Józef Piłsudski
Moje pierwsze boje
Wstęp Sobotni wieczór 21 lipca 1917 r. spędził Piłsudski w warszawskim mieszkaniu Michała Sokolnickiego. Byli też obecni Kazimierz Sosnkowski i Artur Śliwiński. Grano w winta i spotkanie przeciągnęło się do drugiej rano. Jak wspomina Sokolnicki, "nastrój był psi, humory były niemożliwe i jedynie Komendant trzymał się". O godzinie 5 rano, w niedzielę, policja niemiecka aresztowała Piłsudskiego w jego mieszkaniu. Aresztowano również Sosnkowskiego. Tego samego dnia przewieziono ich do więzienia w Gdańsku. Tu ich rozdzielono i spotkać się mieli dopiero po roku w twierdzy magdeburskiej. Władze niemieckie podały do prasy informację, że były brygadier Legionów aresztowany został za posługiwanie się sfałszowanym dokumentem podróżnym. Ta próba nadania sprawie charakteru kryminalnego nie powiodła się i już 3 sierpnia "Deutsche Warschauer Zeitung" stwierdziła, że Piłsudski miał prawidłowy dokument. Aresztowanie było jednak konieczne, by uchronić kraj od wewnętrznych zaburzeń. Piłsudski i Sosnkowski stali na czele Polskiej Organizacji Wojskowej, której stanowisko stało się ostatnio groźne dla spokoju kraju i bezpieczeństwa wojskowego na tyłach walczących armii sprzymierzonych. Była to już argumentacja polityczna. Piłsudski spodziewał się aresztowania, choć wciąż jeszcze liczył, że uda się doprowadzić do porozumienia politycznego z władzami niemieckimi. Na krótko przed aresztowaniem przygotował dla gubernatora Hansa von Beselera memoriał, który zawierał ofertę współpracy w tworzeniu wojska polskiego, formułując równocześnie warunki tej współpracy: polskie dowództwo, werbunek w rękach polskich, przysięga polskiej instytucji politycznej. Ale to wszystko już nie interesowało władz niemieckich. Idea tworzenia armii polskiej u boku państw centralnych, która legła u podstaw deklaracji cesarzy proklamującej Królestwo Polskie 5 listopada 1916 r., nie wytrzymała próby życia. Polacy potraktowali apele werbunkowe nader wstrzemięźliwie i werbunek zakończył się całkowitym fiaskiem. Rewolucja lutowa i obalenie caratu w Rosji zmieniły całkowicie sytuację. Proklamowanie prawa Polski do niepodległości przez Piotrogrodzką Radę Delegatów Robotniczych i Żołnierskich, a w kilka dni później, wprawdzie z ograniczeniami również i przez rosyjski Rząd Tymczasowy stawiało pod znakiem zapytania sens dalszego współdziałania Polaków z państwami centralnymi. Rewolucja rosyjska bowiem przekreśliła programy orientacyjne, czyli programy współdziałania z jednym z zaborców przeciw innemu. Obalenie caratu oznaczało, że pozostało już tylko dwóch zaborców: Niemcy i Austro-Węgry. Granice tworzonego pod ich auspicjami Królestwa Polskiego miały zostać określone dopiero po wojnie, ale nie było oczywiście mowy - co zostało wyraźnie stwierdzone - o włączeniu doń zaborów austriackiego i pruskiego. Piłsudski doskonale rozumiał, że wiosną 1917 r. sytuacja uległa diametralnej zmianie. Dlatego też doprowadził do kryzysu przysięgowego i rozbudowywał Polską Organizację Wojskową, nadając jej coraz wyraźniej charakter antyniemiecki. Wciąż jeszcze jednak nie palił wszystkich mostów, czego świadectwem wspomniany memoriał do Beselera. Oferta Piłsudskiego była już jednak dla władz niemieckich nie do przyjęcia. Można ją było rozważać jeszcze jesienią 1918 r., choć właśnie wówczas przyjęto inną metodę postępowania, ale latem 1911 r. warunki, które stawiał Piłsudski, nie nadawały się do dyskusji. Rewolucja rosyjska stwarzała realnie dla państw centralnych szanse zawarcia pokoju na wschodzie, a na pewno znacznie zmniejszała znaczenie frontu wschodniego. Armia polska, gdyby nawet powstała, nie mogła być oczywiście użyta na froncie zachodnim. Po obaleniu caratu nie mogła być również użyta na froncie wschodnim. W nowej sytuacji oddziały polskie mogły spełniać jedynie funkcje pomocnicze na terenach polskich okupowanych przez państwa centralne. Znaczniejsza rozbudowa liczebna tych oddziałów, których lojalność była nader wątpliwa, mogła więc stwarzać jedynie kłopoty. Nie można też było dalej tolerować istnienia POW. W tej sytuacji aresztowanie Piłsudskiego i internowanie go w Magdeburgu było nieuniknione. Tym bardziej, że na odbywającym się w początkach czerwca w Piotrogrodzie zjeździe Związku Wojskowych Polaków wybrano go honorowym przewodniczącym. Obawa przed tym, że Piłsudski przedostanie się - co nie było znów tak trudne - do Rosji i tam tworzyć będzie armię polską, miała wpływ na decyzję o internowaniu. W sensie politycznym okazała się ta decyzja niesłychanie dla Piłsudskiego korzystna. Przede wszystkim likwidowała ona impas polityczny, w którym znalazł się po wybuchu rewolucji rosyjskiej. Aresztowanie stanowiło znakomite wyjście z coraz bardziej dwuznacznej i niepopularnej koncepcji współpracy z Niemcami. Piłsudski stawał się ofiarą prześladowań, symbolem walki z okupantami. Obok carskich więzień wpisywał w swój życiorys i więzienia pruskie. Każdy tydzień, każdy miesiąc pobytu w Magdeburgu przynosił mu wzrost popularności, kreował go na przywódcę narodu. Nie odbywało się to oczywiście bez szerokiej i konsekwentnej akcji propagandowej, prowadzonej z olbrzymim rozmachem przez jego zwolenników, ale akcja ta dawała pomyślne rezultaty właśnie dlatego, że trafiała na grunt podatny, że odwoływała się do powszechnych emocji. Fakt, że Piłsudski był izolowany, że nie miał żadnej możliwości politycznego działania, również - wbrew pozorom - działał na jego korzyść. Nie mógł bowiem angażować się w doraźne gry polityczne, nie mógł wiązać się z powołaną przez okupantów we wrześniu 1917 r., jako najwyższa władza w Królestwie, Radą Regencyjną z jej kolejnymi rządami, z Polską Siłą Zbrojną. W miarę jak wszystkie te przedsięwzięcia kompromitowały się w oczach społeczeństwa, wzrastał kapitał polityczny Piłsudskiego. Czas pracował dla niego. Owe kilkanaście miesięcy niemieckiego więzienia stworzyły mu pozycję, jakiej nigdy jeszcze nie posiadał. Nie oznacza to jednak, że były to dlań miesiące łatwe. Gdy go aresztowano, Aleksandra Szczerbińska, późniejsza jego żona, była w ciąży. Córka Wanda urodziła się w lutym 1918 r. Telegram Aleksandry, zawiadamiający, że poród przebiegł szczęśliwie, przetrzymano kilka tygodni. Większość listów nie dochodziła. Odmówiono prośbie Piłsudskiego, by go zwolniono na słowo honoru, na krótki choćby czas, dla załatwienia spraw osobistych. Nie wyrażano także zgody na przyjazd doń kogokolwiek z rodziny. Również i fizycznie źle znosił więzienie. W zimie musiano mu zezwolić na kąpiele zdrowotne w Magdeburgu. Właśnie w więzieniu ukończył lat pięćdziesiąt, a w owych czasach był to już wiek poważny. Warunki w magdeburskiej twierdzy nie były jednak złe. Piłsudski mieszkał w niewielkim, piętrowym, drewnianym domku, zajmując dwa pokoje na piętrze. Mógł spacerować po ogrodzie a posiłki przynoszono mu z restauracji. W jednym z listów do Aleksandry opisał swój rozkład dnia. Wstawał o wpół do ósmej. O ósmej jadł śniadanie, później spacerował po ogrodzie, czytał "Magdeburgische Zeitung" i tak schodził czas do obiadu, który przynoszono o wpół do pierwszej. Po obiedzie sam sobie zaparzał herbatę i czytał lub pisał. Kolację jadał o wpół do siódmej, potem stawiał pasjanse, a o dziesiątej kładł się spać. Ten tryb życia zmieniło przeniesienie w sierpniu 1918 r. do twierdzy magdeburskiej Kazimierza Sosnkowskiego. Najbliższy współpracownik z okresu legionowego stał się dobrym partnerem do dyskusji i szachów. Zelżał też więzienny reżim i pozwolono im nawet na odbywanie spacerów po Magdeburgu. W twierdzy magdeburskiej rozpoczął Piłsudski pisanie wspomnień legionowych. Jak stwierdza w pisanej później przedmowie do "Moich pierwszych bojów", zamierzał opisać trzy sytuacje, w których podjęcie decyzji było szczególnie trudne i ryzykowne: przemarsz 1 pułku Legionów w dniach 9-11 listopada 1914 r. pomiędzy wojskami rosyjskimi i austriackimi do Krakowa (Ulina Mała), walki tegoż 1 pułku na Podhalu w okresie od 23 listopada do 13 grudnia 1914 r. (Limanowa-Marcinkowice) oraz bitwę pod Kostiuchnówką, toczoną siłami trzech brygad legionowych od 4 do 7 lipca 1916 r. Tego trzeciego zamierzenia nie zrealizował, opisując zamiast bitwy pod Kostiuchnówką obronę przez 1 pułk Legionów odcinka Wisły od Bolesławia do ujścia Dunajca w dniach 16-26 września 1914 r. (Nowy Korczyn-Opatowiec). Dwa pierwsze szkice ukończył w Magdeburgu (Ulina Mała ukończona została 7 września 1918 r. - w wydaniach przedwojennych błędna data 7 września 1917 r.), zaś Nowy Korczyn-Opatowiec kończył już w Sulejówku. Wszystkie trzy epizody dotyczą dowodzonego przez Piłsudskiego 1 pułku Legionów. Wszystkie trzy dotyczą pierwszych tygodni i miesięcy wojny. Był to dla Piłsudskiego okres - w sensie politycznym - szczególnie trudny. Jego koncepcje leżące u podstaw działalności w latach poprzedzających wojnę legły w gruzach. Należy poświęcić im nieco uwagi, by lepiej zrozumieć "Moje pierwsze boje". Genezy koncepcji Piłsudskiego poszukiwać należy zarówno we wnioskach wyciągniętych z przebiegu rewolucji 1905 roku, jak i przewidywaniach rozwoju sytuacji międzynarodowej. Piłsudski i najbliżsi jego współpracownicy liczyli, że wielki ruch mas uda się przekształcić w powstanie antyrosyjskie w Królestwie. Byłoby to powstanie odmienne od Xix-wiecznych właśnie udziałem mas, a przede wszystkim klasy-robotniczej, jako siły podstawowej. Zakładano, że program rewindykacji narodowych, wyrażający się w haśle walki o niepodległość Polski, niejako automatycznie zdominuje program rewindykacji społecznych. Cele rewolucji na ziemiach polskich i w Rosji były więc - zdaniem Piłsudskiego - odmienne. Dla Polaków celem było nie obalenie caratu i przeobrażenie stosunków społecznych, ale jedynie zrzucenie jarzma zaborczego. Przy tym założeniu odmienności celów współdziałanie z rosyjskim ruchem rewolucyjnym nie było konieczne. Spór o cele rewolucji podzielił Polską Partię Socjalistyczną na tzw. "młodych" i "starych", i w rezultacie zakończył się rozłamem w 1906 r. "Starym", czyli działaczom skupionym wokół Piłsudskiego, nie udało się przekształcić rewolucyjnego ruchu mas w antyrosyjskie powstanie. Klęska rewolucji 1905 r. - zdaniem Piłsudskiego - spowodowana została zachwianiem proporcji pomiędzy siłą moralną a siłą fizyczną proletariatu. Rewolucja przegrała, bo nie umiała walczyć z wojskiem. Konieczne jest więc zdobycie tej umiejętności. "Naukę tę - pisał Piłsudski w lutym 1908 r. w "Robotniku" - muszą z przeszłości wysnuć wszyscy, którzy stawiają sobie ten czy inny cel polityczny. Bez względu bowiem, czy kto obniży swe wymagania w Polsce nawet do utrzymania manifestu cesarskiego, nadającego Rosji konstytucję, czy też dążyć będzie do zdobycia konstytuanty lub zupełnej niepodległości kraju - każdy musi zrozumieć, że bez poparcia swych dążeń walką z przemocą fizyczną caratu nie zdoła celu swego osiągnąć". Innymi słowy, przygotowania do walki zbrojnej leżą w interesie wszystkich sił politycznych, poza ugodowcami. W kilka miesięcy później, w przededniu akcji bezdańskiej, pisał Piłsudski w dramatycznym liście do Feliksa Perla: "Ostatnią moją ideą, której nie rozwinąłem jeszcze nigdzie, jest konieczność w naszych warunkach wytworzenia w każdej partii, a tym bardziej naszej, funkcji siły fizycznej, funkcji, że użyję tak nieznośnego dla uszu humanitarystów określenia (histeryczne panny, nie znoszące drapania po szkle, ale znoszące pranie ich po pysku), funkcji przemocy brutalnej". Owa funkcja siły fizycznej - przypomnijmy - wytwarzana ma być w każdej partii. Stąd krok już tylko do koncepcji koordynacji owych sił fizycznych, do współdziałania w ich przygotowaniu i wykorzystaniu. To geneza Związku Walki Czynnej, założonego w 1908 r., i późniejszych organizacji strzeleckich. Na kształtowanie się tej koncepcji istotny wpływ miały zmiany w sytuacji międzynarodowej. Jesienią 1908 r. dochodzi do ostrego przesilenia międzynarodowego w związku z włączeniem do Austro-Węgier Bośni i Hercegowiny. Wydawało się, że wojna, w której po jednej stronie znajdą się Austro-Węgry i Niemcy, a po drugiej Rosja, jest kwestią dni. Kryzys zażegnano, ale uświadomił on, że w Europie ukształtował się nowy układ sił, w którym zaborcy znaleźli się w przeciwstawnych blokach militarno-politycznych. Wojna pomiędzy tymi blokami stawała się realną i nieodległą perspektywą. Oznaczało to, że niezależnie od tego, gdzie się wojna rozpocznie, toczyć się będzie na ziemiach polskich, a tym samym sprawa polska ponownie powróci na scenę polityczną. Powstawało więc pytanie: co wobec tej perspektywy winno czynić społeczeństwo polskie? Zdaniem Piłsudskiego przygotowywać się do czynnego udziału w nadchodzących wydarzeniach, do wykorzystania szans, które niesie przyszłość. W 1910 r. opublikował pracę pt. Geografia militarna Królestwa Polskiego, w której analizował rosyjski plan wojenny, polegający - jego zdaniem - na oparciu się na prawym brzegu Wisły. "Główna potęga wroga - stwierdzał - wraz z wszystkimi urządzeniami skoncentrowana jest na prawym brzegu, nasze siły, przynajmniej w początku ruchu - na lewym. Wschód jest ufortyfikowany, zachód - nie. Wschód posiada koleje strategiczne, na zachodzie kolei jest mniej i nie posiadają one tego znaczenia strategicznego". Wnioski nasuwały się same. Plan rosyjski nie przewiduje obrony części Królestwa położonej na lewym brzegu Wisły. W tym rejonie, osłonowe oddziały rosyjskie będą miały jedynie za zadanie umożliwienie sprawnego przeprowadzenia poboru i ewakuacji. Na ten właśnie teren, w chwili wybuchu wojny, wkroczą szkolone w Galicji oddziały strzeleckie. Spowoduje to albo wybuch antyrosyjskiego powstania, albo przynajmniej masowy napływ ochotników. Owe kadrowe oddziały będą lawinowo rozrastać się w bataliony i pułki. Kadrę oficerską i podoficerską stanowić będą strzelcy - materiał żołnierski da Królestwo. Powstająca w ten sposób armia polska nie odegra - rzecz jasna - w starciu milionowych armii istotnej roli militarnej. Ale dla decyzji w sprawie polskiej jej istnienie będzie miało bardzo duże znaczenie. Szczególnie, jeśli uda się oddziałom polskim wkroczyć do Warszawy przed wojskami państw centralnych. Powołanie wówczas rządu polskiego w Warszawie stworzy polityczny fakt dokonany, który państwa centralne będą musiały w jakiś sposób zaakceptować. Plan Piłsudskiego opierał się więc na trzech założeniach: (1Ď) że uda się w Galicji przygotować kadry przyszłej armii i uzyskać zgodę na wkroczenie ich w momencie wybuchu wojny do Królestwa, (2Ď) że Królestwo odpowie masowym napływem ochotników i (3Ď) że linia obrony rosyjskiej przebiegać będzie Wisłą i Narwią. Było to oczywiście równanie z trzema niewiadomymi i rozwiązanie go przynieść mogła tylko przyszłość. Wystarczało, by jedno z tych założeń okazało się błędne, i plan ten musiał się zawalić. Ale planowanie polityczne zawsze zawiera znaczną liczbę niewiadomych. Rzecz tylko w stopniu prawdopodobieństwa. W tym wypadku stopień ów wydawał się dość wysoki. Realizacja tego planu rozpoczęła się o świcie 6 sierpnia 1914 r., gdy z krakowskich Oleandrów ruszyła do Królestwa kompania kadrowa. W kilka godzin później Piłsudski oświadczył na posiedzeniu Komisji Skonfederowanych Stronnictw Niepodległościowych, że w Warszawie utworzył się Rząd Narodowy, któremu się podporządkowuje, zobowiązując równocześnie zebranych do zachowania przez trzy dni tajemnicy. Owe trzy dni potrzebne były na przygotowanie i wydrukowanie odezwy Rządu Narodowego. Odezwę napisał Leon Wasilewski, a pieczęć z orłem przygotował Stanisław Siedlecki. Wydrukowano ją - oczywiście konspiracyjnie - w krakowskiej Drukarni Ludowej. Odezwa składała się z trzyzdaniowego tekstu podpisanego "Rząd Narodowy" i datowanego "Warszawa 3 sierpnia", w którym informowano o powstaniu Rządu Narodowego i o mianowaniu przezeń Józefa Piłsudskiego "Komendantem polskich sił wojskowych" oraz z krótkiego tekstu podpisanego "Komendant Główny Wojska Polskiego Józef Piłsudski", informującego, że kadry armii polskiej wkroczyły na ziemie Królestwa Polskiego, zajmując je w imieniu Rządu Narodowego. "Z dniem dzisiejszym - stwierdzono w zakończeniu - cały Naród skupić się winien w jednym obozie pod kierownictwem Rządu Narodowego. Poza tym obozem zostaną tylko zdrajcy, dla których potrafimy być bezwzględni". Ów Rząd Narodowy nigdy nie istniał. Była to od początku do końca mistyfikacja dokonana przez Piłsudskiego. Była ona logiczną konsekwencją jego planów. Tworząca się armia polska musiała mieć zaplecze polityczne w postaci Rządu Narodowego. Gdyby udało się jej wkroczyć do Warszawy, powołanie tego rządu byłoby sprawą prostą. Plany jednak załamały się przy próbie realizacji. Nie tylko nie wybuchło antyrosyjskie powstanie w Królestwie, ale i nie nastąpił masowy napływ ochotników do wkraczających oddziałów strzeleckich. Przyjmowani byli obojętnie, jeśli nie wręcz z niechęcią. Dla tych młodych chłopców, którzy gotowi byli złożyć Ojczyźnie najwyższą ofiarę, był to straszliwy szok. Błędne też okazały się przewidywania Piłsudskiego dotyczące rosyjskich planów wojennych. Przede wszystkim, wbrew przewidywaniom Piłsudskiego, Warszawa, jako ważny węzeł kolejowy (poza wszystkimi innymi jej funkcjami) odgrywała w planach tych bardzo dużą rolę. Poza tym dowództwo rosyjskie, przygotowujące ofensywę na kierunku Lwów-Kraków, nie mogło oczywiście odsłaniać swej prawej flanki. Oznaczało to konieczność obrony lewobrzeżnej części Królestwa i tym samym przekreślało nadzieje Piłsudskiego, już nie tylko na wkroczenie do Warszawy, ale i na opanowanie znaczniejszej części Królestwa. W rezultacie oddziały Piłsudskiego dotarły zaledwie do Kielc, a i stąd wkrótce zostały wyparte. Władze austriackie, za których przyzwoleniem oddziały strzeleckie wkroczyły do Królestwa, rychło przekonały się, iż cała akcja okazała się fiaskiem. Nie wybuchło antyrosyjskie powstanie, nie zdołano przeszkodzić mobilizacji do armii rosyjskiej, nie dokonano żadnych działań dywersyjnych. Innymi słowy, żadnych korzyści z punktu widzenia władz wojskowych. Z punktu widzenia zaś władz politycznych sytuacja była nie do przyjęcia. Zapadła więc decyzja o likwidacji całej imprezy i wcieleniu strzelców do Landsturmu. Zakomunikowano ją Piłsudskiemu 12 sierpnia z 24-godzinnym terminem. Była to dlań całkowita klęska. Nic dziwnego, że - jak mówił wówczas - "w łeb sobie strzeli, jeśli decyzje austriackie wejdą w życie". Waliły się wszystkie plany, bez sensu okazywały się lata przygotowań. Uratowali Piłsudskiego politycy galicyjscy, przede wszystkim konserwatyści. Pomińmy tu omawianie rozmów i narad poprzedzających utworzenie 16 sierpnia w Krakowie Naczelnego Komitetu Narodowego, opartego na porozumieniu wszystkich polskich stronnictw galicyjskich, bo stanowi to odrębne zagadnienie. NKN zapowiedział utworzenie dwóch Legionów Polskich, jednego w zachodniej, drugiego we wschodniej Galicji. Na czele Legionu Zachodniego stanął generał Rajmund Baczyński, a oddziały Piłsudskiego przekształcone zostały w 1 pułk pod jego dowództwem. W sensie politycznym były Legiony czymś zupełnie innym niż akcja strzelecka Piłsudskiego. Były one ochotniczą formacją walczącą u boku jednego z zaborców. Piłsudski doskonale rozumiał ową dwuznaczność sytuacji i od samego początku starał się konsekwentnie podkreślać samodzielność i odrębność 1 pułku czy, później, I Brygady. Ów brak subordynacji wobec austriackich dowódców, tak wyraźnie eksponowany w "Moich pierwszych bojach", miał być właśnie świadectwem niezależności. Podobnie zresztą jak wielokrotnie podkreślana odmienność celów. Obrona Wisły na lewym brzegu (Nowy Korczyn-Opatowiec) wynika nie tyle z założeń militarnych, co z chęci utrzymania się w Królestwie. Ryzykowny manewr marszu do Krakowa (Ulina Mała) powodowany jest obawą, że towarzyszenie zgodnie z rozkazem wojskom austriackim oznaczać może opuszczenie ziem polskich. Podhalańskie plany obrony do ostatniego żołnierza (Limanowa-Marcinkowice) z punktu widzenia militarnego pozbawione były sensu. We wszystkich tych wypadkach dla Piłsudskiego decydująca jest motywacja polityczna. Swoistym paradoksem jest, że owe decyzje polityczne podejmuje dowódca pułku. Ale niczym więcej w tym czasie nie dysponuje. Skoro motywy decyzji mają charakter polityczny, a nie wojskowy, nic dziwnego, że i w realizacji elementy wojskowe schodzą niejako na plan dalszy. Piłsudski, jako dowódca pułku, popełniał błędy dość elementarne. Brak ubezpieczenia, brak patroli, marna łączność, podejmowanie decyzji bez starań o niezbędne informacje - to grzechy podstawowe. Pisze o nich z ujmującą szczerością, są to bowiem dlań sprawy trzeciorzędne. Jedynie Sosnkowski, jego nieodstępne alter ego, co pewien czas wymusza stosowanie się do reguł wojskowych. Piłsudski dowodząc pułkiem myśli kategoriami strategicznymi, kategoriami wodza naczelnego. Sukces wojskowy jest dlań celem tylko o tyle, o ile można przekuć go w sukces polityczny. Dla dowódcy pułku ten typ myślenia może być zabójczy, ale Piłsudski nie zamierzał być dowódcą pułku. Pisał Piłsudski "Moje pierwsze boje" z pamięci, pozbawiony dokumentacji. Ale chyba nie tylko to spowodowało, że bardziej interesuje go klimat wydarzeń, własna psychika niż dokładny, suchy opis. 1Ď) Innymi słowy, pisał tę książkę bardziej pisarz niż wojskowy. Ale dlatego właśnie wspomnienia owe (choć dotyczą drobnych przecież epizodów) przetrwały próbę czasu. Są one oczywiście, jak każdy tekst literacki, kreacją 2Ď). Są źródłem wiedzy nie tyle o Piłsudskim opisywanym, co o Piłsudskim piszącym. O Piłsudskim z Magdeburga i Sulejówka. W tworzeniu, w rozbudowywaniu legionowej legendy odegrały one dużą rolę. Miała ta legenda legitymować dążenie obozu belwederskiego do władzy. Konsolidować ten obóz i pozyskiwać mu zwolenników. Sam Piłsudski przywiązywał do tego wielką wagę. W przemówieniu wygłoszonym 1 sierpnia 1925 r. na Iv Zjeździe Legionistów mówił: "Przy takim stałym fałszowaniu i reklamiarstwie można fałszować prawdę i ostrzegam was, leguny. Pracujcie nad prawdą historii sami, bo to, co historyk znajdzie, będą referaty, atramenty, no i brudy. Niechybnie, życie nie jest romansem, ale też nie powinno być i kałużą błota, w którym my byśmy siebie, czy też nasze dzieci, jak w lusterku oglądali. Dlatego was ostrzegam, jak ongiś wyście mnie ostrzegali! I ostrzegam was tak, jak gdyby historia przyszłości, przyszłości być może niedalekiej". W grupach kombatanckich historia zawsze spełnia rolę szczególnie ważną - w tym wypadku miała jeszcze zadanie dodatkowe, mianowicie zastąpić miała brak wyraźnego, sprecyzowanego programu na przyszłość. Z programu takiego świadomie rezygnowano również i z tego powodu, że musiałby on prowadzić do polaryzacji środowiska kombatanckiego. Chodziło zaś o jak najsilniejsze jego zintegrowanie. Należało więc na plan pierwszy wysuwać czynniki łączące to środowisko, utrwalać w nim przekonanie, że swą ofiarnością zdobyło mandat do odpowiedzialności za losy państwa. Służyło temu przeciwstawianie czynu zbrojnego, podjętego przez garstkę, bierności przytłaczającej większości społeczeństwa polskiego, które porażone było lojalizmem i posłuszeństwem zaborcom. Ta opozycja: garstka szlachetnych i zdeprawowana, a w każdym razie niezdolna do czynu reszta, odwoływała się do tradycji romantycznej i była emocjonalnie bardzo nośna. Do tej właśnie tradycji sięgano budując legendę legionową i legendę Wodza. Rozbudowywano tę legendę w okresie, gdy euforia wywołana odzyskaniem niepodległości już opadła, a twarda rzeczywistość rozwiewała złudzenia, że sam fakt istnienia własnego państwa rozwiąże nabrzmiałe kwestie społeczne, narodowościowe i ekonomiczne. Literatura piękna, która jak czuły sejsmograf notowała owe nastroje, owocuje w tym właśnie czasie dziełami stanowiącymi gorzki rozrachunek zawiedzionych nadziei. "Przedwiośnie" jest przykładem najbardziej znamiennym, ale przecież nie jedynym. Romantyczna legenda Legionów i Wodza samotnego w obliczu Dziejów, legenda tych, którzy niezrozumiani i odrzucani przez współczesnych zdobyli się na czyn, którego racje potwierdziła historia, była nader użyteczna w bieżącej walce politycznej. Ci, których czyn przyniósł Polsce niepodległość, mieli moralne prawo bronić tej niepodległości, gdy zagrożona była przez własne społeczeństwo. Historia im właśnie przeznaczyła tę misję, mimo że teraz, tak jak i wówczas, gdy wybuchła wielka wojna, byli w mniejszości. W przygotowaniu przewrotu majowego legenda legionowa odegrała olbrzymią rolę. "Moje pierwsze boje" nie były tylko wspomnieniami z przeszłości. Były również, a może przede wszystkim, argumentem w walce politycznej. Andrzej Garlicki Przypisy 1Ď) W 1 pułku, a później w I Brygadzie, stosunki i atmosfera różniły się zasadniczo od panujących w armii austriackiej. Wynikało to oczywiście z ochotniczego charakteru Legionów, ale owe odrębności były też świadomie kultywowane jako czynnik integrujący. Określi to później Piłsudski jako budowanie swoistego "getta legionowego". I Brygada - na co zwracał przed laty uwagę Henryk Jabłoński - miała charakter inteligencki. Jej popularność również "tkwiła w tym, że świadomie czy podświadomie ten dziwny twór naszej historii Xix i Xx w. - tzn. inteligencja polska, przeżywała w I Brygadzie swój wiek heroiczny. Tam znajdowały ujście jej sny o własnym państwie i o swej w tym państwie roli, tam przeżywała na jawie marzenia o wielkości i sławie, o Polsce jakiejś nierealnej, nie mającej ni granic, ni gruntu, bo wyrosłej z marzeń patriotycznych, ale artystycznych, książkowych, niczym niemal z życiem szerokich rzesz narodu nie związanych" (H. Jabłoński - Z dziejów obozu legionowo-peowiackiego, "Dzieje Najnowsze" 1947, t. I, s. 41Ď). 2Ď) Interesujące na ten temat rozważania w książce Włodzimierza Wójcika (Nadzieje i złudzenia. Legenda Piłsudskiego w polskiej literaturze międzywojennej, Katowice 1998, s. 18-84Ď). Przedmowa Latem 1917 r. zostałem aresztowany w Warszawie przez władze okupacyjne niemieckie i wywieziony w głąb Niemiec. Przez pewien czas przewożono mnie z więzienia do więzienia, nieraz trzymając w najgorszych warunkach, by wreszcie, po kilku tygodniach, osadzić w twierdzy magdeburskiej, gdzie po roku i kilku miesiącach doczekałem się powstania Państwa Polskiego. W Magdeburgu, ku wielkiemu memu zdziwieniu, wywyższono mnie nagle do wysokiej rangi generała i trzymano, że tak powiem, z odpowiednim dla takiej szarży szacunkiem. Miejscem mego pobytu była cytadela dawnej, starej fortecy magdeburskiej, a właściwie jeden z jej zakątków - zabudowanie, które, jak się o tym mogłem przekonać z tablic zawierających przepisy zachowania się w celach, nosiło zabawną nazwę: "Sommeroffiziersarreststube". Miało to najoczywiściej oznaczać, że w tym zabudowaniu odsiadywali swoją karę aresztu za te czy inne przewinienia oficerowie garnizonu magdeburskiego, lecz zarazem nazwa ta wskazywała, że zabudowanie to nie jest przeznaczone dla takiego użytku w zimie. Przetrzymano mnie tam wprawdzie przez cały czas zimy z 1917 na 1918, lecz nie mam zresztą z tego powodu do Niemców specjalnych pretensji. Bywało i zimno, lecz nie mogę powiedzieć, aby się nie starano, nieraz i bardzo gorliwie, o usunięcie tych braków. Przypuszczam, że wybrano dla mnie to miejsce dlatego, że w nim najłatwiej można było wykonać surowe nakazy z góry: zupełnego izolowania mnie od całego świata. Mieszkałem zresztą wcale wygodnie. Do rozporządzenia miałem na pierwszym piętrze trzy cele: pokój sypialny, coś w rodzaju pokoju, w którym mogłem kogoś przyjąć, a co w mojej sytuacji mogło mnie tylko do śmiechu pobudzać, i trzeci - pokój jadalny. Wszystkie trzy cele, dzień cały otwarte, wychodziły na ogródek, w którym było kilka drzew owocowych i trochę niewielkich krzewów czy roślin. Za ogródkiem był wielki wał ziemny dawnej fortecy, porosły murawą, wyższy znacznie od domu. Na dole, w parterowych celach, mieszkali podoficerowie przeznaczeni do pilnowania mnie i ordynansi, których systematycznie co pewien czas mi zmieniano. W ogrodzie stał żołnierz uzbrojony jako stała warta. Cały ogród był oddzielony od reszty świata, czyli od ogromnego podwórza cytadeli, wysokim, szczelnym parkanem zbitym z desek. Do świata zewnętrznego prowadziła furtka, za którą stał inny posterunek, wydzielony z fortecznego odwachu. Jakby dla pocieszenia mnie i uhonorowania, powiedziano mi od razu, że w tym właśnie gmachu przeleżał i przesiedział przez dłuższy czas generał belgijski, dowódca twierdzy Liege, ranny przy jej obronie. Na razie wolno mi było spacerować w ogrodzie przez trzy godziny dziennie, potem przestano mnie w tym krępować i miałem prawie cały dzień do zmierzchu otwarte drzwi z górnego piętra do ogrodu. W tych warunkach przesiedziałem rok cały zupełnie samotnie i dopiero w połowie sierpnia 1918 r. przybył jako towarzysz niedoli więziennej gen. Sosnkowski, z którym pozostałem aż do zwolnienia mnie w listopadzie 1918 r. Do życia więziennego, jak mi się zdaje, byłem urodzony. Bardzo łatwo znoszę samotność, nie odczuwając, jak inni, całego jej ciężaru i umiejąc łagodzić pracą myślową najcięższą stronę życia więziennego - tęsknotę. Nie ma bowiem wątpliwości, że każdego więźnia przytłaczać musi tęsknota do wolności, do swobody ruchów, do takiego stanu, gdzie nie ma tylu zakazów, ograniczeń, skazujących człowieka na monotonność długiego szeregu dni, spędzanych zawsze jednakowo, zawsze w tych samych warunkach. Dla ludzi tak skrupulatnie izolowanych, jak ja byłem odcięty od świata w Magdeburgu, życie staje się ciężarem prawie nie do zniesienia. Dla mnie musiało to być tym cięższym, że wyrwany zostałem z życia tak pełnego zmian i tak bogatego co dzień w inne wrażenia. Żyłem życiem wojennym, w którym nerwy ludzkie przyzwyczajają się do wiecznego ruchu, do codziennej, a koniecznej zmiany zajęcia, do koniecznej, a codziennej, przemiany samego siebie w coraz to nowy instrument walki, który pracuje coraz to innym wysiłkiem woli, nerwów, umysłu czy serca. Cisza więc więzienna i niezwykła, bo niemiecka, monotonia dni była doskonałym gruntem dla żrącej nieraz tęsknoty do barwnej i pełnej ruchu wstęgi życia wojennego. Zupełna izolacja przy tym nie dozwoliła mi nawet wiedzieć, co się stało lub co się dzieje z kolegami i przyjaciółmi, z którymi się zbratało w ciężkiej i twardej, lecz tak niezwykle uroczej i tak bratersko przeżytej pracy wojennej, odbytej w mojej Pierwszej Brygadzie legionowej. Nieraz też w długich, samotnych przechadzkach po ogródku wyrastały mi, jak żywe kwiaty, wspomnienia o niedawnych przeżyciach. Cisnęły i łudziły one jak fantomy oaz na pustyni, gdy podsuwały mi pod oczy miłe twarze przyjaciół, gdym w uszach słyszał nieledwie ich śmiechy obok huku armat i grzechotu karabinów grających swą muzykę wojenną. Dla zżarcia trawiącej mnie tęsknoty zmuszałem siebie do analizy swego postępowania jako dowódcy. Bawiłem się w krytykę czy to siebie. czy to swych podwładnych, by oczy przestały widzieć, uszy słyszeć, serce bić mocniej, by móc te prawie zmysłowe wrażenia zamknąć w rozmyślania analityczne. Długo, długo pracowałem myślą jedynie. Wtedy zacząłem odczuwać, jak nieraz w poprzednich już moich więziennych przeżyciach, że zaczynam żyć jakimś nierealnym życiem, jakąś pracą głowy jedynie, tak że zamierać zaczyna normalna praca organizmu. Zdecydowałem się zerwać z tym i, zrobiwszy dla próby gimnastykę woli przez zaniechanie na dwa tygodnie palenia, przyszedłem do przekonania, że najprostszym sposobem pozbycia się ciężaru tęsknoty jest próba rzucenia wspomnień na papier. Mieć pióro w ręku i jego mechaniczną pracą związać siebie ściślej z życiem, chociaż tak ubogim we wrażenia, lecz jednakże realnym! I wtedy przyszły mi na myśl moje niegdyś, z czasów przedwojennych, dziesięcioletnie studia nad zjawiskiem wojny w świecie. Dziesięć lat wżerałem się w istotę pracy dowodzenia, w żywiole - jak mówi Clausewitz - niebezpieczeństwa, w żywiole niepewności, w żywiole wreszcie - jak ja określam - wiecznych sprzeczności nie do rozwikłania, rozcinanych jak gordyjski węzeł mieczem decyzji, mieczem rozkazu. Pamiętam, gdym szedł na wojnę w sierpniu 1914 r., postanowiłem sobie bacznie obserwować zjawiska wojny, bacznie analizować samego siebie, by sobie samemu rozwiązać mnóstwo wątpliwości, odpowiedzieć na mnóstwo pytań pozostałych w duszy i w głowie z okresu studiów nad książkami. Teraz, w Magdeburgu, zdecydowałem się spróbować, czy pójdzie mi łatwo ziszczenie dawnych marzeń, bym mógł szczerze i spokojnie zilustrować sobą samym prawdę o istocie dowodzenia, prawdę o duszy dowódcy, uginającej się pod ciężarem niebezpieczeństw, niepewności i sprzeczności. Walczy z nimi, bo są one żywiołem wojny, każdy żołnierz. Dowódca niesie prócz tego ciężar odpowiedzialności za swych podwładnych, a na policzku swoim czuć musi piekący wstyd upokorzenia, gdy mu praca dowodzenia się nie uda, a za niepowodzenie krwią płacą inni. "Śmieszne ongiś marzenia - mówiłem sobie - możesz teraz w więzieniu urzeczywistnić, gdy przezwyciężysz lenistwo do pióra". Taką była geneza leżących przed czytelnikiem wspomnień moich z pracy dowodzenia w r. 1914. Zdecydowałem wtedy od razu, że wybiorę dla opisu trzy najciężej przeze mnie przeżyte prace w I Brygadzie. Momenty, w których ja, szafujący niezwykle ostrożnie krwią podwładnych, unikający nieraz rozmyślnie pracy dla sławy, by nie płacić za nią za drogo, umiałem, czy musiałem, zaryzykować całym nieledwie przeze mnie dowodzonym oddziałem, stawiając na kartę i siebie jako dowódcę. Najcięższe moje prace dowodzenia: Ulina Mała, Marcinkowice i Kostiuchnówka. Zdołałem skończyć tylko Ulinę Małą i Marcinkowice. Byłem tak zmęczony i przeżyciem, i pracą, w której bezwiednie obok prostego opisu oddawałem tęsknotę do wszystkiego, co jest Polską: do drogi błotnistej, do wsi zapadłej, do ludzi, krajobrazu i drogich mi kolegów, że zdecydowałem nie próbować na razie najcięższych wspomnień o najcięższej bitwie, o bitwie wśród borów i błot Polesia wołyńskiego. Lecz pióro się rozpędziło. Wspomnienia swawolne pobiegły w inną, milszą nieco stronę, w stronę przeżyć pierwszych prawie wrażeń wojny, pierwszych, jeszcze nieśmiałych wobec siebie s¦mego prób dowodzenia, gdy rozmach szeroki myśli zwalczany był usilnie przez nieśmiałość i niepewność siebie. Tam bitwy niekrwawe z kawalerią rosyjską dawały pierwsze wrażenia muzyki bojowej, pierwsze wrażenia wczucia się w żywy teren, obok pierwszych prób śmiałego manewru z grą trzema rodzimymi rzekami: Wisłą, Nidą i Dunajcem. Wobec tego zacząłem opisywać swoje tańce obok tych rzek we wrześniu 1914 pod tytułem Nowy Korczyn-Opatowiec. Pracę, prawie do końca już doprowadzoną, przerwało przybycie do magdeburskiej twierdzy gen. Sosnkowskiego. Odtąd tęsknota stała się lżejszą, a pióro zostało w kąt rzucone dla nieskończonych rozmów i wiecznych szachów. Ustępy o Nowym Korczynie i Opatowcu nie zostały zakończone. W ten sposób moje zamiary uprzednie nie urzeczywistniły się. I dlatego musiałem włożyć trochę pracy, aby teraz do druku oddać rzeczy bardziej skończone. Zmiany, które wprowadziłem, są bardzo niewielkie. Konieczność ich wynikała stąd, że musiałem pracować w Magdeburgu w specjalnych warunkach, narzuconych mi przez więzienie. Po pierwsze więc nigdy nie mogłem być pewny, czy wszystko, co spod pióra mego wyjdzie, nie będzie mi w jakiejś chwili odebrane, może na zawsze. Z tego powodu, przyzwyczajony za młodu do przemyślności więźnia, postanowiłem oszukać swych aniołów stróżów. Zapowiedziałem więc, że chcę wnieść skargę, zarówno na moje aresztowanie, jak i na trzymanie mnie, wbrew prawu pruskiemu, w zupełnej izolacji. O tych przepisach prawnych dowiedziałem się zupełnie przypadkowo od starego generała niemieckiego, dowódcy w Weslu, gdzie przewieziono mnie ze Spandau pod Berlinem. Oświadczył mi on z całą otwartością, że zaprotestował stanowczo przeciwko temu, aby w twierdzy, którą on dowodzi, postępowano z którymkolwiek z więźniów wbrew prawu pruskiemu, zabraniającemu, według niego, trzymać kogokolwiek w odosobnieniu i samotności, prócz tych, którzy albo znajdują się pod śledztwem, albo sądownie na karę odosobnienia zostali skazani. Przypomniawszy sobie więc w Magdeburgu oburzenie generała z Wesla, zażądałem dla napisania swojej skargi większej ilości papieru, gdyż, nie znając dobrze niemieckiego języka, zniszczę z pewnością co najmniej kilkanaście konceptów polskich, nim je przystosuję do obcej, nieznanej mi dokładnie mowy. W ten sposób zdobyłem sobie wszystkie przybory do pisania oraz stworzyłem pozór, dlaczego przesiaduję przy stole z piórem w ręku. Cały ten przemyślny wybieg odbił się jednak bardzo wyraźnie na sposobie mego ówczesnego pisania. Nad całą moją pracą literacką w Magdeburgu ciąży jako mus oszczędność papieru. Nie tylko wszystkie kartki są zapisane niezwykle drobnym, trudno czytelnym pismem, lecz i sam styl ma na sobie piętno owej oszczędności. Dlatego też przy oddawaniu do druku musiałem wprowadzić, drobne zresztą, poprawki, obawiając się, że skróty mego myślenia nie będą dostatecznie zrozumiane przez czytelników. Wreszcie, musiałem dokończyć opis przeżyć moich z okresu pierwszych bojów pod Nowym Korczynem i Opatowcem. Dla uzupełnienia historii rękopisu dodam, że pisałem go bez żadnej myśli o wydaniu kiedykolwiek. Wydawało mi się bowiem rzeczą nieprawdopodobną, aby uniknął on zwykłego losu wszystkich notatek więźniów, losu mówiącego, że bardziej należą one do tych, co więźnia więżą, niż do niego samego. Istotnie przez dłuższy czas nie znajdowały się one w moich rękach i zawdzięczam zwrot rękopisu, jak i wielu rzeczy moich pozostałych w Magdeburgu, skrupulatności rządu niemieckiego, który zwrócił mi je wtedy, gdy już byłem w Belwederze. Wywieziono bowiem mnie i generała Sosnkowskiego z Magdeburga w tak nagły i niezwykły sposób, że o zabraniu wszystkich rzeczy mowy nawet nie było. Pewnego dnia w początkach listopada 1918 r. zjawili się dwaj oficerowie niemieccy, ubrani już po cywilnemu. Oświadczyli nam, że jesteśmy wolni i że mamy natychmiast wyjechać do Berlina, skąd o szóstej wieczorem tegoż dnia odjeżdżamy pociągiem odchodzącym do Warszawy. Gdy, zdziwieni, oglądaliśmy cywilny ubiór oficerów, powiedzieli nam oni z zażenowaniem, że rewolucja wybuchła w Magdeburgu i że wyjedziemy autami, nie jako wojskowi, ale jako zwykli śmiertelnicy. Przepraszając, prosili nas bardzo, byśmy nie zabierali żadnych swoich rzeczy z sobą, gdyż obawiają się, że może to zwrócić uwagę manifestantów chodzących po ulicach. Nie wiem, co bym był wówczas postanowił, gdyby w tym oświadczeniu oficerów nie było obietnicy, że już o szóstej wieczorem będę siedział w pociągu, wiozącym mnie do Warszawy. Pod wpływem tej nadziei zdecydowaliśmy się z Sosnkowskim szybko. On wziął mały neseserek, ja wyszedłem z twierdzy magdeburskiej zawinąwszy w papier najkonieczniejsze tylko przybory toaletowe. Wyznam, że wtedy nie myślałem wcale ani o rękopisie, ani o jakichkolwiek rzeczach, które pozostawiłem w "Sommeroffiziersarreststube". Gdyśmy po przejściu, niby spacerkiem, niedaleko mostu na Elbie przystanęli, zajechały dwa auta, które za chwilę w szybkim pędzie unosiły nas ze zrewoltowanego miasta. Rękopis otrzymałem względnie bardzo niedawno do swoich rąk gdyż przy zwrocie rzeczy magdeburskich został on, widocznie przez omyłkę, odesłany gen. Sosnkowskiemu, wraz z jego papierami i rzeczami. I teraz dopiero odnowiłem swoje wspomnienia magdeburskie, przeglądając swoją więzienną próbę zilustrowania samym sobą pracy dowodzenia na wojnie. J. Piłsudski Sulejówek, dnia 7 lutego 1925 r. Nowy Korczyn-Opatowiec Pierwsze boje, pierwsze zetknięcia z wojną! Nie wiem, jak dla kogo, ale dla mnie było w tym tak dużo rozrzewniającej poezji, jak w młodzieńczej pierwszej miłości, w pierwszych pocałunkach. Lecz tych najwcześniejszych moich zetknięć się z wojną nie poruszę. Na razie to zanadto mnie boli. Było tam zbyt dużo momentów niewojennych, a zarazem zbyt dużo zetknięć z brutalną prawdą niemocy i jakiejś niewolniczości własnego społeczeństwa, które uparcie wolało odepchnąć od siebie wszelką myśl o samodzielnej, sobie tylko podwładnej pracy i szukało zawsze starannie uległości i posłuszeństwa obcym. Pewnych jednak polityczno-wojskowych momentów dotknąć muszę, bo bez nich niezrozumiałymi byłyby moje decyzje. Brałem w nich pod uwagę specjalne położenie strzelca wśród innych wojsk, położenie jego jako żołnierza, bez względu na jakiekolwiek polityczne motywy. Z góry przypuścić należało, że stosunek do nas, jako do formacji ochotniczej o charakterze milicyjnym, będzie polegał ze strony wojsk austriackich i niemieckich, armii stałych o wiekowych tradycjach, na głębokim niezaufaniu do naszej wartości żołnierskiej. Do tego byłem przygotowany i, znając dobrze wygórowaną ambicję strzelców, bałem się ogromnie, bym pierwszymi niepowodzeniami tej ich ambicji nie tylko nie uraził, ale gorzej jeszcze - nie zabił w nich wiary w siebie jako żołnierzy. A niepowodzenia można mieć było łatwo przy ogromnie niskim stanie naszego technicznego uzbrojenia i wyekwipowania. Przecież byliśmy zrazu uzbrojeni w przestarzałe, nierepetierowe karabiny Werndla, poza tym nie mieliśmy karabinów maszynowych i artylerii, nie posiadaliśmy prawie telefonów, kuchni polowych. Brakowało ładownic, i większość żołnierzy w kieszeniach nosiła ładunki, które łatwo można było zgubić. Ten brak nabojów mógł w każdej krytycznej chwili zmieniać karabin w jakąś grubą i niezręczną maczugę. Wreszcie wewnętrzne nie ułożone stosunki, tak jak w każdej nowej formacji, sprawiały, że każdy z poszczególnych dowódców zużywać musiał mnóstwo czasu na uporządkowanie drobiazgów życiowych, na ułożenie jakiegoś wewnętrznego modus vivendi pomiędzy ludźmi. Sam musiałem ciągle załatwiać mnóstwo codziennych spraw, wynikających z tarcia całej maszyny wojskowej, spraw o charakterze osobistym. Kwestie starszeństwa między oficerami, kwestie rozgraniczeń kompetencji - były tym piekłem po prostu, w którym żyłem na początku wojny. Musiałem bronić wojska nie tylko od zewnętrznych upokorzeń, ale i od wewnętrznego upokorzenia, które musiałoby się zrodzić z poczucia owej niższości w stosunku do otoczenia, z niezdolności wykonania wziętych na siebie zadań. Odczuwałem dokładnie, że u wszystkich żołnierzy w głębi duszy jest bojaźń przed szalonym przedsięwzięciem, przed egzaminem, który jako żołnierze złożyć będziemy musieli zarówno przed otoczeniem, jak i przed samym sobą. Na szczęście w początkach nie mieliśmy jeszcze tej choroby, która w Legionach rozwielmożniła się dopiero później: protekcjonizmu dla "dekowników" wszelkiego rodzaju. Ten pasożyt przyszedł potem, gdy sztucznie skonstruowana polityczna komenda Legionów poczęła szukać oparcia w wojsku, płodząc oficerów i rozdawając awanse swoim stronnikom bez żadnego względu na ich wartość żołnierską. Nie mówiąc już o całej "politycznej" (czytaj policyjnej) służbie tyłowej pana Sikorskiego. Trzeba przyznać, że za łaskawym przyzwoleniem szanownej Komendy Legionów rozmaici dziennikarze, malarze, różnego rodzaju politycy znajdowali w wojsku ciepły kącik, no i oficerskie gwiazdki. Przecież jest publiczną tajemnicą, że gdy Legiony stały się modnymi, były one zarazem sposobem "dekowania się" od służby w wojsku austriackim, a gdy się służyło politycznie Komendzie Legionów, to za jej protekcją można się było ochronić i od służby wojskowej w ogóle. Zjawisko to nazywam brutalnie "zawszeniem" wojska. Każdy żołnierz wszędzie jest narażony na to, że do jego sławy, a kosztem jego niedoli, przyczepia się pasożyt "tyłowy". Powiedziałbym, że miarą "moralności" danego narodu i jego wojska jest ilość i jakość służby tyłów. Im mniej tych tyłowców i im mniej wiodą życie pasożytów, tym naród i wojsko są zdrowsze, tym morale jest wyższe. Otóż trzeba przyznać, że Komenda Legionów wraz z NKN zawszyła wojsko polskie nadzwyczaj skutecznie. Przez pewien czas obawiałem się, że ilość oficerów "tyłowych" i politycznych obrońców Komendy Legionów przewyższy liczbę żołnierzy frontowych. Jest to chyba ideał pasożytniczy. Z tym zjawiskiem jednak, powtarzam, mieliśmy do czynienia dopiero później. Gdym rozważał nasz stan uzbrojenia, gdym rozmyślał o egzaminie, który mieliśmy złożyć - a egzaminem dla żołnierzy zawsze jest bój - mówiłem sobie stale: "Ostrożnie, ostrożnie, jeszcze raz ostrożnie z ogniem. Nie bądź dzieckiem i nie puszczaj cugli swojej fantazji!" Lecz wszystko, co było we mnie charakterem, wolą, dumą i ambicją, burzyło się zawsze przeciwko takim kunktatorskim, "rozsądnym" myślom. Zresztą, zdaniem moim, nie było wyjścia. Iść na egzamin bojowy było, nie przeczę, przedsięwzięciem nadzwyczaj niebezpiecznym, ale tylko ryzykując to, ryzykując dużo, można było wygrać to, co przede wszystkim wygrać należało: zaufanie do siebie i szacunek żołnierski u otoczenia. Tak też i z początku postępowałem: stawiałem zawsze bardzo dużo na kartę. Marsz na Kielce, zdaniem moim, należał do najśmielszych akcji wojennych. Do takich śmiałych prób zdania egzaminu należą również kilkudniowe boje pod Nowym Korczynem i Opatowcem, boje pamiętne pewno dla wszystkich żołnierzy, którzy byli pod moją komendą. Po innych ciężkich bitwach, któreśmy w ciągu wojny przebyli już jako starzy, zcyniczniali żołnierze, wydają się boje nasze nad Wisłą fraszką i zabawką dziecinną. Śmiem jednak twierdzić, że wydają mi się one, gdy o nich wspominam, śmielszymi niż inne, bo były pierwszymi, toczonymi w warunkach technicznie ciężkich, a moralnie trudnych, zwłaszcza wobec ówczesnej przegranej wojsk austriackich. W Kielcach odbywała się ciężka, trudna praca organizacyjna. Strzelec ze Związków i Drużyn Strzeleckich, zatem na trzy czwarte cywil, przerabiał się na żołnierza. Obok tego szła praca zagospodarowania oddziału. Więc zakładaliśmy warsztaty wszelkiego rodzaju, formowaliśmy tabory itd. Poza tym dokonywałem w Kielcach, jako pierwszym większym mieście Królestwa, próby politycznego związania ludności z nami. Kielce, jednym słowem, były bazą strzelecką, skoro Kraków, niestety, nią w owe czasy prawie nie był. Stamtąd przyszli ludzie, no i pierwsza licha broń - reszta musiała być stworzona własnymi siłami. Wobec tego nic dziwnego, że Kielce miały dla mnie pierwszorzędne znaczenie wojenne, tak jak każda podstawa wojny dla wojska. A tymczasem już po tygodniu spokojnego naszego pobytu w Kielcach miasto stało się pełne dziwnych pogłosek, alarmujących wszystko, co żyło. Opowiadano więc o dziesiątkach tysięcy jazdy rosyjskiej, która idzie z Warszawy na Kielce i Kraków. Wymieniano nawet generała Miszczenkę jako wodza masy kawalerii wyrzuconej przez Rosjan na lewy brzeg Wisły z kierunkiem marszu na Kraków, no i naturalnie z rozkazem zniszczenia przede wszystkim Kielc, a w Kielcach specjalnie mnie i moich strzelców. Te alarmujące pogłoski niepokoiły nie tylko nas, lecz i niewielką załogę austriacką i niemiecką, która stała w KieIcach. Wieści te dochodziły do Krakowa, skąd zarówno władze wojskowe jak i politycy od opieki nad Legionami raz po raz zapytywali Kielce, czy aby te alarmy nie są prawdziwe. Do mnie wpadał ciągle z tymi niepokojącymi wiadomościami podpułkownik pruski dowodzący załogą niemiecką. Był to skądinąd bardzo porządny człowiek i żołnierz - nazwisko jego wyszło mi z pamięci, słyszałem, że jakoby poległ potem pod Warszawą. Powiedziałem mu, że biorę na siebie odpowiedzialność za bezpieczeństwo kieleckiego garnizonu i ręczę, że niespodzianie napadnięci nie będziemy. Wielką jest zaiste zasługą Beliny i mego biura wywiadowczego, złożonego prawie wyłącznie z kobiet, że mogłem wówczas posiadać dane o nieprzyjacielu. Opasałem wywiadami szerokie półkole dokoła Kielc, tak że istotnie byłem spokojny. Belina dokazywał po prostu cudów. Biedni ułani! Na siodłach zdatnych do spacerów, nie wtrenowani do dłuższych marszów zajeżdżali konie, siedzenia zbijali na kotlety; uzbrojeni w długie, niezdatne do konnej służby karabiny, do krwi rozdzierali sobie plecy, a jednak wytrwale odbywali patrolowanie, robiąc niekiedy po 60-80 kilometrów dziennie w różnych kierunkach. Jeszcze bardziej ofiarnie pełniły służbę kobiety. Na furmankach tłukły się one samotnie po wszystkich drogach, zataczając kręgi znacznie obszerniejsze niż jazda, bo sięgające do Warszawy, Piotrkowa i Dęblina. Na podstawie moich danych uspokajałem mego Niemca. Na razie nie było się czego obawiać. Nad Pilicą, na północy, jeden pułk dragonów starał się dowieść, że jest nie pułkiem, a co najmniej korpusem jazdy. Kawaleria rosyjska była wprawdzie szeroko rozrzuconą nad Pilicą, robiła wywiady na południe i wschód, ale wywiad mój napotykał ciągle jeden tylko i ten sam pułk. Sam więc byłem spokojny, ale uspokoić swego otoczenia nie mogłem. Te głupie pogłoski o masach kawalerii robiły swoje. Przypuszczam, że były rozmyślnie puszczane, a że ludność składała się z Żydów i Polaków - nacji wypędzających bardzo starannie z głowy wszystko, co pachnie wojną, a zatem ludzi niezwykle łatwowiernych i poddających się strachowi - więc nerwowy stan otoczenia udzielał się niewielkiej załodze Kielc, ba, sięgał dalej aż do bram Krakowa. Lecz wkrótce sytuacja zaczęła się pogarszać. Austriacy przegrali walne bitwy pod Lwowem. Armia Dankla i grupa Kummera zostały w części rozbite, w części zmuszone do szybkiego odwrotu z Lubelszczyzny. Teraz zaczynało być istotnie ciepło. Na naszym lewym brzegu Wisły pierwsze dane o pogorszeniu sytuacji otrzymałem od swych wywiadowczyń aż spod Radomia, gdzie operował generał Nowikow. Było to jeszcze daleko od nas, ale jednak zaczynało wzbudzać istotny niepokój. Miałem wówczas zamiar przyjąć pierwszą bitwę pod Kielcami. Liczyłem, że będę miał przed sobą kawalerię rosyjską, a ta, po moich doświadczeniach z pochodu na Kielce, nie wzbudzała we mnie szacunku. Szło mi zaś o to, a...
jac1123