Woroszylski Wiktor-Sny pod sniegiem - ji14.docx

(195 KB) Pobierz
Woroszylski Wiktor-Sny pod sniegiem

 

WKTOR WOROSZYLSKI

              Sny pod śniegiem

              (ji14)

              1

              To już zaraz.

              Ona nie chodzi z kosą, nie szczerzy pożółkłych zębów, nie potrząsa na progu kołatką bladych piszczeli, ona jest wewnątrz, rośnie we mnie jak dziecko w matce, przenika mnie i przerasta, co za ona, ona jest mną.

              Jak świetnie pan dziś wygląda, Michale Jewgrafowiczu, pogratulować. Obok, w salonie, kawalerzyści kokietują biodrami, na pianinie czyżyka brzdąkają, czyżyk-pyżyk, gdzieś ty był, na Fontance wódkę

              pił, wódkę pił, wódkę pił, wódkę pił, wódkę pił.

              Wszyscy umarli.

              Niekrasow, ostry, wyschnięty, w białej, nożycami ponacinanej koszuli, wzdrygający się za każdym zetknięciem skóry z tkaniną, w męczennika zapadłych oczach sople łez nieruchome, ręka zwisa z łóżka, obok którego ta wstydliwa na klęczkach, a za ścianą już pochrząkuje długowłosy w komży. Turgieniew, pieszczoch fortuny, naraz w kabłąk zgięty, zbielałymi wargami dyktuje cudzoziemce wspaniałej, którą kochał przez całe życie i która jego kochała, żyli pod niebem pogodniejszym niż nasze, jest jasny letni dzień i początek powieści, gdy w pokoju zapada cisza. Nihiliści uważają, że.

              Nihilistów wymyślił Turgieniew dla dodania sobie otuchy — uważają, że nie ma nic oprócz ciała, ale w śmierci godzinie: ucałuj mnie, ukochana, dmuchnij na lampę dogasającą i żegnaj.

              Jedynym nihilistą jestem ja.

              Lizańka, niebiańska istoto, pozwól ucałować swoje słodkie nóżęta. Ach, Michel, jaki pan śmieszny, niepodobny do innych ludzi, ale ja pana szanuję i kocham.

              2

              Elżbieto Apołłonowno, pozwoli pani zakomunikować sobie, że jest istotą bez czci i wiary.

              Michel, nie bądź śmieszny.

              Nie ma nic oprócz ciała.

              Nieszczęsne ciało Niekrasowa, wyssane i wyżęte przez to straszne miasto, płynie jego najszerszym prospektem na ramionach tłumu, za nim pienia żałobne, chowamy dziś poetę, być może, równego Puszkinowi, większego, większego, ależ równego — powiadam, powoli obracają się skrzypiące koła karety. Panowie, jest nas czterech, uczcijmy nieboszczyka w miły mu sposób. Czy któryś z panów ma karty? Do cmentarza zdążymy partyjkę. To zaledwie dwanaście lat.

              Unkowski — przypłaszczony, zszarzały — jeszcze czasem zagląda. Lichaczewa rozdęło — senator.

              Nie można spać, nie można czytać, pióro wypada z rąk. Elżbieta Apołłonowna czeka.

              To już zaraz.

              To już tyle lat.

              Tyle lat zaraz.

              Bez uroku, Michale Jewgrafowiczu, świetnie pan wygląda. 2

              Ja.

              Ale kto to — ja?

              Ja, Michał Jewgrafowicz Sałtykow, szlachcic guberni twerskiej, urodzony dnia 15 stycznia 1826 roku, syn radcy kolegialnego i kawalera Jewgrafa Wasylewicza Sałtykowa oraz Olgi Michajłowny z domu Zabielin, wykarmiony piersią pańszczyźnianej mamki, kształcony i karany za krnąbrność w Liceum Cesarskim, skierowany do służby cywilnej w X stopniu służbowym, wielekroć wyróżniany Najwyższą

              Niełaską bądź Łaską, zdymisjonowany dygnitarz, zuchwały literat, 3

              sam przez siebie przezwany Szczedrin, ostatni redaktor zamkniętego za nieprawomyślność żurnalu, mąż pięknej Elżbiety Bołtin, ojciec dwojga niezbyt udanych dzieci, sumienie Rosji, zgryźliwy starzec, umierający samotnie w wysiedzianym, o rzężących sprężynach fotelu?

              Sałtykow-Szczedrin, autor wielu książek, tej nie napisał, chociaż

              są w niej i jego słowa.

              Więc ja, ani rodak Michała Jewgrafowicza, ani współczesny, mieszkaniec obcych mu krajobrazów i świadek nie przeczuwanych przez niego wydarzeń, ja, który nigdy nie zajeżdżałem kibitką przed ganek wiackiego gubernatora, nie przegrywałem podstępnie w winta z petersburskim cenzorem, nie narażałem się Imperatorowi Wszechrosji drwiną z ustanowionego porządku, nie pisałem bajki o karasiu-idealiście, protokołu śledztwa w sprawie puszczańskich sekciarzy tudzież listów pokornych do nieubłaganej mateczki, ja, inny, obcy, autor opowieści, której jestem właścicielem jedynym i prawowitym?

              Ale dla mojego klimatu, czasu i wszystkiego, czego zaznałem —

              nie ma tu miejsca.

              Otóż jeszcze inaczej: jego ja i nie jego, moje i nie moje zarazem

              — ja Michała Jewgrafowicza, skonstruowane ze świadectw własnych i postronnych, z dokumentów, dzieł, wspomnień, a wreszcie domysłów, tak, skonstruowane, stworzone, ale w konstrukcję tę, zanim jeszcze powstała, wślizguje się ja moje, autora, jednoczy się z nią

              i utożsamia, nie porusza nią z zewnątrz, lecz tkwi w niej — ależ jestem, jestem szlachcicem twerskiej guberni, pamiętam lwie paszcze na murach Carskiego Sioła i zakurzone archiwa riazańskiej Izby Skarbowej, boję się mateczki Olgi Michajłowny, piszę okrutną i śmieszną historię miasta Głupowa, przeżywam od początku do końca niezwykły żywot rosyjskiego pisarza, od początku: purpurowy supełek wrzasku, a nad nim rozczulona broda ojca chrzestnego — „będzie z niego wojak”, do końca: starzec w fotelu, a śmierć w nerkach grzechocących jak kubek z kośćmi do gry, w każdym zeprzałym, rozpełzającym się nerwie, w mózgu tratowanym bez przerwy kopytami bólu

              — to ja, Michał Jewgrafowicz Sałtykow, o przydomku Szczedrin. Ale skoro tak, cóż jeszcze może być tu prawem, prócz owego ja, cóż jeszcze może przyjmować bądź też odrzucać zeznania o tym, jak 4

              było, cóż jeszcze może mieć oczy by patrzeć, usta by mówić, rękę by podnosić i opuszczać zasłonę?

              Oto syn pisarza, sześcioletni Kostia, wraz z matką i siostrą z okna kondukt żałobny ogląda. I wtem z któregoś powozu wysuwa się głowa i ramię ojca, a w jego dłoni — kolorowa karta do gry. Mgnienie oka — i ojciec znika w głębi karety.

              Wspomnienie dziecka zostało spisane w pół wieku później, ale prawo tej książki dopuszcza jego prawdziwość, i stąd: uczcijmy, panowie, nieboszczyka w miły mu sposób. Kiedy wszakże ten sam Konstanty broni matki: nieprawda, że była wietrznica, uciech jedynie łaknącą, zapatrzoną w siebie, obojętną zaś

              i niecierpliwą dla męża, nieprawda, była najczulszą, najwierniejszą

              małżonką, dzielna pomocnicą, pielęgniarką ofiarną, a on to rozumiał

              i cenił, i kochał ją u schyłku życia tak samo jak w dniach młodości

              — kiedy tak broni matki zapalczywie i dumnie, to chociaż miłość synowska budzi sympatię we mnie, autorze konstrukcji, jednakże proponowana przez tę miłość poprawka do wizerunku Elżbiety nie może zostać uwzględniona, bowiem ja, umierający Michał Jewgrafowicz, widzę Elżbietę inaczej, czemu dałem wyraz choćby w listach do doktora Biełogołowego, człowieka, któremu ufam, i nawet jeżeli w ten sposób krzywda spotyka piękną, niegdyś naprawdę kochaną, nie ma rady, musi doznać tej krzywdy.

              Takie rządzi tu prawo i przyjąwszy je, nie będziemy o nim więcej mówili.

              Ja.

              Michał Jewgrafowicz Sałtykow-Szczedrin.

              Z pledem na kolanach, w fotelu o rzężących sprężynach. Czyżyk-pyżyk, gdzieś ty był, na Fontance wódkę pił. Ten pieszczoch fortuny wstydził się własnego szczęścia. Ja się nie wstydzę nieszczęścia.

              Sałtykow-Szczedrin, może niezupełnie prawdziwy, a może właśnie?

              5

              3

              Liceum mieści się w skrzydle cesarskiego pałacu; kiedy w nocnej ciszy rozlega się dalekie skrzypienie desek pod czyimiś za mało ostrożnymi stopami, można zapomnieć na chwilę, że to Oboleński szpicluje z bezsennym samozaparciem, i wyobrazić sobie, że sam Cesarz miarowym żołnierskim krokiem podąża na schadzkę. Najjaśniejszy Panie — młodziutka frejlina przysiada w ceremonialnym dygu. Mais vous êtes belle — Mikołaj łaskawymi palcami bierze spłonioną pod brodę. To dla niego i drugiego brata, Michała, stworzył Aleksander Liceum. Ale cesarzowa-matka nie zgodziła się na demokratyczne fanaberie, podszepnięte Aleksandrowi przez jakobina Sperańskiego. Wielcy książęta nigdy nie zaznali koleżeństwa z gromadą hałaśliwych szlachciątek, nie grali w śnieżki, nie współzawodniczyli o wawrzyn kursowego poety, nie czytali Jana-Jakuba, nie dygotali w karcerze. To wszystko dla nas — przyszłych filarów tronu.

              Będziemy generałami i ministrami, pomnożymy potęgę Rosji, przesuniemy granice dalej na południe, zachód i wschód, uśmierzymy każdą rebelię, wroga każdego na kolana rzucimy — my, najlepsi, najwierniejsi, wybrani.

              Jego ekscelencja minister Michał Jewgrafowicz Sałtykow nie może uwzględnić prośby ambasadora Austrii. Jego ekscelencja kanclerz Michał Jewgrafowicz Sałtykow prosi przypomnieć sułtanowi, że postanowienie zapadło nieodwołalnie. Jego ekscelencja namiestnik Michał Jewgrafowicz Sałtykow przyrzeka łaskę wszystkim buntownikom, którzy złożą broń przed zachodem słońca. My, obdarzeni najwyższym przywilejem dowiedzenia się, że Paryż

              wart jest mszy i że Kaligula pewnego razu kazał wprowadzić swego wierzchowca na posiedzenie senatu, my, dźwignięci wysoko, aby nigdy nie zmieszać się z tłumem, który nie wie o Paryżu i Kaliguli. 6

              Oddani słudzy monarchy, rządcy najpotężniejszego imperium świata.

              Duniasza — wyjęczał przez sen hrabia Bobryński.

              Dymitr Tołstoj rzuca się na twardym posłaniu, poduszka zsunęła się na podłogę, ciemna głowa uderza o żelazne pręty. Potem znowu cisza.

              Skrzypienie zbliża się i ustaje u drzwi sypialni.

              Oboleński szpicluje.

              Widać nie śpi mu się, tak samo jak mnie.

              Wstrętny faryzeusz.

              Goltgoyer też nie lepszy.

              Wszyscy źli, źli, źli.

              Żeby wiedzieli, co ja o nich myślę.

              Myślcie sobie, co chcecie, bylebyście byli w porządku wobec zwierzchności.

              Sumienie potrzebne jest człowiekowi w prywatnym życiu, na służbie zaś i w stosunkach społecznych decyduje zwierzchność. Instrukcję ułożył wielki książę Michał.

              Żołdak.

              My też mamy zostać szpiclami i żołdakami.

              Profesor Barszew naucza, że najwyższa idea sprawiedliwości doskonale urzeczywistnia się w bacie. Jego ekscelencja Michał Jewgrafowicz Sałtykow kazał wychłostać

              prowodyrów i podżegaczy.

              Nie chcę.

              Mateczko droga, zabierz mnie stąd.

              Mateczko droga, pozwól mi zostać w Moskwie, tam było tak dobrze, miałem kolegów, robiłem postępy, pedel nigdy ręki nie podniósł na mnie. Mateczko, proszę.

              Ależ Miszeńka, wiesz, jak ciebie kochamy, to dla twojego dobra, zrobisz wspaniałą karierę.

              Mateczko.

              7

              To tylko na początku trudno się przyzwyczaić, no, Miszeńka, przecież jesteś rozsądnym chłopcem. Panowie, Sałtykow znów beczy.

              Sałtykow, nie przeszkadzaj spać.

              Odczepcie się.

              Mazgaj, hańbę przynosi Liceum.

              4

              Zawsze sam.

              Alejami, w szelest opadających liści, szmer osypującej się z dawnych kolumn świetności, do łabędzi gubiących puch na jeziorze, w ściskającą serce carskosielską jesień.

              Boginie szyderczo krzywią wyszczerbione wargi.

              I naraz — prześwit w krzakach, i na brzegu wyciągnięta sylwetka, wielkie kamasze nieomal sięgają wody.

              Cofnąć się — ale tamten już wstaje, obciąga mundur, patrzy spode łba i widać uspokojony kładzie się z powrotem. Obok otwarta książka. Przepraszam, ja nie chciałem przeszkadzać — trójgraniasty kapelusz z głowy. Dobra, bez ceremonii.

              Jest o kilka lat starszy, brzydki, pryszczaty, bez uśmiechu, ale raptem wydaje się, że to ktoś bliski, rozumiejący, prawie brat. Pan też od nich ucieka.

              Wzruszenie ramion.

              Nie bawią mnie.

              Pan wie, oni ciągle o stajni.

              To się nazywa instynkt samozachowawczy.

              Ale to okropne.

              Jak wszystko dokoła.

              No tak.

              8

              Odkłada książkę, zatapia dłoń w rozwichrzonych włosach. Uczą nas brzydzić się materii, dlatego materia, do której się mimo wszystko zwracamy, przybiera kształt trywialny i szpetny. Wierzysz w Boga?

              Ja nie wiem.

              Nie możesz wierzyć w takiego Boga, jak oni. Duch oderwany od materii jest przerażający. Musi powstać nowa religia, świadoma, że duch doskonali się poprzez doskonaloną materię. Wtedy ziemia nie będzie jedynie padołem łez. Próbowałem to wytłumaczyć Kochowi. Pan rozmawia z wychowawcą o religii?

              Chciałem, ale wpakował mnie do karceru.

              Ten grymas to ma być uśmiech. Nowy znajomy nie umie się

              śmiać. Ale jednak trochę swobodniej.

              Miał pan szczęście, że skończyło się na karcerze.

              Możesz do mnie mówić Misza.

              Ja też jestem Misza. Sałtykow.

              Butaszewicz-Pietraszewski. Czytasz coś?

              Wiersze.

              Czy te? Poeta padł, honoru jeniec, zginął, przez famę zniesławiony. Głęboki oddech. Byle się nie pomylić.

              Z ołowiem w piersi i z pragnieniem odwetu, z czołem opuszczonym. A to? Enfin sa bouche flétrie ose prendre un noble accent et des maux de la patrie ne parle qu’en gemissant.

              Pewnie że tak. Nous qui faisons le procès à tous les mauvais Français, parlons bas, parlons bas, ici près j’ai vu Judas. Jak dwa psiaki obwąchujące się z coraz większym zapałem. Wie heiter im Tuillerienschloss blinken die Spiegelfenster, und dennoch dort am hellen Tag gehn um die alten Gespenster. Każde słowo jest ważne samo przez się, ale ponadto, a może i przede wszystkim, stanowi znak rozpoznawczy, radosny sygnał porozumienia: takiś? a taki! to ty? to ja. Béranger — lecz także ja, Pietraszewski.

              9

              Heine — lecz jego słowami, póki nie mam własnych, przedstawiam się ja, Sałtykow. Naprzeciwko, w oknach pałacu różowo zachodzi słońce. A wtedy pan też był tutaj?

              Miałeś mi mówić ty.

              Też byłeś tutaj?

              On mieszkał po drugiej stronie parku, w tym drewnianym domu z kolumnami. Raz spotkałem go nad jeziorem.

              Naprawdę?

              Szedłem za nim aż do domu. Był zamyślony, nie zauważył mnie. Przed gankiem stał jakiś powóz. On się głośno roześmiał i wbiegł na ganek.

              Zazdroszczę ci, że go widziałeś.

              A kiedy to się stało, zamknęli nas w dortuarze, żebyśmy nie poszli do niego. Wychuchałem w zamarzniętej szybie małe okienko, ale za nim był tylko śnieg.

              Słońce zaszło.

              Musisz już iść, Misza. Nie możemy pokazywać się razem. Ja wiem.

              Próba uśmiechu.

              Instynkt samozachowawczy.

              Właśnie.

              O tej materii ja niezupełnie rozumiem.

              Idź już.

              Co to znaczy doskonalić materię?

              Proszę cię, idź.

              W szelest liści, w mrok, w hałaśliwą samotność.

              Czy będzie moim mistrzem i przyjacielem?

              10

              5

              Aż przyszli wreszcie.

              Delikatnie zapukali do drzwi, ostrożnie, jakby nieśmiało, ani mi przez myśl przeszło, że po to, chwila radości: ona, i dumy: ach, szaleństwo kobiety, mocowałem się z zasuwką nieposłusznymi palcami. Kabalerow, pan? Czemu zawdzięczam o tej porze? A pan pułkownik?

              Andrejew.

              Więc czemu zawdzięczam?

              Nic, my tak, tak tylko.

              Kulili się, mamrotali pod nosem, uciekali niepewnym wzrokiem. I dopiero gdy Kabalerow odchrząknął z determinacją, a pułkownik oparł dłoń na pałaszu, zaczęli przede mną rosnąć, kamienieć w nieubłagany trybunał, a u stóp wysokiej podejrzliwości — ja, spocony, wybladły, nędznie kluczący.

              Nie pamiętam.

              Nie upieram się, tylko mówię, że nie pamiętam.

              Jeżeli to można uważać za znajomość.

              On był na wyższym kursie, ja na niższym.

              No, owszem, parę razy.

              Możliwe, że i inne osoby, ale nie przypominam sobie. Nie, żadnego określonego celu.

              Powtarzam, że nie pamiętam.

              (Powtarzam, że nie pamiętam, ale pamiętam i pamięć o nim nie opuści mnie póki życia; powtarzam, że nie pamiętam, wypieram się

              przyjaciela i mistrza, odsuwam się od muru, by nie runął na mnie i nie pogrzebał wśród gruzów; wiję się, usiłuję umknąć z pułapki, powtarzam, że nie pamiętam.) Nie pamiętam.

              Przeważnie błahe broszury.

              Byłem wtedy bardzo młody, skończyłem Liceum w wieku lat osiemnastu.

              Na początku roku 1846 zerwałem z nim wszelkie stosunki. 11

              Chyba tylko na ulicy.

              Nie traktowałem tego poważnie.

              Przyjazne stosunki nigdy mnie z nim nie łączyły.

              Byliśmy do siebie usposobieni raczej nieprzychylnie. Nie pamiętam.

              Nie znałem.

              Nie interesowałem się.

              W utworze, za który zostałem zesłany, w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin