Callison Brian - Zagłada Calaurii.rtf

(682 KB) Pobierz
Brian Callison

Brian Callison

Zagłada Calaurii

Przełożyła Karolina Sokołowska

Tytuł oryginału A Thunder of Crude”

Wydanie oryginalne 1986

Wydanie polskie 1992


Na statku

 

 

Kiedy pojawił się po raz pierwszy w zatoce, mógł przypominać widmo lewiatana. Wyłonił się bezgłośnie z zimowej mgły, kryjącej linię horyzontu na zachód od szczytu Sgeir Garth. Wytwór wyobraźni, urojony potwór wypływający powoli ze splotów pajęczyny, poszarzały, niewyraźny, migocący w oddali.

Nie był urojeniem. I chociaż jego budząca grozę masa mogłaby wydawać się skromna w porównaniu z innymi, nowszymi i nowocześniejszymi statkami, to ten stopniowo nabierający realności cień, nieodwołalnie zbliżający się do lądu, był jedną z większych ruchomych konstrukcji stworzonych przez człowieka:

Wystarczająco długi, aby pomieścić dwa boiska do gry w piłkę nożną wraz z miejscem na ekscesy dla co bardziej zaciekłych kibiców. Szerszy niż dziesięciopasmowa autostrada. Wyższy niż siedmiopiętrowy biurowiec. W czeluściach jego stalowego brzucha spoczywało siedemdziesiąt sześć tysięcy ton arabskiej lekkiej i kolejne czterdzieści jeden tysięcy ton arabskiej ciężkiej. Ropy naftowej, oczywiście, wydobytej w pocie czoła z piasków pustyni i przetransportowanej aż z Mina al-Ahmadi w Zatoce Perskiej. Po opuszczeniu rafinerii mogłaby ona napełniać bak typowego samochodu osobowego przez pięćdziesiąt pięć tysięcy lat. Albo też umożliwić jazdę pięćdziesięciu pięciu tysiącom samochodów przez rok.

Nadano mu imię Calauria. Gdy przybliżył się i widmo przybrało rzeczywiste kształty, nawet największy ignorant w dziedzinie marynarki musiałby zauważyć, że ten morski kolos może być tylko czymś w rodzaju supertankowca. Był też nim w istocie.

Jednakże marynarze, których zwyczajem jest używanie bardziej dosadnych, a zarazem mniej romantycznych zwrotów, określiliby go po prostu jako VLCC - Very Large Crude Carrier.* [* VLCC - Bardzo Duży Przewoźnik Ropy, co, jak się wydaje, stanowi świetną charakterystykę supertankowca. Tak też będziemy go i my nazywać (przyp. tłum.).]

Żaden jednak obserwator - czy to człowiek spędzający swe życie na lądzie, czy też pływający po morzach - patrząc, jak ostrożnie wpływa do portu, jak przesuwa się w kierunku swojego stanowiska na nabrzeżu, nie mógł przewidzieć, jak potworną tragedię niesie ze sobą ta masa zardzewiałej stali.

Nikt też nie przypuszczał, że potencjalne niebezpieczeństwo, czyhające w tym stalowym kolosie, zaczęło nabierać realnych kształtów. Nikt, rzecz jasna, nie zdawał sobie sprawy, że jest właśnie świadkiem ostatniego cumowania Calaurii.

Ani że Calauria wraz z załogą, zatoka Quarsdale oraz jej podwodne magazyny ropy i zbiorniki znajdujące się w miejscu znanym jako Sróine Rora, mogą znaleźć się na czołówkach jutrzejszych gazet.

Nie mówiąc już o dwóch tysiącach mieszkańców cichego szkockiego miasteczka Vaila - o ludziach, którzy wiedli spokojne życie, cieszyli się, kochali, czasami - jak to bywa - zazdrościli sobie nawzajem różnych rzeczy. O ludziach, którzy, jak większość z nas, nigdy nie dopuszczali do siebie myśli, że jakieś naprawdę wstrząsające wydarzenie zaważy na ich zwyczajnym życiu.

Cóż, ludzie z reguły unikają myślenia o czymś niewyobrażalnym. Dopóki, bez ostrzeżenia, nie stanie się ono rzeczywistością.


Rozdział I

 

 

Piątek: późne popołudnie

 

Wolno wstecz, kapitanie. Ster prawo dwadzieścia - rzucił ostrożnie komendę pilot portowy. A może była to prośba? Istnieje ta subtelna, dyplomatyczna granica pomiędzy rozkazami a wskazówkami w sytuacji, kiedy to mistrz nerwowo drepcze na swoim mostku, a zupełnie obcy człowiek przejmuje dowództwo nad jego statkiem. Ale też na obcych wodach mistrz może pochwalić się jedynie znajomością swego statku, podczas gdy pilot zna lokalne niebezpieczeństwa: wie, co może grozić powierzonej mu chwilowo jednostce, nie mówiąc o prądach morskich, wzburzonych falach i całym tym asortymencie morskich plag, mogących spowodować rychły koniec tankowca.

- Maszyny wstecz. Ster prawo dwadzieścia - Bisaglia szorstko przekazał tłumaczenie komend z ogromnego mostka kapitańskiego. Następnie wychylił się przez burtę i marszcząc czoło spojrzał siedemdziesiąt stóp w dół - prosto w zimną, czarną i nieruchomą już prawie wodę dzielącą statek od przystani. Ot, takie sprawdzenie, czy pilot McDonald robi z Calaurią dokładnie to, co zrobiłby on sam.

Pierwszy oficer Spedini potwierdzał komendy kapitana płynnie i niewymuszenie. Posługiwał się w końcu ojczystym językiem. Towarzyszył im klekot telegrafu.

- Ster dwadzieścia w prawo, sir - uzupełnił Forlani informację o położeniu statku.

Jego wygląd i brzmienie głosu zdradzały śmiertelne znudzenie zawodem. Tak też było. Jednakże obecność Forlaniego przy sterze - szczególnie podczas manewrowania - zawsze dodawała kapitanowi otuchy. Był znudzony, ale kompetentny.

Zniszczona poręcz mostka zaczęła powoli wibrować i nawet z tej przeraźliwej wysokości kapitan Bisaglia mógł dojrzeć białą, spienioną, wirującą wodę, odwracającą dziób statku.

- Maszyny stop.

- Zatrzymaj go, Spedini!

- Maszyny stop... Maszyny zatrzymane, sir.

Od tego momentu wszelkie ruchy statku sterowane były z lądu. On sam zaś spoczywał bezwładnie w niewielkiej odległości od nadbrzeża.

- Ciągle wieje z południowego zachodu, Jimmie - podał McDonald przez VHF* [* VHF (Very High Frequency) - bardzo wysoka częstotliwość (przyp. tłum.).] radio, po czym oparł się wygodnie o parapet i rzucił okiem w kierunku głównego holownika o nazwie William Wallace, który przycupnął tuż za dziobem statku. Rufą VLCC miał zająć się drugi z holowników należących do kompanii - Robert The Bruce. Dwa inne holowniki, z dziwacznymi, obitymi miękkim materiałem dziobami, wtuliły się już w burty Calaurii, gotowe pchnąć kolosa na miejsce postoju.

Nie miał znaczenia fakt, że ten delikatny manewr będzie kontrolowany nie tylko przez ludzi, ale także przez system elektroniczny ulokowany na przystani, dzięki któremu pilot McDonald informowany był o położeniu statku.

Nie pomagało to wcale Bisaglii, który mógł odetchnąć z ulgą dopiero wtedy, gdy usłyszał ostatnią komendę pilota. Oznaczało to przywrócenie mu pełnej władzy nad statkiem.

No, rusz się, McDonald. Spuść do diabła tę cholerną linę - nieśmiało ponaglał w myślach kapitan, doskonale wiedząc, że taki manewr mógł mu w tej chwili zapewnić jedynie komfort psychiczny. Pojedyncza lina mogła trzasnąć w mgnieniu oka, jeśli Calauria poddałaby się działaniu ostrego szkockiego wiatru, szalejącego w zatoce Quarsdale. Wiatru zupełnie obcego gorącej, śródziemnomorskiej naturze Bisaglii.

Trwało to już trzy godziny. Prawie dwie od momentu wejścia do zatoki. To drażnienie się, przymilanie, perswadowanie niezdarnemu VLCC, aby raczył usadowić się na swoim miejscu. Pozorna flegmatyczność kapitana była raczej wynikiem dużej samokontroli niż zadowolenia z siebie. Podobnie jak większość dowódców dużych statków, Bisaglia czuł się bardziej spięty w pobliżu lądu niż w obliczu olbrzymich fal, tworzących się zwykle przy przylądku Agulhas, które zwartym szeregiem i z przerażającą siłą nacierały na jego cherlawego nagle goliata. Był też w pełni świadom, że chociaż ogrom Calaurii może zapierać dech w piersiach laikom, to przecież większość jej masy pozostawała ukryta. Widoczne było tylko dwadzieścia procent kolosa. Wielkość ładunku powodowała, że pozostałe osiemdziesiąt procent znajdowało się pod powierzchnią wody. A pozwól stu tysiącom ton dryfować, nawet z szybkością paru centymetrów na godzinę, to zatrzymanie tej masy okaże się cholerną robotą. Jedna niebaczna komenda może spowodować zamieszanie, którego nie da się opanować w ciągu dziesięciu minut.

- No - McDonald odetchnął z zadowoleniem, widząc, że światła nawigacyjne holownika zabłysły wreszcie pod dziobem. - Przez moment bałem się, czy będę w stanie uruchomić na nowo ten zasrany silnik.

- A ja się zastanawiałem, czy nie zakotwiczyć tu czasem i nie poczekać, aż się towarzystwo łaskawie pozbiera do kupy - odciął się Bisaglia, po czym szybko wysilił się na uśmiech, aby zniwelować uszczypliwość swojej wypowiedzi. Był z natury człowiekiem pogodnym i szybko zorientował się, że ma do czynienia ze specyficznym angielskim humorem. Pilot po prostu żartował.

Podstarzały steward Gioia wgramolił się po wydeptanych schodkach na mostek i tuż za krzesłem kapitana ostrożnie postawił tacę z dwoma porcelanowymi kubkami, dzbankiem kawy, śmietanką i cukrem. Z miną służbisty, którą dobrze uzupełniał jego biały mundur, skłonił się nisko i zniknął.

Gioia był niegdyś kelnerem w rzymskim hotelu „Ambasciatori Palace”. Odpowiedzialność za dwunastkę dzieci, ustawiczne narzekania żony i możliwość lepszego zarobku na morzu ułatwiły decyzję. Teraz starał się utrzymać pewien styl - tak jak sam kapitan, kiedy mógł sobie na to pozwolić. Faktycznie: w chwilach zadumy Bisaglia myślał o Gioii i o sobie jak o dwóch staroświeckich panach na równie podstarzałym statku, zmuszonych okolicznościami do służby komuś, komu w przeszłości, u szczytu zawodowej kariery, wybredny kapitan Bisaglia mógł spokojnie odmówić. Kiedyś można było gardzić propozycjami armatorów drugiej kategorii, których zresztą nie byłoby stać na taki statek.

Nowa Calauria była niegdyś dumą wspaniałej brytyjskiej floty tankowców. Ale koszty utrzymania jej na poziomie wymaganym przez Brytyjczyków ciągle rosły. Nadwerężyło to handlową sprawność statku. Księgowi byli bezduszni - miejsce Calaurii zajął nowy i lepszy statek. Ją natomiast wepchnięto w obce ręce za śmiesznie małe pieniądze.

I natychmiast puszczono w morze, nie wydając nawet jednego franka szwajcarskiego na jej potrzeby. Morski mamut - wyparty przez technologię supertankowiec.

Większość załogi była w sytuacji podobnej, jak kapitan i steward. Czyż nie woleliby pływać pod własną, włoską banderą?

Choć, być może, i tak powinni uważać się za szczęśliwców, bo dzięki kontraktom z genueńskiej agencji użerali się ze swoimi rodakami, a nie z Grekami, Azjatami czy innymi bezrobotnymi włóczęgami.

Rynek należał do pracodawców. Zastój w żegludze spowodował, że i najlepiej wykwalifikowani oficerowie, najbardziej butni żeglarze, najzdolniejsi mechanicy musieli się głęboko zastanowić, zanim zrezygnowali z byle jakiej nawet koi.

Mając lat sześćdziesiąt siedem, kapitan stracił swoją dumę - niezależnie od recesji.

- Grazie, Nino! - Dowódca wskazał na tacę. - Per favore, pilocie. Proszę się częstować!

Zaczęto właśnie przeciągać na brzeg linę z rufy statku. Zaroiło się na nabrzeżu. W blasku reflektorów, których żółć pochłonęła resztki światła dziennego, można było dojrzeć ludzi czyhających na moment, w którym uda im się wyrwać hak z tego cumującego delfina.

Padało nieprzerwanie; dżdżysty, chłodny szkocki wieczór.

Archie McDonald znowu nadawał coś przez swoją krótkofalówkę - tym razem tak szybko, że Bisaglia za nim nie nadążał - po czym skinął głową w kierunku dzbanka z kawą.

- Wielkie dzięki, kapitanie. Także za zniesienie bariery językowej.

- To zapobiega nieporozumieniom. Chociaż i tak zrozumieliby pana; większość marynarzy zna angielskie komendy wydawane podczas manewrowania: midships, port thirty degrees i tak dalej... Mój pierwszy oficer, signore Spedini, posługuje się nimi całkiem dobrze. Tak samo jak główny mechanik Borga.

- Nie pilotował pan tankowców pływających pod banderą japońską - powiedział McDonald. - Albo koreańską. Proszę mi wierzyć, nie wszyscy są w tym tak dobrzy.

Dowódca Calaurii uśmiechnął się. A raczej wykrzywił twarz w czymś, co miało być uśmiechem. Pilotowi wydawało się, że można w tym grymasie dopatrzyć się także ironii.

- Zapewne mam nad nimi jakąś przewagę. Spędziłem kiedyś... trochę czasu w pańskim kraju. Wiele lat temu.

 

Z autobusu w Fort Williams wysiadła dziewczyna. No, tak naprawdę była to już raczej kobieta. Tak, stanowczo była kobietą - stwierdził Duggan, kiedy autobus wreszcie odjechał i mógł się jej dobrze przyjrzeć przez okno jeepa. Stała chwilę przed sklepem McKaya, gdzie znajdował się przystanek autobusowy Vaila Cross. Wysoka, długie ciemne włosy opadające na skórzany płaszcz. Niezłe nogi - do diabła - fantastyczne nogi! Postawiła walizkę i w zapadającej ciemności spojrzała niepewnie w jego kierunku. Uśmiechnął się niewyraźnie i włączył silnik. Zamierzał odjechać i wrócić na przystanek, kiedy autobus przywiezie następnych pasażerów. Podeszła do niego niepewnym krokiem.

- „Panoco Oil”? Pan Duggan?

Mimowolnie wykrzyknął:

- Chryste, nie nazywasz się chyba Herschell, co?

Wyglądała na rozdrażnioną. Czyniło ją to nawet bardziej atrakcyjną.

- Domyślam się, że twoje szowinistyczne wyobrażenie o prasie wywodzi się z filmów Bogarta z lat czterdziestych?

Duggan zażenowany wyskoczył z jeepa i podał jej dłoń.

- Kurczę, przepraszam. Słuchaj, ja tu tylko odwalam robotę. Mój szef dowodzi tym wszystkim: główny inspektor terminalu. Ale wezwali Charliego na konferencję do Stanów, więc myślę, iż jako jego zastępca mogę spieprzyć co nieco po swojemu.

Uśmiechnęła się kpiąco:

- Jeden z przywilejów stanowiska.

Chłopak wciąż wyglądał na zmartwionego.

- Chodzi o to, że zostawił mi tylko notatkę: Spotkaj F. Herschell. Obywatel Północy. Nie było tam mowy o płci.

- Jestem kobietą. I tak się złożyło, że zamężną.

Jego różowe policzki zrobiły się purpurowe.

- Niech pani posłucha, pani Herschell, może wczołgam się z powrotem do samochodu, zrobię rundkę, po czym wrócę i zaczniemy od początku?

Podała mu walizkę.

- Mów do mnie Fran. W końcu jestem naprawdę F. Herschell, nieustraszony mistrz reportażu z Obywatela.

Duggan zaczął mówić:

- Myślałem, że wysyłają swojego morskiego korespon... - urwał, kiedy zauważył jej spojrzenie. - Masz mi zamiar właśnie powiedzieć, że to ty jesteś tym korespondentem, prawda?

- Tak, panie Duggan - odpowiedziała i zaczęła chichotać.

- Chciałbym się zapaść pod ziemię - wymamrotał żałośnie.

- Nie rób tego - reporterka imieniem Fran zaczęła go pocieszać. - Mam również zaszczyt być ich ekspertem od kuchni, psychologiem dla zrozpaczonych oraz reporterką zajmującą się przestępczością i miejscowymi ploteczkami z życia wyższych sfer. Nie jesteśmy dużą gazetą...

Wskazała ręką w kierunku jeepa, na którym widniała nazwa Panoco Oil Terminals (U.K.) P.L.C. - żółte litery na szarym tle.

- Czy możemy już jechać? Leje i jest zimno.

- O rany, pewno... hm, gdzie najpierw? Masz rezerwację w hotelu „Meall Ness”. Należy do pani McAllister. Nie jest to „Holiday Inn”, ale będzie ci tam wygodnie i będziesz miała zwalający z nóg widok na zatokę.

- Chciałabym się trochę odświeżyć. Może potem mogłabym popatrzeć na demonstrację?

- Mówisz o tym jak o wiecu na rzecz rozbrojenia nuklearnego - rzekł Duggan. - To tylko nic nie znaczący protest.

Popatrzyła na niego z boku, wspinając się do jeepa.

- To dlaczego „Panoco” tak bardzo stara się narzucić wszystkim swój punkt widzenia, panie Duggan?

Ruszył i skierował się na północ, robiąc po drodze porządek z zaparowanymi szybami. Jechali wąską główną ulicą miasteczka.

- Mam nadzieję, że twój artykuł odzwierciedli nasze szczególne zainteresowanie opinią mniejszości. A także naszą troskę o środowisko, które jest podobno zagrożone istnieniem terminalu.

- Jesteś pewny, że to tylko opinia mniejszości? Zebrali wystarczającą liczbę podpisów w samym Vaila, aby zmusić szkockiego sekretarza stanu do wszczęcia dochodzenia, zanim zezwolą na istnienie terminalu w tym miejscu.

- On istnieje. I nie zapominaj o tym, że lokalne władze to zaakceptowały. Także odpowiednia miejscowa komisja planowania.

- Musieli rozważyć sprawę szerzej: dobro ogółu. Potrzebny jest im dochód, jaki przynosi port, potrzebne oferowane przez was miejsca pracy. Ta część kraju umiera powoli z powodu zastoju gospodarczego.

Wzruszył ramionami.

- No, i masz odpowiedź.

- Niezupełnie - powiedziała spokojnie Fran. - Szczególnie jeśli zdarzyłoby mi się mieszkać w Vaila... - Jechali przez chwilę w zupełnej ciszy, którą przerwała pytaniem: - Jest pan Amerykaninem, prawda, panie Duggan?

- Kanadyjczykiem. Mów do mnie po prostu Duggan. Tak jak wszyscy.

- Nie masz imienia?

Znowu się zaczerwienił. Czasami wyglądał bardziej na uczniaka niż na zastępcę szefa wielkiego terminalu.

- Aloysius.

- Będę mówiła do ciebie Duggan - powiedziała z powagą w głosie. Właśnie wyjechali poza zabudowania i zatoka Quarsdale ukazała się ich oczom w całej okazałości. - Możemy się zatrzymać na chwilę?

Zaparkował przy krawężniku i gdy odwróciła głowę spoglądając na terminal, rzucił ukradkowe spojrzenie na jej nogi.

Ogromny super tankowiec spoczywał wśród jarzących się świateł nadbrzeża. Wydawał się wypełniać sobą cały horyzont.

- Właśnie cumuje - w głosie Fran można było wyczuć zadumę.

Duggan wyszczerzył zęby w uśmiechu:

- Skąd wiesz, że właśnie nie odjeżdża?

- Byłby lekki albo obciążony balastem. Ten jest zanurzony do granic możliwości. A tak na marginesie: statki nie odjeżdżają, tylko wypływają.

- Znaczy, jesteś morskim korespondentem.

- I żoną marynarza. John ma niedługo wrócić. W tej chwili jest gdzieś koło Singapuru: dowódca transportowca Highlander z Glasgow.

- Szczęściarz z niego - wymknęło się Dugganowi.

- To prawda. W dzisiejszych czasach niewiele jest stanowisk do objęcia w brytyjskiej flocie handlowej.

Duggan nie był pewny: nie zrozumiała, czego dotyczył jego komplement, czy też udawała idiotkę?

- Liberyjski - zadumała się, patrząc na postrzępioną flagę w biało-czerwone poprzeczne paski z przybrudzoną białą gwiazdą, ledwo widoczną na granatowym tle.

- To Calauria. Chińscy armatorzy, szwajcarskie kierownictwo, włoska załoga, o ile mi wiadomo.

Nic nie powiedziała, ale nietrudno było zgadnąć, jakie myśli chodziły jej po głowie. Pod banderami liberyjską i panamską pływały najczęściej statki, których armatorom zależało wyłącznie na dochodach. „Bandery wygodnictwa” - tak o nich mówiono. Wygodne były w tym sensie, że przeprowadzano na nich minimalną liczbę przeglądów technicznych, co wyraźnie obniżało poziom bezpieczeństwa, oficerom wydawano nie sprawdzone licencje, zatrudniano jak najmniej liczne, wielonarodowościowe załogi i płacono im psie pieniądze.

- Wiem, o czym myślisz. Ale te wielkie kadłuby przypływające tu są stuprocentowo bezpieczne. Rejestrowane są w Liberii albo Panamie tylko ze względu na podatki - pośpieszył z wyjaśnieniem Duggan. - Spełniają wszystkie warunki stawiane przez największe firmy ubezpieczeniowe: Lloyda i Bureau Veritas.

- Żaden VLCC nie jest bezpieczny w stu procentach, taka już ich natura - odcięła się Fran. - W ogóle żaden tankowiec nie jest bezpieczny.

- Żaden statek jakiegokolwiek typu nie jest bezpieczny. Jeśli rozważymy zagadnienie obiektywnie. - Duggan wzruszył ramionami lekko rozdrażniony. - Ale można to samo powiedzieć o pociągu, samochodzie albo o rowerku dziecinnym. Poruszanie się z zasady zawiera w sobie pewien stopień ryzyka.

Puściła to mimo uszu, przyglądając się wciąż liberyjskiemu tankowcowi.

- Tak w ogóle, to skąd on ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin