Błonski-Biedni Polacy patrzą na getto.docx

(56 KB) Pobierz
B?o?ski-Biedni Polacy patrz? na getto

              Biedni Polacy patrzą na getto

             

              „Tygodnik Powszechny” nr 2/1987

              Jan Błoński /2007-10-08

              Czesław Miłosz wypowiedział kilkakrotnie osobliwe słowa o obowiązku oczyszczenia, który ciąży na

              polskiej poezji. Oczyszczenia rodzinnej ziemi, która jest – przytaczam – „obciążona, skrwawiona,

              zbezczeszczona” . Obciążać może tylko krew

              1)

              cudza. Krew własna, krew ofiary podsyca

              wspomnienie, budzi żal, litość, szacunek. Domaga

              się pamięci, modlitwy, sprawiedliwości. Pozwala

              także na przebaczenie, chociaż przebaczenie to nie przychodzi łatwo. Inaczej już z krwią cudzą, ale

              przelaną w sprawiedliwej walce. Mamy prawo do

              obrony koniecznej, ale to prawo już jest ustępstwem, Chrystus kazał Piotrowi schować miecz... Zapewne

              więc każda przelana krew domaga się refleksji i

              pokuty, nie można jednak powiedzieć, aby każda

              obciążała, bezcześciła ziemię.

              Z pierwszej strony "TP" nr 2/1987

              Miłosz nie myśli ani o krwi rodzimej, ani o krwi najezdników. Jasne, że myśli o krwi żydowskiej, o ludobójstwie, którego naród polski nie jest winien, ale które dokonało się na naszej ziemi i tę ziemię jakoś na wiek wieków naznaczyło. Poezja, literatura – albo ogólniej, pamięć, zbiorowa świadomość – nie może o tym krwawym i ohydnym znaku zapomnieć. Nie może zachować się tak, jakby go nie było... Słychać jednak czasem głosy (zwłaszcza młode), których ten znak nie porusza. Odrzucamy przecie – powiadają – zasadę odpowiedzialności zbiorowej... Jeśli tak, nie musimy wracać do spraw zapadłych nieodwracalnie w przeszłość.

              Dość będzie, jeśli zbrodnię potępimy in toto, jak potępiamy wszelką krzywdę, wszelką nikczemność. Odpowiem tak: kraj ojczysty nie jest hotelem, w którym dość sprzątnąć brudy po przypadkowych gościach. Zbudowany jest przede wszystkim z pamięci, inaczej mówiąc, jesteśmy sobą tylko dzięki pamięci o przeszłości. Tą przeszłością nie możemy dowolnie rozporządzać, chociaż – jako jednostki – nie jesteśmy za tę przeszłość bezpośrednio odpowiedzialni. Musimy nosić ją w sobie, chociaż bywa to przykre czy bolesne. I winniśmy dążyć do tego, aby ją oczyścić.

              Ale jak? Oczyścić pole Kaina to – najpierw – pamiętać o Ablu. Ów Abel nie był sam, mieszkał w naszym domu (na naszej ziemi), a więc we wspólnym domu na wspólnej ziemi.

              Krew została na ścianach, wsiąkła w ziemię czy chcemy, czy nie. Wsiąkła w naszą pamięć; w nas samych. Więc nas samych musimy oczyścić, czyli zobaczyć siebie w prawdzie. Bez tego dom, ziemia, my sami pozostaniemy zbrukani. Taki jest sens słów poety, jeżeli je dobrze rozumiem. Tak w każdym razie widzi on swój obowiązek, wzywając niejako nas wszystkich, abyśmy także swego obowiązku dopełnili.

              Jak to jest trudne, dowodzi znany bardzo wiersz Miłosza, Campo di Fiori. Opowiada o karuzeli, którą – chciał traf, ale jaki to znaczący, osobliwy traf – zmontowano w Warszawie, na placu Krasińskich, tuz przed wybuchem powstania w getcie. Gdy zaczęły się walki, karuzelowy interes nie przestał funkcjonować, gromadził dalej dzieci, młodzież, gapiów.

             

              Czasem wiatr z domów płonących

              Przynosił czarne latawce,

              Łapali płatki w powietrzu

              Jadący na karuzeli.

              Rozwiewał suknie dziewczynom

              Ten wiatr od domów płonących,

              Śmiały się tłumy wesołe

              W czas pięknej warszawskiej

              niedzieli.

              Miłosz porównuje „wesołe tłumy” z rzymskimi przekupniami, którzy – w chwilę po spaleniu Giordana Bruna – powrócili do swoich zajęć, ciesząc się „różowymi owocami morza”,

              „koszami oliwek i cytryn”. I kończy refleksją o „samotności ginących”, której sprzeciwia się

              „słowo poety”. Tylko tak może ono – zdaje się mówić – „ocalić” to, co można jeszcze ocalić, ocalając zaś, oczyszcza naszą pamięć buntem przeciwko mijaniu i „zapomnieniu”, co rośnie

              „Nim jeszcze płomień przygasnął”.

              Wspomnienie i westchnienie nie uwalnia jednak od obrazu stosu na targu czy karuzeli na grobie. Dowodem dalsze dzieje wiersza, który był często tłumaczony i przytaczany.

              Rozumiano go nieraz jako oskarżenie. Przełożony na przykład na hebrajski, zdać się może dowodem na wrogą obojętność wobec zagłady getta... Po latach Miłosz zastanawia się, „czy rzeczywiście taka była wtedy ulica warszawska. I była, i nie była. Była, bo w okolicach getta kręciły się karuzele i nie była, bo w innych momentach, w innych okolicach Warszawa była inna, więc nie chodzi o jakieś oskarżanie” 2). Wiersz – powiada – jest „publicystyczny”, czyli nadto jednoznaczny, za łatwo pozwala wyciągać wnioski. Coś upraszcza, upraszczając zaś, uspokaja... Gorzej: poeta odkrywa, że napisał wiersz „bardzo niemoralny”. Dlaczego? Bo –

              cytuję – „pisany o umieraniu z pozycji obserwatora”. I rzeczywiście: tak jest ten wiersz napisany, że ten, który mówi – czyli poeta – wychodzi obronną ręką. Jedni umierają, drudzy się bawią, on zaś „wznieca bunt” swoim słowem i odchodzi, zadowolony, że piękny wiersz napisał... Czuje więc po latach, że się za łatwo wykręcił. W zestawieniu z „horrorem”, jak mówi, pisanie okazuje się „niemoralne”: Campo di Fiori nie zdołało pokonać „konfliktu życia ze sztuką”. Miłosz dodaje więc na usprawiedliwienie, że wiersz powstał „jako zwyczajny odruch ludzki wiosną 1943 roku” i oczywiście, zgodzimy się chętnie, że był to piękny, szlachetny odruch. W tę okropną Wielkanoc uratował on – jak ktoś ładnie napisał – „honor ludzkiej poezji”. Ale razem z poetą czujemy, że ostatnie słowo nie zostało powiedziane.

              Może te poetyckie udręki pomogą nam zrozumieć, dlaczego nie możemy sobie poradzić z rozważeniem całej żydowsko-polskiej przeszłości. Porzucę więc teraz literaturę i odwołam się do osobistego doświadczenia.

              A właściwie nie całkiem osobistego, bo każdy chyba, kto był za granicą, powiedzmy, na zachodzie Europy, usłyszał pytanie, czy Polacy są antysemitami? Albo wyraźniej: dlaczego Polacy są antysemitami? Ja sam słyszałem to pytanie tyle razy, i tyle razy wdawałem się w wyjaśnienia, że mógłbym chyba ze dwadzieścia takich rozmów schematycznie streścić. Czy Polacy są antysemitami? – Dlaczego pan tak stawia pytanie? Bywają Polacy antysemici, bywają filosemici, bywają tacy, których to nic nie obchodzi, i takich właśnie jest coraz więcej.

              Oczywiście, są rozmaici Polacy, ale ja pytam o większość społeczeństwa. Polacy zawsze uchodzili za antysemitów, nie może to być przypadek? – Jak to zawsze? Przecież wtedy, kiedy Anglia, Francja, Hiszpania wygnały Żydów, właśnie w Polsce znaleźli schronienie! –

              Zapewne, ale to było dawno, w średniowieczu, wtedy Żydami pogardzano wszędzie, ale od połowy osiemnastego wieku, w nowożytnej Europie, zawsze były z polską nietolerancją kłopoty – Ale przecie od końca osiemnastego wieku żadnej Polski nie było! – Było jednak polskie społeczeństwo, w którym Żydzi nie mogli sobie znaleźć miejsca, dlaczego? – Byliśmy w niewoli, musieliśmy myśleć przede wszystkim o sobie – Właśnie. Dlaczego nie myśleliście o sobie razem z Żydami? – Za wielu ich było. Nie mieliśmy szkół, sądów, urzędów. Żydzi nie mówili nawet po polsku. Woleli uczyć się niemieckiego, rosyjskiego... Ale światli ludzie namawiali do asymilacji, starali się zbliżyć Żydów do Polaków! – Czemu nie odwrotnie? Czy Żydzi nie mogli zostać Żydami? Urządzaliście pogromy, nie wiadomo dlaczego? – pierwsze pogromy miały miejsce na Ukrainie, sprowokowała je carska policja...

              I dalej:

              Kiedy odzyskaliście niepodległość, los Żydów wcale się nie polepszył. Przeciwnie, antysemityzm stawał się coraz jadowitszy... – W dwadzieścia lat nie można przerobić społeczeństwa, a poza tym, czy w całej Europie nie było podobnie? Po pierwszej wojnie przyjęliśmy wielu Żydów z Rosji, po 1934 roku – z Niemiec... – Może to i prawda, ale traktowaliście Żydów jako obywateli drugiej kategorii. A w czasie wojny uchroniliście bardzo niewielu – Jest w Izraelu miejsce pamięci ludzi, którzy ratowali Żydów, trzydzieści procent nazwisk to Polacy. – Ale procent ocalonych Żydów był w Polsce niski, najniższy w Europie w stosunku do całej ludności kraju – W 1942 roku, w Warszawie, na ośmiu Polaków było w mieście czterech Żydów. Jak ośmiu może ukryć czterech? – Właśnie Polacy rozpoznawali Żydów i wydawali ich Niemcom. Albo policji, która przecież była polska... – W każdym społeczeństwie jest kilka procent ludzi bez sumienia. Pan nie ma pojęcia, czym była okupacja niemiecka w Polsce. Za ukrywanie jednego Żyda rozstrzeliwano całe rodziny, z dziećmi włącznie. – Owszem, tak było, ale za konspirację także strasznie karano, a wszyscy podobno konspirowali. Żydzie nie chcieli pozostać w Polsce... – Trudno im było żyć wśród wspomnień.

              Trudno im było żyć wśród Polaków, którzy nie chcieli im zwracać sklepów, mieszkań, grozili, zabijali, nie słyszał pan o pogromach, w Krakowie, w Kielcach? – Pogrom w Kielcach był prowokacją polityczną – No to co? Prowokacja, jeśli była, to znalazła posłuch. Dziesięć tysięcy prowokatorów? – Żydzi ginęli nieraz nie za to, że byli Żydami, ale za to, że byli komunistami. – A w 1968 roku, czy dlatego opuszczali Polskę, że byli komunistami?

              I tak do końca czy też raczej, bez końca. Dyskusje historyków wyglądają bardzo podobnie.

              Powracają – dokładniej udokumentowane – te same opinie i zdarzenia, które starałem się zebrać w mojej (na wpół) wyimaginowanej rozmowie. Istnieje o tych sprawach ogromna literatura, pamiętnikarska i historyczna, o której mamy w Polsce bardzo blade pojęcie...

              Tymczasem powinniśmy ją znać, choćby dlatego, że mówi także o nas. Jest w niej znaczny rozrzut stanowisk i wniosków. Trafiają się książki, których autorzy nie kryją, że powoduje nami nienawiść. Lekceważyć ich nie wolno. Zrodziły się przecież z osobistych przeżyć, których autentyczności nie sposób podawać w wątpliwość. A poza tym – czy w naszym piśmiennictwie nie roi się od wypowiedzi, pełnych obłąkanej wręcz nienawiści do Żydów?

              Jest także sporo książek ostrożnych i – o ile możliwe – obiektywnych. Przypominają one starannie mentalne i materialne uwarunkowania polsko-żydowskiego współżycia.

              Uwzględniają niewyobrażalne dziś niemal natężenie okupacyjnego terroru, który spowodował

              moralne zdziczenie społeczności – nie tylko polskiej...3). Przyjmują milcząco we wnioskach, że do nieszczęść środkowej Europy nie można przykładać miar, powiedzmy, angielskich. Gdy wali się niebo, nawet kopniak może być dowodem litości i współczucia... Prawda pozostaje jednak i trudna do ustalenia, i trudna do przyjęcia. Przysłuchiwałem się przed dwoma laty dyskusji zagranicznych i polskich specjalistów i muszę powiedzieć, że było to bardzo ciężkie przeżycie. Dla nas i także, jak sądzę, dla Żydów. Do uzgodnienia stanowisk było oczywiście daleko. Ale też nie jest ono celem takich konferencji. Myślałem ciągle o tym, co nie zostało tam powiedziane i co właściwie sprawia, że dyskusje – przyjacielskie na ogół – łączyły się dla wszystkich z przykrością i cierpieniem. Potem doszedłem do wniosku, że było to właśnie poczucie skażenia, zbrukania, zbezczeszczenia, o jakim mówił Miłosz.

              Dlatego pozwolę sobie jeszcze raz wrócić do poety. W 1943 roku Miłosz napisał inny jeszcze wiersz o zburzeniu getta. Jest on mniej jednoznaczny, może nawet trudny do zrozumienia?

              Zaczyna się od obrazu niszczenia:

             

              Rozpoczyna się rozdzieranie, deptanie jedwabiu, Rozpoczyna się tłuczenie szkła

              Drzewa, miedzi, niklu, srebra, pian

              Gipsowych, blach, strun, trąbek, liści,

              kul, kryształów –

              :

              Wali się w ogniu dach, ściana i żar

              ogarnia fundament.

              Jest już tylko piaszczysta, zdeptana,

              z jednym drzewem bez liści –

              Ziemia.

             

              Zburzone zostało miasto, została ziemia, pełna skorup i odpadków. Pełna także ciał ludzkich. I w tej ziemi czy raczej pod ziemią

              Powoli, drążąc tunel, posuwa się

              strażnik-kret

              Z małą czerwoną latarką przypiętą na czole.

              Dotyka ciał pogrzebanych, liczy,

              przedziera się dalej,

              Rozróżnia ludzki popiół po tęczującym oparze.

              Popiół każdego człowieka po innej barwie tęczy.

              Kim jest ten kret, trudno powiedzieć. Jest strażnikiem, może strażnikiem pogrzebanych? Ma latarkę, a zatem widzi, widzi w każdym razie lepiej niż umarli. A wśród tych umarłych znajduje się jakby także sam poeta, czy też raczej ten, który wiersz wypowiada. I on tam leży, i boi się. Boi się kreta. Osobliwy, zdumiewający obraz.

              Boję się, tak się boje strażnika-kreta.

              Jego powieka obrzmiała jak u patriarchy,

              Który siadywał dużo w blasku świec,

              Czytając wielką księgę gatunku.

              A zatem ten kret ma rysy Żyda, ślęczącego nad Talmudem czy Biblią. Chyba Biblią, bo ona raczej zasługuje na nazwę „wielkiej księgi gatunku”, ludzkiego oczywiście.

             

              Cóż powiem mu ja, Żyd Nowego Testamentu,

              Czekający od dwu tysięcy lat na powrót Jezusa?

              Moje rozbite ciało wyda mnie jego spojrzeniu

             

              I policzy mnie między pomocników śmierci

              Nieobrzezanych.

              Straszny to wiersz, bo pełen lęku. Ale są w nim jakby dwa strachy. Jeden, to strach przed śmiercią, dokładnie przed pogrzebaniem żywcem, co przecie zdarzyło się tylu ludziom, zasypanym w podziemiach, także w piwnicach getta. Ale w tym pierwszym strachu jest drugi strach, strach przed strażnikiem-kretem. Ten kret posuwa się pod ziemią, ale także jakby –

              poniżej naszej świadomości. To poczucie winy, do jakiej nie chcemy się przyznać.

              Pogrzebany pod ruinami między zwłokami Żydów, „nieobrzezany” boi się, że zostanie policzony przez morderców. Więc lęk przed potępieniem, lęk piekielny! Lęk nie-Żyda, który patrzy na walące się getto. Wyobraża sobie, że mógłby tu – przypadkiem – także zginąć, i wtedy w oczach kreta, co umie rozróżnić popioły, wyda się „pomocnikiem śmierci”. I rzeczywiście, wiersz nosi tytuł Biedny chrześcijanin patrzy na getto. A zatem jest w tym chrześcijaninie lęk przed losem, jaki spotkał Żydów, ale jest także – stłumiony, zaszyfrowany przez niego samego – lęk przed tym, że zostanie potępiony. Potępiony przez kogo? Przez ludzi? Nie, ludzi już nie ma. To kret go potępia, a raczej może potępić, ten kret, który dobrze widzi i zna „księgę gatunku”. Własne moralne sumienie potępia (może potępić) biednego chrześcijanina. I on chciałby się przed tym kretem-sumieniem ukryć, bo nie wie, co mu powiedzieć.

              Miłosz, zapytany, co czy kogo ten kret oznacza, uchylił się od odpowiedzi. Odparł, że napisał wiersz spontanicznie, nie zaś „programowo”. Jeśli tak, tym lepiej, wiersz byłby bezpośrednim wyrazem grozy, która – jak to bywa we śnie i także, w sztuce – wyłania z siebie obrazy. Unaocznia to, co nie w pełni zrozumiane, to co było, a może jeszcze jest, w ludziach, zapewne także w poecie, ale w niejasnym, zamazanym, przytłumionym kształcie. Wczytując się w taki wiersz, lepiej siebie rozumiemy, bo to, co niejasne, oglądamy jakby przed nami. Ja Biednego chrześcijanina trochę – jak każdy czytelnik – uzupełniłem, skomentowałem. Myślę jednak, że nie jestem bardzo daleko od odczuć poety .

              Ale nie ty...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin