Londynu. Wszyscy, oczywiście oprócz Gilberta, który wiódł sielankowy żywot z żoną Jane i małym synkiem Jasonem.

Vincent przysłonił oczy dłonią. Gil zawsze różnił się nieco od innych Parsellów - był od nich mniej nieufny i bardziej uparty - ale zaskoczył całą rodzinę, kiedy im powiedział, że się zakochał w Jane. Sam Vincent też się trochę z niego wyśmiewał. Teraz jednak, na wspomnienie szczerych, jasnych twarzy Gila i Jane poczuł się jeszcze żałośniej.

Może powinien pojechać do Elizabeth. Porozmawiać z nią. Przeprosić...

Nie.

Wzdrygnął się na samą myśl. Hrabiowie Helsbury nie przepraszali ani tym bardziej nie upokarzali się przed kobietami. To Elizabeth musi przyjść do niego, i to prędko, bo inaczej może już jej nie zechce...

- Jaśnie panie - odezwał się za nim cichy głos.

Vincent odwrócił się i z trudem skupił wzrok na niskim, ciemnowłosym mężczyźnie w drzwiach. Zmarszczył brwi.

- O co chodzi, Wilmott?

- Najmocniej przepraszam, gaśnie panie, ale właśnie to przyszło.

Wilmott podszedł i podał mu list, po czym wycofał się na odległość pełną szacunku.

- Posłaniec czeka na odpowiedź.

Vincent odwrócił się tyłem do Wilmotta, nie zwracając uwagi na jego ostatnie słowa. W milczeniu wpatrywał się w znajome, kobiece pismo. Przez chwilę zaszumiało mu w głowie, potem się uśmiechnął.

Wreszcie się opamiętała. Wiedział, że tak będzie. Wiedział, że prędzej czy później będzie go błagać o wyba­czenie. W jej liście będą smugi łez i wiele ładnych słów przeprosin. Vincent obrócił papier w rękach. Nie był pewien, czy powinien przyjąć list; zachowała się doprawdy okropnie.

List pachniał lekko perfumami przypominającymi wio­senne róże. Vincent wchłonął w siebie znajomy zapach. Poczuł mrowienie w lędźwiach i drżenie palców. List wypadł mu z ręki na ciemny stół, na rozlane krople koniaku. Już bez uśmiechu podniósł Ust i złamał pieczęć.

 

Drogi Vincencie!

Mam nadzieję, iż list ten zastanie Cię w dobrym zdrowiu. Chociaż rozstaliśmy się w gniewie, chcę Cię zapewnić, że nie żywię do ciebie urazy. Chciałabym, abyś i Ty nie wracał myślą do przeszłości. Mam nadzieję, że zostaniemy przyjaciółmi.

 

Zamknął na sekundę oczy. Nie, nie chciał wracać do przeszłości. Tak, chciał, aby byli „przyjaciółmi”. Bardzo chciał. Być może wybaczy jej w końcu. Zemści się za jej upór po ślubie - przez tydzień nie wypuści jej z łóżka...

Otworzył oczy i z lekkim uśmieszkiem na ustach czytał dalej:

 

W duchu przyjaźni chciałabym Cię prosić, żebyś zwrócił portret, który ci dałam w prezencie zaręczynowym. Jestem pewna, iż przyznasz mi rację: nie jest to cos, co powinieneś zatrzymać. Zwłaszcza teraz, kiedy się zakochałam w kim innym i mam wkrótce wyjść za mąż.

 

Słowa rozmazały mu się przed oczyma. Poczuł, że krew zamarza mu w żyłach. W pokoju zrobiło się ciemno. W skroniach coś mu waliło, a w uszach głośno dzwoniło.

- Czy będzie odpowiedź? - spytał Wilmott.

Vincent gapił się na niego bezmyślnie.

- Jaśnie panie - dopytywał Wilmott, marszcząc z niepo­kojem ciemne, gęste brwi. - Czy będzie odpowiedź?

Vincent spojrzał na list, który ściskał zmięty w zaciśniętej dłoni. Wciągnął głęboko powietrze. Wstał, gwałtownie odsuwając krzesło.

Nie odpowiadając zdumionemu lokajowi wyszedł z po­koju do marmurowego holu, gdzie czekał przemoczony służący, który nerwowo obracał w rękach mokry od deszczu kapelusz.

Vincent wyciągnął do niego zmięty papier.

- Ty to przyniosłeś?

Krępy posłaniec zacisnął palce na kapeluszu. Z jego peleryny ściekała na podłogę strużka wody.

- T-t-tak, jaśnie panie. Panna Yale powiedziała, że mam przynieść ten obraz - kiwnął głową w stronę płótna stojącego pod ścianą - i w zamian dostać inny obraz od pana. Czeka na mnie powóz.

Oddała jego portret? Vincent z wysiłkiem powściągnął wściekłość.

- Pannie Vale musi bardzo zależeć na tym obrazie - stwierdził.

- To prawda - powiedział posłaniec, znów kręcąc nerwowo kapeluszem. - Chce go dać hrabiemu Havershamowi.

Vincent poczuł, że sztywnieją mu mięśnie szyi i ramion.

- Haversham? - powtórzył. - Wychodzi za Havershama?

- Tak, proszę pana. Jutro.

Vincent zobaczył przed oczyma czerwoną mgłę. Haver­sham. Jutro wychodzi za hrabiego Havershama. Najbogat­szego mężczyznę w kraju - i największego fircyka.

Głupia baba. Chciwa, niewierna baba.

Vincent odwrócił się do Wilmotta i powiedział przez zaciśnięte zęby:

- Zawołaj trzech ludzi i zdejmijcie portret ze ściany.

Posłaniec postąpił krok w przód.

- Chętnie pomogę, proszę pana.

- To nie będzie konieczne - odparł Vincent, obrzucając go przelotnym spojrzeniem. - Nie zabierzesz obrazu do swojej pani.

Posłaniec otworzył usta.

- Ale... ale co powiem pannie Yale?

Vincent spojrzał na niego zmrużonymi oczyma.

- Możesz poinformować pannę Yale, iż zamierzam rozniecić największe w tym hrabstwie ognisko i spalić jej portret. Jestem pewien, że kilka wieków temu zginęłaby na stosie razem z obrazem. A teraz - dodał niebezpiecznie cichym głosem - proponuję, żebyś się stąd wyniósł, zanim wyrwę ci flaki i rzucę twój zewłok krukom.

Posłaniec przestał kręcić kapeluszem, wcisnął go na głowę i odwrócił się na pięcie, omal nie przewracając się w kałużę u jego nóg. Szybko zniknął za drzwiami.

Z nieprzyjemnym uśmiechem na ustach Vincent spojrzał na Wilmotta, stojącego nieruchomo pośrodku holu.

- I co? - spytał, nadal tym samym cichym głosem.

Wilmott otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zmienił zamiar. Pospiesznie ruszył do schodów dla służby.

Vincent wrócił do jadalni. Wziął kieliszek z koniakiem i wypił jednym haustem. Kiedy schylił się, żeby odstawić kieliszek, jego wzrok jeszcze raz padł na obraz.

Niebieskie oczy rozświetlały niemal ciemny pokój. Śmiały się do niego, czarując i drwiąc z niego jed­nocześnie. Prawie słyszał jej śmiech. Niski, kuszący śmiech, który doprowadzał człowieka do szaleństwa z pożądania.

Zacisnął dłoń na pustym kieliszku.

Teraz Haversham będzie słuchał tego śmiechu. Do niego Elizabeth będzie się słodko uśmiechać i obdarzać pocałun­kami. Haversham będzie miał ją w ramionach, w łóżku...

Nie!

Z całej siły rzucił kieliszkiem przed siebie. Uderzył o ścianę i rozsypał się na setki błyszczących okruchów. Vincent odwrócił się na pięcie i podszedł do drzwi, omal nie wpadając na służących, którzy akurat wchodzili.

Spojrzeli na niego i cofnęli się z przestrachem.

- Niech jeden z was dopilnuje, żeby osiodłano Zeusa i przyprowadzono do drzwi - rozkazał ostro. - I niech mi ktoś poda płaszcz i kapelusz. - Natychmiast! - krzyknął, ponieważ stali bez ruchu.

Już po chwili wsiadł na potężnego, czarnego ogiera i skierował go przed siebie, w burzę. Wiatr i deszcz uderzały w twarz i wciskały się za kołnierz płaszcza, ale Vincent nie czuł zimna. Z wściekłości było mu bardzo gorąco.

Haversham! Powinien był wykorzystać okazję sprzed trzech miesięcy w czasie wieczoru muzycznego w Helsbury i chlusnąć gogusiowi winem w twarz. Powinien był wyzwać tego niedołęgę na pojedynek i porąbać go na kawałki. Powinien był szpadą wyciąć mu wątrobę i rzucić ją psom.

A Elizabeth? Wobec niej też nie powinien był zachować się tak tolerancyjnie. Należało ją zamknąć w lochu pod zamkiem i trzymać pod kluczem, dopóki się nie zgodzi natychmiast zostać jego żoną. Nie kocha przecież Havershama, to niemożliwe! To pyszałkowaty, gogusiowaty kretyn. Nosi gorset i ochraniacze na nogi. I pisze fatalne wiersze, a mówi prawie falsetem.

Vincent przyhamował konia, kiedy wjechali w ostry zakręt, po czym znów popędził. Błoto i żwir uderzały go w twarz, ale nie zwracał na to uwagi.

Nie, Elizabeth nie jest zakochana w Havershamie. Wychodzi za niego na złość Vincentowi. Za to, że za dużo chciał, za dużo żądał, za dużo wymagał. Mię powinien tak łatwo ustąpić...

Błysnęła błyskawica i rozległ się grzmot. Koń zwolnił i w świetle błysku Vincent zobaczył przed sobą spienioną, czarną wodę. Trzęsący się most, przerzucony nad zazwyczaj łagodnym strumieniem, znikł.

Vincent z przekleństwem na ustach ściągnął cugle. Zeus zaprotestował jękliwie. Vincent kręcił się w kółko na koniu, podczas gdy rozsądek podpowiadał mu powrót do domu. Noc była zbyt ciemna, deszcz - zbyt gwałtowny, droga - zbyt zdradliwa.

Tak samo zdradliwa jak Elizabeth Vale.

Vincent gwałtownie skierował konia do wody.

Zimna woda ochlapywała mu nogi i ramiona. Czuł wciągający prąd, ale się tym nie przejmował. Musiał jechać dalej. Musiał powstrzymać małżeństwo Elizabeth i Havershama.

Zacisnął szczęki. Jak mogła znieść dotyk tego robaka? Po tym wszystkim, czym byli dla siebie, jak śmiała pozwolić się dotknąć innemu mężczyźnie?

Jak mogła tak go zdradzić?

Vincent zwolnił na moment cugle. Zaciskając zęby wplótł palce w czarną, mokrą grzywę konia, ignorując drętwiejące z zimna ciało i ponaglił zwierzę do biegu.

Prądy wodne krążyły wokół jeźdźca i konia. Vincent otarł wodę z twarzy i wytężył wzrok. Z trudem widział przeciwle­gły brzeg. Między nogami czuł potężne ciało ogiera walczące z prądem. Zacisnął palce na grzywie i pochylił się do przodu.

- Dasz sobie radę, mały - mruknął do konia.

Zeus zastrzygł uszami i znów położył je po sobie. Nagłym wysiłkiem rzucił się do walki z żywiołem. W chwi­lę później końskie kopyta wspięły się na kamienisty brzeg.

Vincent złożył na moment głowę na szyi konia, chwytając powietrze. Zwariował chyba wyjeżdżając w taką noc. Wszystko to było winą Elizabeth. Ukarze ją za to, jak tylko dopadnie. Będzie ją całował tak długo, aż zacznie błagać o zlitowanie, o przebaczenie. A potem znów ją pocałuje. I będzie całować, dopóki nie przyzna, że nie kocha Havershama, że nie kocha nikogo oprócz...

Ponownie rozbłysła błyskawica.

Zeus stanął dęba. Cugle wypadły z odrętwiałych dłoni Vincenta. Spadł na kamienisty brzeg, uderzając głową o ostry kamień.

Przeszył go potworny ból. Nagle poczuł przejmujące do szpiku kości zimno. Nie mógł się poruszyć.

Woda przepływała tuż przy jego twarzy. Jakaś niesiona z prądem gałąź zadrapała go w policzek. Świeży ból przywrócił mu przytomność. Usiadł i oparł głowę na kolanach. Chciał tak zostać, aż minie ból, ale nie miał czasu.

Niezgrabnie i ociężale wstał. Przed oczyma latały mu czarne płatki. Potykając się wyciągnął na oślep rękę do konia.

Dotknął dłonią mokrej, gładkiej skóry. Zeus drgnął nerwowo, potrącając go całym ciałem.

Vincent upadł do tyłu, z rozłożonymi rękami, starając się złapać równowagę. Płatki przed oczyma zawirowały szyb­ciej. Leciał w tył, w tył, w tył...

Lodowata woda uderzyła w niego z całą siłą, wypychając z płuc powietrze. Tafla wody zamknęła się nad nim, głusząc odgłosy burzy.

Potem coś rzuciło go do góry. Przebił głową powierzchnię wody i znów zabrzmiał mu w uszach szum wiatru. Ledwo zaczerpnął odrobinę powietrza, gdy prąd ponownie go wciągnął.

Rękami i nogami bronił się przed żywiołem, który wypełniał mu buty i obciążał ubranie, ciągnąc coraz silniej do dna. Usiłował zrzucić buty, ale były za ciasne. Próbował pozbyć się płaszcza, tymczasem coraz bardziej się weń zaplątywał.

Ręce i nogi stawały się ołowiane. Woda wciskała się w oczy i w uszy. Płuca pękały z braku tlenu. Zrozumiał, że zginie.

Jeszcze raz ogarnęła go wściekłość.

Elizabeth... ty potworze... przeklinam...

Świat się uspokoił. Stał się ciemny, cichy i przeraźliwie zimny. Złość odeszła. Ból w jego sercu przewyższał rozpaczliwy ból głowy i płuc.

Elizabeth... nie możesz za niego wyjść... nie możesz...

Pełna brudu i błota woda wdarła mu się do ust i dalej, do płuc. Ogarnęło go odrętwienie, które pokonało cierpienie.

Beth...                                                                                                                1

25 lat później

Mary Goodwin patrzyła przez brudne okno pociągu. Z powodu zamkniętych okien przedział śmierdział węglem, dymem i nie mytymi ciałami, ale Mary nie zwracała na to uwagi. Zatopiona we własnym świecie rozmyślała o Jasonie... O kochanym Jasonie.

Minął prawie rok, odkąd go widziała po raz ostatni, nadal jednak pamiętała go tak wyraźnie, jakby to było wczoraj: łagodne niebieskoszare oczy, gęste, kręcone, ciemnobrązowe włosy i biały błysk nagłego uśmiechu. Był wysoki i silny, i bardzo uprzejmy - często przynosił jej szal lub koszyczek z szyciem - a także nadzwyczaj łagodny. Kiedy się jej oświadczył, trzymał ją za rękę tak, jakby była z najdelikatniejszego szkła, a kiedy ją pocałował, jego usta były ciepłe, słodkie, delikatne...

Pociąg zatrząsł się, a Mary wyrwał z rozmyślań okrzyk:

- A niech to!

Mary rozejrzała się i zobaczyła, że starsza kobieta, siedząca naprzeciwko, przygląda się ze zmarszczonymi brwiami swej robótce.

- Czy znów zgubiła pani oczko? - spytała z uśmiechem Mary, która już wcześniej zawarła znajomość z towarzyszką podróży.

Pani Tem kiwnęła głową. Z westchnieniem złożyła druty i rękawiczki, po czym schowała je do torby podróżnej. Marszcząc czoło rozejrzała się po zatłoczonym przedziale.

- Bardzo tu ciepło. Mam nadzieję, że parowóz się nie przegrzeje. Czy słyszała pani o pociągu, który wybuchł w zeszłym tygodniu? Zginęło dwadzieścia osób! Wolałabym podróżować powozem. Jest znacznie wygodniejszy. Czło­wiek nie musi się martwić, że wyleci w powietrze.

Mary z uśmiechem potrząsnęła głową.

- Pociąg nie wybuchnie. To niemożliwe, żeby coś tak strasznego zdarzyło się w tak cudowny dzień.

- Wszystko jest możliwe - stwierdziła ponuro starsza pani.

Mary, nadal się uśmiechając, poklepała panią Tem po ręce.

- Wypadki pociągów są bardzo rzadkie - zapewniła swą towarzyszkę. - Czy ma pani ochotę na miętówkę? - spytała, chcąc odwrócić jej uwagę od niepotrzebnych obaw.

- Tak, chętnie.

Mary sięgnęła ręką do torby i odnalazła dwa cukierki. Jeden dała pani Tem, a drugi włożyła do ust. Poczuła na języku mocny, miętowy smak, równie wyraźny jak jej wspomnienie o Jasonie.

Wciąż nie mogła uwierzyć, iż ma za niego wyjść za mąż. Jako dwudziestoczteroletnia płatna panna do towarzystwa dla chorej żony pana Coopera, niezbyt majętnego kupca, zdawała sobie sprawę z braku perspektyw. Jednakże zawsze dumna była ze swego rozsądku i przyjmowała swój los z pogodą ducha.

Wszystko się zmieniło, kiedy w domu pana Coopera w Liverpoolu zjawił się Jason.

Był prawnikiem w firmie, z którą pan Cooper prowadził interesy, i przyszedł razem ze starszym kolegą, żeby przedyskutować pewien proces, w który pan Cooper był wówczas zaangażowany. Mary, zachwycona Jasonem Parsellem, obserwowała go spod oka podczas kolacji. Później, kiedy się wymknęła z dusznego domu do ogrodu pełnego pachnących jaśminów, pozwoliła sobie nawet na skromne marzenia.

W gruncie rzeczy, mimo owych marzeń, nie miała żadnych złudzeń. Z prostymi brązowymi włosami, niepozor­ną twarzą i figurą nie miała szans, aby zwrócić na siebie jego uwagę.

Zdziwiła się, kiedy następnego dnia przy śniadaniu nawiązał z nią rozmowę. Podobnie przy obiedzie i przy kolacji. Tego wieczoru, gdy siedziała z robótką w kąciku salonu, spostrzegła, iż ją obserwuje z ciepłym uśmiechem w oczach. Następnego wieczoru usiadł przy niej i zabawiał ją rozmową.

W następnych dniach często go spotykała na korytarzu, na schodach lub w ogrodzie. Rozmawiała z nim, zwierzała mu się, razem żartowali. Po krótkim czasie stał się jej przyjacie­lem. Mary wydawało się, że zna go od dawna.

Pewnego popołudnia ścinała róże w ogrodzie. Słysząc jakiś hałas, odwróciła się z naręczem róż w ramionach i zderzyła się z Jasonem. Złapał ją za ramiona, żeby nie upadła. Spojrzała na niego ze śmiechem i zobaczyła, iż wpatruje się w nią z poważnym wyrazem twarzy. Ciepło słońca, bzykanie owadów, upajający zapach róż - wszystko to nagle znikło. Przez chwilę poczuła w sobie cudowną, niemożliwą, przyprawiającą o zawrót głowy nadzieję.

Jednakże Jason cofnął się i odwrócił plecami. Przy­tłumionym głosem poinformował ją, że zmarł jego stryj, a on odziedziczył nie tylko spory majątek, lecz także tytuł hrabiowski. Głupia nadzieja Mary skurczyła się i zmarła.

Ssąc miętowy cukierek, poprawiła się na siedzeniu i znów wyjrzała przez okno pociągu.

Oczywiście ucieszyła się z korzystnego zrządzenia losu dla Jasona, wiedziała jednak, iż będzie musiał opuścić dom Cooperów, pojechać do Londynu i poszukać bogatej, utytułowanej narzeczonej. Walcząc ze łzami uśmiechnęła się i pogratulowała mu korzystnej odmiany losu.

Jason, zamiast podziękować i odejść, wziął ją w ramiona, razem z różami, i delikatnie pocałował w usta. A potem poprosił, aby została jego żoną.

Mary z rozmarzeniem wpatrywała się w znikający za oknem krajobraz. Naturalnie przyjęła jego oświadczyny. Musiał ją opuścić, żeby załatwić sprawy związane ze spadkiem, kiedy jednak żegnała się z nim na stacji, obiecał zabrać ją do siebie, gdy wszystko będzie gotowe. I obiecał, że będzie do niej pisał.

- Chociaż nie jestem zbyt mocny w pisaniu listów - dodał nieśmiało.

Co okazało się prawdą, pomyślała Mary z uśmieszkiem. Napisał do niej dokładnie trzy listy. Pierwszy przyszedł dopiero po trzech miesiącach, ale Mary przeczytała go tyle razy, iż znała go na pamięć:

 

Droga Mary!

Przepraszam, że nie pisałem wcześniej, ale bytem bardzo zajęty załatwianiem wszystkich formalności. Jestem tutaj, w Helsbury House, dopiero od tygodnia i muszę ci powie­dzieć, że czuję się bardzo dziwnie jako właściciel tego wielkiego domostwa. Ciotka Weldon (daleka krewna, jej siostra wyszła za jednego z kuzynów mego ojca) zaofiaro­wała się, iż przy gotuje wesele. Powiedziałem jej, że chcemy lak najszybciej, ale poinformowała mnie o wielu rodzinnych tradycjach, których musimy przestrzegać, między innymi wziąć ślub w miejscowym kościele. Zgodziłem się, skoro to dla niej takie ważne. Czy Ty się też zgadzasz? Jeśli nie, to daj mi znać, a ja porozmawiam z ciotką Weldon. Choć muszę Cię ostrzec, że jest osobą przerażającą i trzęsą mi się kolana na myśl o tym, że miałbym się jej sprzeciwić. Jednakie dla Ciebie, Mary, zrobię wszystko.

 

Mary uśmiechnęła się do siebie. Napisała Jasonowi, żeby pozwolił ciotce zrobić tak, jak chce. Było to bardzo miłe z jej strony. Mary z niecierpliwością oczekiwała spotkania z ciotką Weldon, aby jej osobiście podziękować, mimo tego, co pisał Jason. Czasami miewał bardzo dziwacz­ne poczucie humoru, któremu dał wyraz w końcowej części swego listu:

 

Muszę Ci jeszcze coś powiedzieć - tylko się nie śmiej - w tym domu chyba straszy. Czy zechcesz zamieszkać w nawiedzanym domu, Mary? Obiecuję, że obronię Cię przed duchem. Zawsze będę przy Tobie. Zwłaszcza w nocy, kiedy duchy lubią się wałęsać.

Twój Jason

Mary zaczerwieniła się na wspomnienie ostatniego zdania. Wielokrotnie czytała list, zastanawiając się nad tym, co napisał Jason. Nie powinien tak z niej żartować. Będzie musiała zwrócić mu uwagę.

Drugi list przyszedł po paru miesiącach.

 

Droga Mary!

Przepraszam, że nie pisałem tak długo. Jestem zajęty kłótnią o miedzę z sąsiadem (chce mi zabrać ponad akr Lasu Południowego, a ja nie mogę znaleźć papieru z pra­wem własności).

Bardzo za Tobą tęsknię i chciałbym, żebyśmy się mogli prędko pobrać, ale to niemożliwe. Być hrabią jest trudniej niż myślałem, Mary. Muszę o wszystkim decydować, nawet o tym, kiedy obsiać pola, jaką należność brać od dzier­żawców, do jakiej szkoły posiać młodych kuzynów, jakie rodziny odwiedzić i jak kroić pieczeń! Nie chcę Cię jednak zamęczać moimi problemami. Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko w porządku i napiszę, jak tylko skończę tę sprawę z sąsiadem.

Jason

Mary współczuła wprawdzie Jasonowi, ale była roz­czarowana opóźnieniem ślubu, zwłaszcza że nie dostała żadnego listu przez następne pół roku. Denerwowała się coraz bardziej, kiedy nadszedł trzeci list, a raczej krótka wiadomość:

 

Mary!

Przepraszam, że nie pisałem. Jestem sza...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin