Mac App-Zapomnij o ziemi.pdf

(1002 KB) Pobierz
Mac App-Zapomnij o ziemi
C.C. Mac App - ZAPOMNIJ O ZIEMI
C.C. Mac App
ZAPOMNIJ O ZIEMI
Ostatnia heroiczna walka ludzkości o przetrwanie po zagładzie Ziemi w międzygalaktycznej wojnie
przełożyła z angielskiego Anna Miklińska
C.C. Mac App to pseudonim amerykańskiego pisarza Carolla M.
Cappa żyjącego w latach 1917-1971, tworzącego naukową fantastykę
w ostatnich latach swojego życia. Zadebiutował on w 1960 roku na
łamach „Galaxy" opowiadaniem „A Pride of Islands". Z ponad
czterdziestu opublikowanych w latach 1960-1971 opowiadań żadne
nie zyskało mu większej uwagi. Zapowiedzią sukcesu stały się
dopiero powieści, z których pierwsza „Omhą Abides" ukazała się
dopiero w 1968 roku. W przeciągu następnych trzech lat Caroll M.
Capp opublikowaf jeszcze pięć powieści, spośród których najlepszą
okazała się „Recall Not Earth" („Zapomnij o Ziemi"). Nagła śmierć
nie pozwoliła kontynuować rozpoczętego dzieła. Aczkolwiek Mac
App nie zdobył sobie światowego rozgłosu, jego działalność na polu
„space opera" przyniosła mu wielu zwolenników. Mimo iż uznawane
za wtórne, powieści Mac Appa zdobyły sobie wielu sympatyków
n i przetłumaczone zostały na wiele języków.
I
Był dosyć wysoki. Znacznie przewyższał bezwłosych, brązowoskórych przechodniów drongaskich, którzy omijali
go z daleka trochę z pogardą i trochę z nieufnością, z jaką omija się stara ruderę, grożącą zawaleniem się w każdej chwili.
Był jak wrak. Życiowy rozbitek, któremu bardzo niewiele dni zostało. Wydatną szczękę pokrywał mu rudawy, kilkudniowy
zarost, a drżące palce pożółkłe były od dronu. Przyczyny nie były zbyt trudne do odgadnięcia: przebywał na planecie
Drongail przez prawie cały tutejszy rok (niewiele krótszy od roku na Ziemi) i uległ nałogowi już na początku swojego
pobytu. A od wielu dni nie miał żadnej możliwości zaznać łagodnego zapomnienia, które daje dron.
Stał w cieniu oparty o ścianę drewnianego budynku u wylotu zaśmieconej uliczki - promie tutejszego słońca były
gorętsze, niż mogła wytrzymać jego skóra. Budynek, o który się opierał, nie miał okien poniżej pierwszego piętra i żadnego
wyjścia oprócz jedynych drzwi zabitych deskami. Powietrze uliczki było przesycone zaduchem stęchłego tłuszczu, odorem
ciał rozmaitych ras i - przede wszystkim - dronu. Ten ostatni zapach wydawał mu się miły nie tylko, dlatego, że dron
przynosił ukojenie, również, dlatego, że przypominał mu woń zleżałego siana. Był to jeden z nielicznych zapachów,
którego nie zapomniał przez te wszystkie lata po opuszczeniu Ziemi.
Niesiony podmuchem wiatru kawałek papieru otarł się o jego gołą kostkę. Zerknął na śmieć (oczywiście puste
opakowanie po dronie) i kopnął go ze złością. Potem podniósł głowę i zauważył przyglądającego mu się drotheńskiego
chłopca.
- Przypatrz mi się uważnie łobuzie! - burknął w tutejszym dialekcie. - Do czasu, kiedy dorobisz tłustego brzucha, my
już będziemy rasą od dawna wymarłą. I już nigdy więcej nie będziesz m żadnego z nas pooglądać.,
Wyrostek oddalił się. Mężczyzna odwrócił się i powłócząc nogami ruszył nieco dalej w głąb ulic by usiąść oparłszy
się plecami o budynek. Chyba po raz setny poszperał w kieszeni swego obszarpanego go płaszcza, wyciągnął mocno
pognieciony świstek przybrudzonego papieru, wygładził go na koła i przeczytał: „Johnie Braysen, muszę się z tobą
koniecznie zobaczyć. Jutro o drugiej po południu na północnym krańcu ulicy, przy której mieszkasz - B. Lange".
Wcisnął kartkę z powrotem do kieszeni. - John Braysen... - wymamrotał pod nosem, jakby jego własne nazwisko
nagle wydało mu się dziwne. - Komandor John Braysen, Głównodowodzący Oficer Oddziału Zwiadowczego Ziemskich Sił
Przestrzennych.
Od jak dawna nazywano go po prostu John? Od jak dawna nie pytano go o nazwisko? W urzędów spisach Drongailu
(i kilku innych obcych światów, w których czasowo przebywał) figurował zawsze jako: „John, pochodzący z Ziemi,
obecnie bez obywatelstwa: Włóczęga. Nienotowany w kronik przestępczych. Bez zawodu".
A od jak dawna nie widział Barta? Ze cztery ziemskie lata? Nie - przecież ostatnio obaj byli najemnikami Floty
Hohdańskiej wtedy, kiedy zginęło trzydziestu ludzi. A to było mniej więcej pięć po zagładzie, czyli około trzech lat temu,
Czy naprawdę od zagłady minęło dopiero osiem lat? To znaczyłoby, że John ma zaledwie trzydzieści siedem, a czuł
się przecież znacznie starzej. Wydawało mu się, że od tamtego straszliwego d musiało minąć potwornie wiele czasu.
Zastanawiał się, dlaczego Bart chce go widzieć. Przez pierwsze kilka lat po Zagładzie jedyni pozostali przy życiu
ludzie - mniej niż pięciuset członków załogi - trzymali się razem. A potem, kiedy warunki przetrwania w obcym świecie
rozdzieliły ich, z rosnącą stale niecierpliwością oczekiwali ponownego spotkania. Jeszcze później rosnąca rozpacz i
beznadziejność sytuacji sprawiły, że było im obojętne, czy się zobaczą czy nie. John zastanowił się, ilu ich mogło jeszcze
żyć. Według ostatnich wiadomości, jakie do niego dotarły, około stu służyło jako najemcy w różnych obcych flotach, a
miejsca pobytu mniej więcej sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu nie były dokładnie wiadome. Reszta -ilekolwiek ich
jeszcze pozostało - była zagubiona, rozproszona w dalekich światach, takich jak Drongail.
John dziwił się, że Lange'owi udało się go odnaleźć, chociaż oczywiście dużo statków handlowych zatrzymywało
się na Drongail, bo stąd właśnie pochodził dron. O ile Lange miałby pieniądze - a chyba musi je mieć, skoro aż tu dotarł -
to dobrze byłoby się z nim skontaktować. Zastanowił się, czy nie powinien kupić trochę jedzenia (na myśl o rozstaniu się
ze swoim starym płaszczem pochodzącym z Ziemi ból przeszył jego serce) i zapłacić choćby część długów w brudnym
przytułku, w którym mieszkał. Mógłby rzucić dron, gdyby się na to naprawdę zdecydował, ale, po co? To i tak nie miało
żadnego znaczenia.
1 / 52
455106701.002.png
C.C. Mac App - ZAPOMNIJ O ZIEMI
Patrzył ze znużeniem na granicę cienia pośrodku ulicy. Jeszcze trochę za wcześnie na przyjście Lange'a. O ile Bart w
ogóle się tu pokaże. John zdrzemną} się, opuściwszy głowę.
- John! Hej, John!
Braysen przetarł oczy, otrząsając się ze snu. Skupienie wzroku na krępej postaci w schludnym niebieskim ubraniu
zajęło mu dobrą chwilę. Niemożliwe! - zapinany na suwak kombinezon Barta był skrojony według fasonu munduru
służbowego ziemskiej Floty. John wstał z trudem. Teraz, kiedy patrzył na Barta, wspomnienia wróciły jak żywe.
Wzruszenie ścisnęło go za gardło, tak, że ledwie zapanował nad łzami. Mocno uścisnął wyciągniętą dłoń kolegi.
- Bart! Tyle czasu minęło... Cudownie znowu cię zobaczyć, Bart...'
Lange wydawał się poważny i dość zaszokowany. John nagle poczuł, że się rumieni.
- Tak, Bart. Jestem narkomanem. Nędzarzem, który żyje z zasiłku. Dostaję żarcie i materac do spania. Za to od czasu
do czasu zabierają nas na dzień lub dwa do kopania dołów albo innych robót. A ty... - puścił rękę Lange'a i stał patrząc na
jego kombinezon. Z trudem przełknął ślinę. - Świetnie wyglądasz, Bart. Nadal jesteś najemnikiem? U kogo? Czy... -
obejrzał Barta dokładnie. - Nie wygląda na to, żebyś odniósł jakieś ciężkie rany.
Lange nadal patrzył na Johna z niepokojem. Potem powiedział:
- Ostatnio byłem we Flocie Hohd na akcji. Dwa tysiące godzin. Wylazłem z tego cało. Zapłacili sporo, więc wcale
dobrze mi się teraz wiedzie. Nie chcieli, żeby widziano mnie na Hohd zaraz po akcji, więc się przeniosłem. Teraz jestem
w... - pauza w słowach Barta była niemal niezauważalna -... pewnej kolonii na planecie nazywanej Akiel. Zbieram
wszystkich ludzi. Jest nas teraz ponad dwudziestu.
-Po co?
- Podróżujemy, szukamy, usiłujemy znowu zwołać starą Załogę. Władca Akielu nas potrzebuje. Nas wszystkich.
John spojrzał mu prosto w oczy. - Dobrze wiesz, że większość z nas już z tym skończyła, Bart. To cholerne, ciągłe
zabijanie.
Rabowanie planet, wywożenie łupów ze światów, które w niczym nam nie zawiniły, do innych światów zupełnie
nam obojętnych... Nie sądzę, żebyście znaleźli wielu ochotników. - Myślę, że jednak znajdziemy - powiedział Lange z
naciskiem. -Tym razem mamy prawdziwy cel. - Dziwi mnie to, co mówisz. Kiedy ostatntnio cię widziałem...- Jochn
westchnął i wzruszył ramionami.
Jeśli Lange sam nie czuł tej pustej bezcelowości istnienia, to nie było sensu z nim się spierać. Podjął po chwili: -
Akiel? Nigdy o takiej planecie nie słyszałem. Co tam jest takiego, co mogłoby nas, ostatnich, pchnąć do jakiegoś działania?
Widzisz jakiś naprawdę ważny powód? - przerwał na moment, jakby z wysiłkiem zbierał rozproszone myśli. - Zawsze
sobie szukaliśmy celów, prawda? I znaleźliśmy. Targowisko. Wszyscy razem wyszkoleni, zdyscyplinowani, nieustraszeni
staliśmy się legendą nieomalże z dnia na dzień. Bo już było nam wszystko jedno, czy zginiemy czy nie, o ile tylko
mogliśmy znaleźć - lub myśleć, że znaleźliśmy - sprawę wartą poświęcenia. Ale ten zapał, cała chęć walki wygasła.
Przynajmniej, jeżeli chodzi o mnie. A myślałem, że i ty masz już tego dosyć. Lange rozejrzał się dookoła podejrzliwie i
przysunął się bliżej Johna, rzucił półgłosem:
- Kolonią, w której teraz jestem, to osiedle Chelki, John. John uważnie popatrzył na swojego towarzysza.
- Chelki? - mruknął z namysłem. - To znaczy, że to jest w sferze imperium Vulmotu?
- Nie, John. Mam na myśli wolnych Chelki - kolonię, o której istnieniu Vulmot nie ma pojęcia. Jest tam Omniarch -
ma prawie dwa tysiące dwieście lat, kilkaset lat starszy od swoich potomków, którzy tworzą kolonię. Był on niewolnikiem
Vul i udało mu się uciec nie pozostawiając żadnych śladów!
John poczuł lekki zawrót głowy. Nie zdawał sobie sprawy, że tyle jeszcze uczuć w nim zostało. Powoli odwrócił się
i przez chwilę wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w Drotheńczyków mijających wylot uliczki i zerkających ciekawie na
dwóch obcych zwanych ludźmi. I w końcu westchnął zwracając się do Lange'a. - Nie sądzę, żebym chciał znowu walczyć z
Vul. Tak, będę ich nienawidził dopóki żyję - wątpię, żeby któryś z nas kiedykolwiek przestał ich nienawidzić - ale w końcu
nie zrobił tego pojedynczy Vulmoti. I, mogę to już teraz powiedzieć, sami do tego doprowadziliśmy. Wyprawialiśmy się w
przestrzeń, o której nie wiedzieliśmy nic. A kiedy spotkaliśmy coś, przed czym powinniśmy byli uciec, próbowaliśmy
walczyć, przyjęliśmy wyzwanie jakbyśmy byli najsilniejszym mocarstwem galaktyki. I to po popełnieniu głupstwa, jakim
było ujawnienie skąd pochodzimy! I... No cóż, wątpię, czy dowódca Vul, który zaatakował nasz system słoneczny wiedział,
że był to nasz jedyny system.
Twarz Lange'a była poważna. - Zgodziliśmy się co do tego już przedtem - ale teraz wiem więcej. Ten zbiegły Chelki
miał szpiegów w Imperium Vulmot od dwóch tysięcy lat, John - dwóch tysięcy lat! Wiedział, wkrótce po tym, co się stało ,
o naszych walkach i natychmiastowej zagładzie Ziemi. Wyjawił mi powód tej zagłady, prawdziwą decyzję Vulmotu.
Widząc jak potrafimy walczyć, chcieli zapobiec przekształceniu się Ziemi w potężne mocarstwo. Wiedzieli, że nie
nadajemy się do zrobienia z nas niewolników czy poddanych i zdecydowali, że nas zniszczą. John - stracili dużo czasu na
sprawdzanie, czy nie pozostały żadne pary mogące się rozmnożyć. A kilka wysoko postawionych osobistości straciło swoje
stanowiska tylko, dlatego, że my, maleńki procent załogi, zdołaliśmy mimo wszystko umknąć. Odetchnęli z ulgą dopiero
wtedy, kiedy dowiedzieli się, że między nami nie było ani jednej kobiety. Ba! Przeszukali dokładnie resztki naszego
systemu i całe jego otoczenie, aby upewnić się, że nikt oprócz nas nie ocalał.
John zdał sobie sprawę, że drży. Rozprostował zaciśnięte pięści, westchnął.
- Nawet, jeżeli tak było naprawdę, to już się TO stało. Gdybym przypadkiem spotkał tu jakiegoś Vul, z pewnością
nie wyszedłby cało z moich rąk. Ale wziąć się teraz w garść, ruszyć w pościg za Vul, walczyć z nimi... Nie, Bart. Może
rzeczywiście jestem już tylko wrakiem człowieka, bo nie stać mnie na to. Jest mi najzupełniej obojętne, czy Chelki
pozostaną niewolnikami, czynie. I... to przecież śmieszne. Ty naprawdę myślisz, że moglibyśmy cokolwiek zdziałać
przeciw Imperium Vulmotu?
Twarz Lange'a wykrzywił gwałtowny grymas rozdrażnienia. Bart zrobił krok do przodu i chwycił Johna za klapy
poszarpanego płaszcza.
- Posłuchaj mnie, do diabła! Ja nie gadam o żadnej wyprawie w obronie nieistniejącej sprawiedliwości. Nie
wszystkie kobiety zginęły! Ponad sto jeszcze żyje. I wszystkie w wieku odpowiednim do rodzenia dzieci! Aten Omniarch z
Akielu wie, gdzie one są i obiecuje, że pomoże nam do nich dotrzeć! Krew buchnęła Johnowi do głowy, lecz po chwili
wszystko minęło i Braysen roześmiał się gorzko.
- Ten stary nonsens, Bart? Znów dałeś się na to nabrać? Musisz być doprawdy załamany. Już zapomniałeś o tych
wszystkich zwariowanych pogłoskach, a potem poszukiwaniach i pościgach, które prowadziliśmy jak stado kotów w czasie
2 / 52
455106701.003.png
C.C. Mac App - ZAPOMNIJ O ZIEMI
rui? Jedyne, co mnie teraz pociąga, to dron. Dron przynosi chwilowe zapomnienie i w końcu zżera wnętrzności, ale
przynajmniej nie robi z człowieka zwariowanego na punkcie bab szczeniaka. Lange zesztywniał, cofnął się o krok.
- Więc słuchaj, Komandorze Jonatanie Braysen, którego imię jeszcze kilka lat temu było hasłem dla wszystkich
ludzi i obcych organizacji militarnych w całym sektorze Galaktyki. To mówisz ty t który przechytrzyłeś, cały Vulmotański
Oddział do Zadań Specjalnych i rozprawiłeś się z nim dysponując zaledwie kilkoma maleńkimi statkami. Ty, który mogłeś
dowodzić każdą flotą przestrzenną, o ile tylko skinąłeś głową i podpisałeś się na kontrakcie. Chelki, o którym mówię, wie o
tobie wszystko. I nadal uważa, że jesteś człowiekiem, którego potrzebujemy. Właśnie ty, z całej naszej grupy. Tylko ty
możesz nas znowu połączyć. - Lange odetchnął, przerywając na chwilę, ale zaraz podjął znowu:
- Ten Chelki panował na długo przedtem, nim Kolumb ruszył przez ocean, nie mówiąc o pierwszych ludzkich
podróżach kosmicznych w hipersferze. To on zorganizował ocalenie tych kobiet. To on zmusił oddział Chelkich do
wylądowania na Ziemi ze sfałszowanym upoważnieniem i zabrania kilku tysięcy młodych kobiet dla przeprowadzenia
sfingowanych badań naukowych. To on zaaranżował zniknięcie części z nich i sfałszowanie dokumentów w celu ukrycia
tego braku. Zrozum, John! Wielu Chelkich zginęło przy realizacji tego planu. Omniarch opowiedział mi to wszystko z
najdrobniejszymi szczegółami, pokazał fotografie... - John poczuł chłód. Lange wyglądał w tej chwili tak szczerze, ale...
- Bart, bądź rozsądny! Fotografie też można sfałszować. I czy to możliwe, żeby ten intrygant Chelki, nawet jeżeli
jest tym, za kogo się podaje, ryzykował i robił tak wiele, aby pomóc przetrwać jakiejś mało ważnej rasie? Czym MY dla
niego jesteśmy?
Lange zaklął cicho:
- Do licha, John! Czy ty nie możesz zrozumieć, że to właśnie nasze możliwości sprawiły na Vul tak wielkie
wrażenie!? Oni musieli za wszelką cenę wyniszczyć naszą rasę, a nie likwiduje się kogoś, kto nie stanowi potencjalnego
zagrożenia. Omniarch uważa nas za postrach dla Vul. Jasne, że nie stanowimy całości jego planu. Jestem pewny, że knuje
coś jeszcze. Ale chce, żebyśmy przetrwali. Bo pokazaliśmy, że umiemy walczyć! Spróbuj na to spojrzeć oczyma takiego
Omniarcha.
John wpatrywał się w Lange' a czując, że krew znowu mocno pulsuje mu w skroniach. Czyżby to była prawda? Fakt,
a nie tylko jeszcze jedno rozpaczliwe marzenie?
Wydawało się to nieprawdopodobne. Ale przecież to jednak była szansa. Nieskończenie mała, niewiarygodna,
dawno pogrzebana i odrzucona, błogosławiona szansa.
Dwie jasne łzy spłynęły Johnowi po zarośniętych policzkach.
II
Połatany, nieuzbrojony statek zwiadowczy, wycofany z użycia we Flocie Hohdańskiej i oddany Bartowi Lange jako
część zapłaty za służbę, wyszedł z hiperprzestrzeni około jednej dziesiątej roku świetlnego od słońca Akielu. Bart określił
swoje położenie i zgrabnie wmanewrował statek na orbitę planety. W dole rozpostarł się niebiesko-zielony świat pokryty
miejscami dżunglą, a miejscami trawą, pozbawiony oceanów, ale za to z dużą liczbą małych mórz i niezliczoną ilością
jezior i rzek. Oba bieguny zakryte były niewielkimi lodowcami. Tylko kilka niewyraźnych brązowych plam w okolicy
równika słabo odcinało się od zieleni. Atmosfera planety była stosunkowo gęsta, biorąc pod uwagę przyciąganie
powierzchniowe Akielu niewiele mniejsze od jednego, "g". Nie było tu większych łańcuchów górskich. Planeta miała
klimat wyraźnie umiarkowany, co w efekcie dawało wrażenie gigantycznej cieplarni. Nawet z odległości ledwie pięciu
tysięcy stóp od powierzchni nie można było zauważyć żadnego B kosmodromu. Bart zaprogramował nieskomplikowany
komputer pokładowy na lądowanie, spojrzał na ekran danych i zwrócił się do Johna:
- Gdyby w okolicy pojawił się ktoś niepowołany, musiałby specjalnie lądować, żeby dostrzec jakiekolwiek ślady
techniki. Nie znajdziesz tu radia ani żadnych teleprzekaźników, żadnych widocznych fabryk czy domostw. Nie zbudowano
nawet scentralizowanych źródeł energii, których emisja dałaby się wykryć z przestrzeni. A oprócz tego ta gwiazda leży
wystarczająco daleko od wszystkich bardziej uczęszczanych szlaków. Omniarch powiedział, że w ciągu całego czasu, który
tu przeżył, tylko cztery niezapowiedziane statki pojawiły się na granicy zasięgu detektorów i tylko jeden z nich zbliżył • się
na tyle, aby można było zrobić jego zdjęcie.
- Jeśli trzymają detektory masy gdzieś na orbitach wokół swojego słońca - mruknął - to naprawdę muszą być
mistrzami miniaturyzacji. Na przykład ten punkt w rogu ekranu H-4. Kawałek skały wielkości co najwyżej mojej pięści.
Skoro widzimy taki drobiazg, to dlaczego nie widać na ekranach ani śladu detektorów? I w takim razie jak przekazują
informacje? Przecież czujniki muszą mieć jakieś połączenie z planetą, umożliwiające transmisję...
- Słusznie - Bart lekko skinął głową. - Ale żeby uchwycić tę falę, musielibyśmy przejść przez nią dokładnie w
momencie nadawania.
Wyciągnął rękę i przekręciwszy jakąś gałkę skierował statek na pas trawy widoczny w dole.
- Czy zauważyłeś lotnisko? - zapytał.
- Nie.
Bart uśmiechnął się. - Kiedy tylko dotrzemy na miejsce i będziemy ukryci, zatrą wszelkie ślady, jakie przy
lądowaniu zostawimy. Jeżeli są jakiekolwiek środki ostrożności, których nie przedsięwzięli, to naprawdę trudno byłoby je
sobie wyobrazić.
Statek zwolnił, wykonawszy pełne okrążenie planety i zamarł parę centymetrów nad jej powierzchnią.
Obrazy na ekranach zaczęły się szybko zmieniać. Potem przymglone światło żółtego słońca zostało l całkowicie
odcięte, na górnym ekranie zjawił się gęsty cień wielkich podłużnych liści.
Po chwili byli już na betonowej pochylni, zjeżdżając w dół. Resztki dziennego światła zgasły na moment, kiedy
zasunęły się potężne wrota, lecz po chwili błysnęło kilkanaście jasnych lamp dookoła. Statek przesunął się trochę w bok od
wejścia i miękko osiadł na betonowej podłodze.
Bart wcisnął trzy guziki w klawiaturze komputera i powietrze Akielu z cichym świstem zaczęło się mieszać z
atmosferą statku. Ostre, lecz przyjemne powietrze przesycone ozonem i dość mocnym zapachem świeżych liści.
Wyglądającemu na zewnątrz Johnowi mignęły postacie pokryte ciemnym puchem czy też futrem i w parę sekund
później okazały Pełny Samiec Chelki pojawił się u wejścia statku. Był to z pewnością patriarcha - musiał ważyć dobre
osiemset funtów, skóra jego twarzy była szara, a każda z czterech nóg grubością przewyższała udo dorosłego mężczyzny.
3 / 52
455106701.004.png
C.C. Mac App - ZAPOMNIJ O ZIEMI
John przypomniał sobie szok, jaki przeżył, kiedy po raz pierwszy zobaczył kilku Chelki. Chelki maja nogi godne
kudłatego wołu i masywne, beczułkowate ciała. Lecz na tym ich podobieństwo do zwykłych krów się kończy. Szyja i
głowa Chelki wyrastają z mięsistego garbu pośrodku tułowia. Z tego garbu wyrastają również dwa potężne ramiona,
zakończone wielkimi, owłosionymi i zręcznym dłońmi o czterech palcach. Na stopach nie mają kopyt, lecz zrogowaciałe
paluchy podobne do pazurów strusia. Gdzie jest przód, a gdzie tył jakiegoś Chelki, można zorientować się tylko według
kierunki w którym zwrócone są jego stopy i twarz (jakkolwiek długa i giętka szyja umożliwia mu obrócenie głowy
zupełnie do tyłu). Wszystkie pozostałe narządy, zarówno wydalania, jak i rozmnażania, umieszczone są pod tułowiem i są
na pierwszy rzut oka niewidoczne.
Okazały Chelki poruszył wąskimi wargami mówiąc po angielsku z prawie niewyczuwalnym obcym akcentem:
- Witaj na Akielu, komandorze Braysen. Bardzo długo czekałem na ten dzień - głos Omniarcha był przyjemny i
głęboki, słowa wypowiadał powoli i miękko. - Chodźmy gdzieś, gdzie będziecie mogli usiąść.
W przejściu przez podziemny hangar minęli kilku obojętnych Chelki, mniejszych od Omniarcha i o lżejszej budowie
- zwykłych robotników neutralnego rodzaju. Spotkali również kilku, tak samo zbudowanych, osobników o zdecydowanie
większej aktywności umysłowej. Spoglądali oni na Johna kiwając głowami w pozdrowieniach i mrugali oczyma w stronę
Omniarcha (na znak szacunku, czego John zdążył się już przedtem dowiedzieć). Ci najczęściej nieśli jakieś narzędzia bądź
instrumenty, co oznaczało, że są technikami, a nie robotnikami. W okolicach hangaru spotkali także parę osobników niemal
tak rosłych jak Omniarch, lecz z pazurami na palcach stóp i rąk i z pyskami wyposażonymi w groźnie wyglądające zęby.
To byli wojownicy - Chelki rodzaju męskiego, lecz mimo to niezdolni do rozmnażania. W pasach, czy też popręgach
otaczających ich okrągłe ciała, tkwiły laserowe pistolety. Oprócz Omniarcha John i Bart widzieli jeszcze jednego Pełnego
Samca, oczywiście mniejszego i młodszego, ale nigdzie nie zauważyli żadnych przedstawicieli rodzaju żeńskiego.
John wiedział, że Chelki przejawiali pewne cechy życia społecznego podobne do ziemskich pszczół czy mrówek.
Okazało się, że było to podobniejsze w znacznie większym stopniu, niż John początkowo myślał. Pełny Samiec nie tylko
zostawał ojcem dużej liczby potomstwa, lecz mógł także w swoim ciele wytwarzać hormony, decydujące o płci i klasie
poszczególnych dzieci. Nowo urodzony Chelki nazywał się „ambion" i Pełny Samiec mógł sprawić, że rozwinie się on w
którykolwiek z wielu typów. A były. jeszcze jakieś inne skomplikowane zależności, których John nie rozumiał. Jedno było
pewne - najwyższy intelekt zawsze posiadał jedynie Pełny Samiec.
John i. Bart usiedli na krzesłach znakomicie dostosowanych do postaci istot humanoidalnych -ostatecznie dość dużo
istot tego typu egzystowało w pobliskich sektorach Galaktyki.
Na niskim stole przed mężczyznami stała karafka z jakimś lekko sfermentowanym sokiem i trzy szklanki.
Omniarch oczywiście pozostał w pozycji stojącej. Przez chwilę spokojnie patrzył na Johna ze swoistym uśmiechem
- zaciśnięte wargi nie odsłaniały jego zębów trawożercy.
- Nie sądzę, abyś wiele ucierpiał na swoim przymierzu z dronem - powiedział. - To dobrze. Martwiłem się o to.
John zaczerwienił się. - Czuję się wystarczająco dobrze - mruknął. - Bart powiedział, że masz do pokazania jakieś
fotografie.
- Mam - Chelki z jakiegoś ukrycia wyciągnął sporą teczkę, podszedł do stołu i odsunąwszy karafkę uchyli okładkę. -
To jest cała seria pokazująca zabranie kobiet. Zwróć uwagę na ich wiek, doświadczenia i niektóre ciała. Kilka z nich to
jeszcze dzieci. Przykro mi, że jest to dość niemiły widok. Zapewniam cię, że Chelki nie braliby w tym udziału, gdyby mieli
prawo wyboru.
To rzeczywiście były przekonywające zdjęcia. John zesztywniał, potem aż cały zadrżał z gniewu. Niektóre z tych
fotografii... Spojrzał na Omniarchar. — Czy to ty zaplanowałeś tę... tę rzeź?
- Nie mogę zaprzeczyć, że przewidziałem ją, Jonathanie Braysen. Ale to vulmotańscy medycy — eksperymentatorzy
wydawali tam rozkazy. Proszę, obejrzyj resztę fotografii. Oto kilka zdjęć pokazujących grupę kobiet zabranych przez nas
ze stacji doświadczalnych.
Na kolorowych płytkach widać było dziewczęta i kobiety eskortowane przez Chelki Technicznego i Wojowniczego
typu. Na ostatnim zdjęciu pokazane było (prawdopodobnie) miejsce, do którego je zabrano - zwyczajnie wyglądająca
dolina. To znaczy wyglądałaby na zupełnie zwyczajną, gdyby nie kilka dziwacznych krzewów w tle. John wciąż jeszcze
drżąc odsunął fotografie od siebie.
- W porządku. Powiedzmy, że jestem przekonany. Ale Bart mówi, że nie zabierzecie nas do kobiet teraz ani nie
powiecie, gdzie one są. Innymi słowy, musimy najpierw coś dla was zrobić. Co? Chelki mrugnął dwukrotnie na znak
potwierdzenia.
- Musicie zrozumieć - powiedział - że moje plany, mając bardzo szeroki zasięg, nie pozwalają mi na bycie zbyt
delikatnym. Mam nadzieję, że mimo wszystko zgodzicie się na odegranie w nich takiej roli, jaką wam wyznaczę.
John z trudem przełknął ślinę, aby w ten sposób zmniejszyć uczucie pragnienia, którego ani sok, ani woda nie mogły
ugasić.
- W każdym razie, Omniarchu, to dobrze, że jesteś szczery. Lecz dlaczego nie mówisz nam, w jakich warunkach
znajdują się teraz te kobiety? Chelki podrapał się w szyję włochatym paluchem.
- Dlatego, komandorze Braysen, że istnieje niebezpieczeństwo dostania się któregoś z was w ręce Vulmotu. Byłoby
niedobrze, gdyby dowiedzieli się tyle, by zabić was od razu. I byłoby to również tragiczne dla mojego własnego gatunku.
Mam nadzieję, że w tej sytuacji zgodzisz się, aby kilku z was stale przebywało na Akielu. I wierz mi - kobiety są tak
bezpieczne, jak tylko jest to możliwe.
- Okey. Nie jesteśmy w sytuacji, w której moglibyśmy się targować. Co chcesz, żebyśmy na początek zrobili?
- Na razie zorganizowałem dla was służbę u waszego starego znajomego Vez Do Hana - obecnie dowódcy
Hohdańskich Sił Obrony. Ma w planie kilka wypadów, które uważa za stosowne polecić właśnie najemnikom. Ze swojej
strony zgodziłem się przekazać wam niewielką liczbę statków, które zdobyłem w ciągu wieków: osiem vulmotańskich
uzbrojonych kosmolotów zwiadowczych i jeden większy statek ważący sześćdziesiąt ziemskich ton. Wprawdzie jest dość
stary, ale został unowocześniony, wzmocniony i zaopatrzony w lasery. Jest też częściowo wyposażony w pociski, a Hohd
dostarczy ich jeszcze więcej. Ponadto możecie sobie zatrzymać wszystkie statki, które zdobędziecie.
- To ty załatwiłeś tę sprawę z Vez Do Hanem?
- Tak. Nieraz już przydałem się jemu i jego poprzednikom w dziedzinie wywiadu. Tylko jedno -Vez nie zna
położenia Akielu i proszę, byście go o tym nie informowali. Tak będzie korzystniej również dla nas. Grupa, ludzi powinna
pozostać tutaj, a na pewno wolelibyście, żeby byli maksymalnie bezpieczni.
4 / 52
455106701.005.png
C.C. Mac App - ZAPOMNIJ O ZIEMI
John wiedział, że ma ponurą minę. Spojrzał na milczącego Barta, a potem przeniósł wzrok na Omniarcha.
- A co jeszcze będziesz od nas chciał, kiedy skończymy pracę u Hohdańczyków?
- Chcę... - powoli odpowiedział Chelki - żebyście stanowili część eskorty pewnej grupy nieuzbrojonych statków. Ale
to jeszcze nie teraz. A przedtem będziecie zapewne mieli do stoczenia kilka pomniejszych walk.
- Pomniejsze walki? - Braysen odetchnął głęboko. - Będą musiały być zaledwie potyczkami. Co można zrobić z
jednym dużym statkiem i kilkoma uzbrojonymi zwiadowcami?
- Dodaj to, co zdobędziecie. Choć przyznaję, że chyba nie będzie tego zbyt wiele. Ale mam dla was coś jeszcze.
- Tak?
Omniarch schował fotografie do koperty, kopertę do teczki, teczkę ponownie położył na stoliku. -Może - zapytał
powoli - widzieliście jakieś przedmioty wykonane przez Klee? Albo słyszeliście na ten
temat jakieś legendy? John wzruszył ramionami.
- A kto o tym nie słyszał? Posągi odlane z metalu, którego nikt nie zna i które przetrwały dwadzieścia czy trzydzieści
tysięcy lat nie korodując. Fragmenty urządzeń będące od dawna nieodgadnioną tajemnicą dla największych naukowców.
Jakieś urządzenia kuchenne, jakaś biżuteria...
- Wiem - wydawało się, że Omniarch wypowiada każde słowo z osobna - gdzie można zdobyć statek Klee.
Nienaruszony, wyposażony w odpowiednie źródło energii i wciąż jeszcze nadający się do użytku. Wprawdzie nie jest to
typowy statek wojenny, ale z powodzeniem może być zaopatrzony w broń. To bardzo duży statek. Ja ze swej strony
pomogę wam zorientować się w jego obsłudze i w działaniu urządzeń kontrolnych. Od bardzo wielu lat zajmuję się
studiowaniem technologii Klee i wiem o tym co nieco.
- Mówisz to poważnie? - John wyprostował się na krześle. - Statek Klee?
- Tak. To część mojego planu.
John rzucił okiem na oszołomionego Barta, zerknął na karafkę na stole, ale doszedł do wniosku, że sok i tak nie
zaspokoi tego potwornego pragnienia, które coraz mocniej odczuwał. - Kiedy dasz nam ten statek? - zapytał.
- Wtedy, kiedy już załatwicie całą sprawę z Vez Do Hanem. Taki statek na pewno przydałby się we wszystkich
wypadach, ale będziecie chcieli zostać niezauważeni. Tymczasem pojazd Klee momentalnie wywołałby sensację i postawił
okoliczne sektory Galaktyki na nogi. W tym wypadku jesteśmy skazani na pewne drobne oszustwo, dlatego lepiej, żebyście
Vez Do Hanowi o tym statku nawet nie wspominali. Trzeba go zabrać z planety należącej do Hohd. Dlatego muszę mieć
pretekst, żeby się tam udać, A i wy także. Więc myślę, że możecie poprosić Vez Do Hana o niezamieszkaną planetę w jego
regionie, jako część zapłaty. Nie o tę, z której wydobędę statek. O jakakolwiek inną, na której byłyby warunki
odpowiadające waszej rasie. Może nawet zechcecie się tam osiedlić, kiedy już połączycie się z kobietami i wasz gatunek na
nowo zacznie się mnożyć?
- Nie bardzo mi się podoba pomysł oszukiwania Veza - John z niezadowoleniem zmarszczył brwi. -Do Han zawsze
był wobec mnie w porządku.
- W stosunku do mnie też - Chelki uśmiechnął się blado. - I ja również byłem w porządku wobec niego aż do tej
pory. Ale uważam, że to po prostu nieunikniona konieczność. Rozważcie to sobie i wy dokładnie, a wierzę, że się ze mną
ostatecznie zgodzicie.
Zauważywszy, że John bezustannie przełyka ślinę, Omniarch napełnił szklanki, po czym podjął:
- Teraz jeszcze jedno. Możecie mieć bazę na mojej planecie, dopóki nie poczynicie niezbędnych przygotowań.
Wolałbym, abyście potem przenieśli się gdzie indziej -może na tę planetę, którą da wam Vez Do Hań? Rozumiecie
oczywiście, że wolałbym, aby wokół Akielu był jak najmniejszy ruch.
- W porządku - mruknął John. - Czy będziesz w jakiś sposób utrzymywać z nami kontakt?
- Tak, choć przez ostrożność będę musiał opuścić Akiel i udać się do innej kryjówki. Zorganizuję pośredni,
dyskretny sposób łączności z wami.
III
Bunstil! - Obecny. - Cameron! Obecny.
- Damiano! Obecny.
Przez długą chwilę John patrzył na listę, widząc jedynie rozmazane litery. Tyle nazwisk przychodziło mu na myśl -
nazwisk, których nie było w tym spisie. Oczywiście jeszcze nie wszyscy pozostali przy życiu mężczyźni dotarli na miejsce
zgromadzenia. Będą jeszcze stopniowo dołączali. Ale i tak lista nie będzie zbyt długa....
John skończył czytanie nazwiskiem "Zeitner'' (w końcu mieli nawet, "Z") i obrócił się, by spojrzeć na majaczący w
mroku kadłub bojowego sześćdziesięciotonowca. Jak większość statków tej klasy, miał on kształt niskiego, szerokiego
cylindra. Jego średnica - nie licząc rozmaitych wypukłości spowodowanych rozmieszczeniem broni i sensorów - wynosiła
trochę ponad dwieście stóp. Nie był to największy statek, jaki John widział w swoim życiu. Niemniej był dużo większy niż
kosmoloty zbudowane na Ziemi w ciągu tego krótkiego okresu, kiedy jeszcze myślano, że Ziemia zdoła się obronić.
Na statku zbudowanym w Vulmot nie powinno brakować niczego. Na zewnątrz nie było widać żadnych uszkodzeń,
więc bez wątpienia został on potajemnie zabrany przez Chelkich, a jego brak fałszywie usprawiedliwiono.
John obrócił się do swoich ludzi.
- To będzie nasz flagowy, przynajmniej przez pewien czas. Może nazwiemy go Luna na pamiątkę pierwszego
miejsca, w które udali się z Ziemi nasi przodkowie. Krótkie brawa.
- Już mówiłem, że musimy dotrzeć do kobiet długą i okrężną drogą. Nie wspomniałem natomiast, że pierwszym
krokiem na tej drodze będzie jeszcze jedna praca dla Hohd. Tym razem jednak nie będziemy współpracować z
Hohdańczykami ani nikim innymi Będziemy działać samodzielnie.
Mężczyźni stali, czekając na dalsze słowa. Na ich twarzach malowały się najrozmaitsze uczucia: nadzieja,
sceptycyzm, apatia, zawzięte zdecydowanie. Nie było ani wzniosłego entuzjazmu, ani ponurych min. A jednak John czuł,
że w każdym z nich, jak samo jak w nim samym, drzemie gorące oczekiwanie i wiara, uśpione wieloma latami rozpaczy.
Myślał o wielu słowach, jakie mógłby jeszcze rzucić. Ale powiedział tylko:
- No, cóż. To wszystko. Szczegóły będą podane na tablicy ogłoszeń.
Chelki pod kierunkiem Pełnego Samca, który zastępował Omniarcha, doskonale przerobili i przystosowali stary
statek Vul, jak również wszystkie statki zwiadowcze, do najnowszego rodzaju napędu. Grawitatory zostały wyregulowane
5 / 52
455106701.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin