Stephen Coonts
US America
Wkrótce tego autora:
KUBA HONGKONG
CGONTS
Przekład Maciej Szymanski
REBIS
DOM WYDAWNICZY REBIS Poznań 2003
Tytuł oryginału America
Copyright © 2001 by Stephen Coonts Ali rights reserued
Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2003
Redaktor Małgorzata Chwałek
Konsultant Jarosław Kotarski
Opracowanie graficzne okładki Zbigniew Mielnik
Ilustracja na okładce CORBIS
Wydanie I
ISBN 83-7301-367-9
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 61-171 Poznań
tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74
e-mail: rebis@rebis.com.pl
www.rebis.com.pl
Druk i oprawa. ABED1K Poznań
PODZIĘKOWANIA
Kosmiczny system obrony przeciwrakietowej SuperAegis oraz okręt podwodny USS America opisane w niniejszej powieści są wytworami wyobraźni autora. Źródłem wielu pomysłów były dlań plany projektowanych obecnie okrętów klasy Virginia, jednakże ostateczna „konstrukcja" jest dziełem autora. Wnioski patentowe w drodze. Nie było intencją autora pisanie traktatu o okrętach podwodnych, które należą do najbardziej skomplikowanych urządzeń, jakie kiedykolwiek wynaleziono, toteż jak zwykle pozwolił sobie na twórczą swobodę tam, gdzie było to konieczne ze względu na tempo akcji i ogólną strawność powieści.
Inżynier-fizyk Gilbert Pascal był uprzejmy naświetlić autorowi liczne aspekty techniczne programu wojen gwiezdnych i walki w głębinach. Eksperci Malcolm MacKinnonn El i Chris Carlson służyli cennymi komentarzami na temat okrętów podwodnych. Wszystkim im autor pragnie wyrazić głęboką wdzięczność.
Współudziałem w niniejszej literackiej zbrodni splamiła się także żona autora, Deborah Coonts, do której należy kierować wszelkie skargi.
Charles Spicer, redaktor w wydawnictwie St. Martin's Press, zasługuje na szczególny salut do daszka czapki baseballowej. Jego entuzjazm dla literatury sensacyjnej, mądre rady oraz cierpliwość w toku całego procesu twórczego sprawiły, że praca z nim była prawdziwą przyjemnością.
PROLOG
- Trzydzieści minut. Odliczanie w toku - zagrzmiał głośnik. Jake Grafton przycisnął czapkę ręką, by nie porwał jej
wiatr, kiedy zadzierał głowę, patrząc na potężną, trzystopniową rakietę skierowaną ku błękitnemu niebu. Zmrużył oczy, gdy oślepiły go promienie słońca odbite od białego, oszronionego kadłuba. Schłodzone paliwo obniżyło temperaturę pancerza, powodując skroplenie, a następnie zamrożenie wilgoci zawartej w ciepłym morskim powietrzu.
- Ma sto siedem metrów i trzydzieści osiem centymetrów wysokości - powiedział z uczuciem komandor porucznik Tarkington, zwany Ropuchem. Miał głowę pełną faktów i liczb, wielkich i kompletnie pozbawionych znaczenia, jeśli nie liczyć ich skuteczności w potęgowaniu mocnych wrażeń.
- Jesteś pewien?
- Plus minus centymetr. Wystrzelenie tego cacka to cholernie piękny sposób na uczczenie Czwartego Lipca.
- Ach, więc mamy dziś święto?
Tarkington spędził ostatni miesiąc na pokładzie platformy startowej Goddard - przebudowanej wieży wiertniczej, osadzonej w szelfie kontynentalnym o pięćdziesiąt mil na wschód od przylądka Canaveral - i lubił bawić się w przewodnika wycieczek za każdym razem gdy jego szef, kontradmirał Jake Grafton, przybywał z grupą zagranicznych gości. Jake pojawiał się co kilka tygodni i zawsze spędzał na platformie parę dni; tak było od miesięcy, odkąd rozpoczęły się montaż i próby rakiety.
Teraz była gotowa. Tak przynajmniej twierdzili eksperci,
a było ich bardzo wielu - z NASA, lotnictwa, Europy i Rosji. W wierzchołku trzeciego stopnia rakiety znajdował się pierwszy satelita należący do nowego, kosmicznego systemu obrony przeciwrakietowej SuperAegis. Na jego pokładzie zamontowano reaktor jądrowy oraz laser, którego zadaniem było strącanie międzykontynentalnych rakiet balistycznych w chwili, gdy wynurzały się z atmosfery. Kompletny system miał się składać z ośmiu satelitów-zabójców. Zbudowanie i umieszczenie na orbicie pozostałych siedmiu przewidziano na najbliższe trzy lata — oczywiście pod warunkiem, że testy pierwszego zakończą się sukcesem. Tymczasem jednak była to jedynie mgliście zarysowana przyszłość.
Start satelitów systemu SuperAegis z platformy był ukłonem w stronę polityków z Florydy, którzy obawiali się skażenia przylądka Canaveral i całego wschodniego wybrzeża stanu w razie awarii którejś z rakiet. Uniemożliwiło to jednak użycie promu kosmicznego do przetransportowania sprzętu na orbitę.
Tego dnia odsunięto wreszcie dźwig, który wykorzystywano podczas montażu, pozostawiając jedynie wieżę wyrzutni, obłożoną wiązkami elektrycznych kabli łączących rakietę ze stanowiskiem startowym.
- Przyznaję, nie spodziewałem się, że tak daleko zajdziemy - mruknął Tarkington.
Pod naporem zwiedzających przesunęli się z Jakiem do samego relingu otaczającego małą platformę roboczą. Trzydzieści metrów niżej kłębił się ciemnogranatowy ocean, poprzecinany nielicznymi pasmami piany. Jake odetchnął głęboko, rozkoszując się słonym zapachem morza.
- Co za aromat - odezwał się Ropuch, wyczuwając nastrój szefa.
Nad platformą unosiły się trzy śmigłowce: dwa wojskowe i jeden telewizyjny, przekazujący obraz ekipom kilku stacji. Warkot ich silników cichł raz po raz i znowu narastał, niesiony wiatrem.
O milę dalej unosił się na falach lotniskowiec USS United States, utrzymując zaledwie prędkość sterowną. Nawet z takiej odległości Jake widział setki ludzi na jego wielkim pokładzie startowym. W chwili startu rakiety spodziewał się zobaczyć tam niemal całą załogę oraz dobry tysiąc dziennikarzy i dygnitarzy, dla których nie starczyło miejsca na
8
platformie. W nieco większej odległości manewrowały niszczyciele, osłaniając gigantyczną konstrukcję przed kilkudziesięcioma jachtami pełnymi protestujących.
Aktywiści ruchów pokojowych, ekologicznych i antynuklearnych przybyli w wielkiej liczbie. Zafundowali sobie świetne wakacje, a przy okazji starali się jak najbardziej uprzykrzyć życie ekipie przygotowującej start.
Wyposażone w reaktory atomowe satelity SuperAegis istotnie mogły być dla wielu ludzi źródłem niepokoju. W wypadku katastrofy rakiety w drodze na orbitę można było zminimalizować ryzyko radioaktywnego skażenia terenu, ale nie można było wyeliminować go całkowicie. Byli i tacy, którzy uważali, że skuteczna tarcza przeciwko pociskom balistycznym uczyni wojnę jądrową bardziej, a nie mniej prawdopodobną. Nie brakowało też ludzi przekonanych, że absurdem było w ogóle wydawanie bajońskich sum na system, który najprawdopodobniej nie miał być nigdy użyty. Wszystkie te lęki i głosy sprzeciwu trafiały do polityków i wolno brnęły w górę hierarchii, a tymczasem... pierwszy element systemu SuperAegis był gotowy do startu.
Jednym z cywilów stojących w otoczeniu doradców i kolegów był sekretarz stanu. Jego pomysłem było włączenie do projektu państw europejskich i Rosji. To mistrzowskie posunięcie sprawiło, że przed systemem tarczy niszczącej pociski balistyczne zapłonęło polityczne zielone światło. Rakiety nośne wyprodukowano w Rosji, a sam start finansowany był ze środków europejskich.
Jądro systemu antyrakietowego, satelity SuperAegis, było amerykańskim produktem. Zasada ich funkcjonowania była powszechnie znana i wielokrotnie dyskutowana - także w parlamentach od Waszyngtonu po Moskwę — jednakże rozwiązania techniczne zastosowane w sercu tych urządzeń były jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic. Inaczej być nie mogło, jeżeli system miał być skutecznym zabezpieczeniem przed zakusami tak zwanych państw łotrowskich, gdyby któreś z nich zapragnęło skierować swe pociski balistyczne w stronę Zachodu.
Tego dnia sekretarz stanu przybył w licznym towarzystwie, między innymi sekretarza obrony i doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego. Prezydent i reszta gabinetu zapewne także pojawiliby się na platformie, gdyby jeden z prze-
9
ciwników projektu nie zauważył słusznie, że w razie eksplozji rakiety - wydarzenia raczej mało prawdopodobnego - cały rząd Stanów Zjednoczonych zostałby zmieciony z powierzchni Ziemi. Ów oponent stwierdził też nie bez złośliwości, że być może nie byłoby to takie złe. Tak czy inaczej, prezydent został w domu.
Jednym z cywilów z otoczenia sekretarza był ubrany w elegancki szary garnitur generał Eric „Fireball" Williams, były przewodniczący Połączonego Komitetu Szefów Sztabów, a obecnie prezes konsorcjum Consolidated Aerospace, głównego wykonawcy kontraktu na budowę systemu SuperAegis. Wkrótce po tym, jak protestujący przeciwko projektowi wyrazili obawę o bezpieczeństwo prezydenta i jego świty, Williams oświadczył publicznie, że podczas startu będzie przebywał na platformie, w centrum kontroli lotu.
Zdaniem niektórych dziennikarzy kontrakt na budowę satelitów SuperAegis ocalił Consolidated. Jak dotąd rząd przeznaczył na ten cel pięćdziesiąt miliardów dolarów i spodziewano się dalszych wydatków.
Konieczność finansowania projektu tarczy antyrakietowej sprawiła, że anulowano wiele innych, bardzo poważnych programów badawczych związanych z obronnością kraju. Wielu ludzi w mundurach i bez z goryczą wypowiadało się o mądrości tego posunięcia, ale opinia publiczna domagała się bezpieczeństwa, a sto miliardów dolarów to kwota, z której można by wykarmić armię krewnych i znajomych, toteż Kongres ochoczo zatwierdził budżet przedsięwzięcia. Argumentowano, że Stany Zjednoczone zostały jedynym supermocarstwem dysponującym wystarczającą liczbą samolotów, okrętów i czołgów do pokonania dowolnego przeciwnika na planecie, toteż jedynym realnym zagrożeniem były dla nich reżimy z Trzeciego Świata, prowadzące własne badania nad bronią masowej zagłady. System SuperAegis miał być pierwszym krokiem na drodze do zapewnienia pełnego bezpieczeństwa cywilizacji zachodniej. A przy okazji, jak zauważył pewien komentator, sto miliardów to suma, z której każdy może uszczknąć coś dla siebie. Czy ktokolwiek mógł więc mieć uzasadnione zastrzeżenia?
- O ile system zadziała... - mruknął Jake Grafton.
— Ech wy, małej wiary! Jasne, że zadziała, admirale — odezwał się człowiek stojący tuż obok, spojrzawszy na jego
10
mundur i plakietkę z nazwiskiem. Nazywał się Peter Kerr i był głównym inżynierem projektu SuperAegis.
Jake pamiętał go z kilku spotkań, którym przewodniczył właśnie Kerr. O ile sobie przypominał, nigdy dotąd nie zamienili ani słowa. Był pewien, że inżynier nawet go nie pamięta.
- SuperAegis to jedyny naprawdę skuteczny system obrony przeciwrakietowej — ciągnął Kerr, zerkając na dygnitarzy, którzy z podziwem spoglądali najpierw w olbrzymie dysze pierwszego stopnia rakiety, a potem coraz wyżej i wyżej. -Wszyscy uczeni twierdzili, że to niemożliwe, a jednak stało się. Sensory satelity wykryją gazy wylotowe emitowane przez dopalacze rakiety międzykontynentalnej wychodzącej z atmosfery, a reaktor pokładowy dostarczy energię dla radaru śledzącego pocisk, po czym zasili laser impulsowy, który zniszczy cel. Oto tanie, skuteczne i automatyczne rozwiązanie kwestii wykrywania i eliminowania potencjalnych problemów.
- Udoskonalona pułapka na myszy — zgodził się Jake. Peter Kerr spojrzał na niego ostro, zerknął znowu na
plakietkę z nazwiskiem i odwrócił się.
- I już po pańskiej karierze we flocie - odezwał się czyjś wesoły głos z brytyjskim akcentem. Jego właściciel, podpułkownik Królewskich Sił Powietrznych Alfred Barrington-Lee, pełnił funkcję oficera łącznikowego przy zespole realizującym projekt SuperAegis.
Tarkington lubił nazywać go Dywizem, choć oczywiście zwracał się do niego „sir". Podpułkownik dobiegał pięćdziesiątki, miał wydatny brzuch, którego objętość podkreślały wąskie, obwisłe ramiona i brak zarysu bioder. W ostatnich miesiącach Jake nie miał okazji spędzić z nim wiele czasu. Tarkington, który bliżej współpracował z Barringtonem-Lee, wypowiadał się o nim z szacunkiem i trudno było o lepszą rekomendację.
Obok oficera RAF-u przystanął Maurice Jadot, cywilny przedstawiciel rządu francuskiego. Był osobnikiem średniego wzrostu, nie rzucającym się w oczy. Palił wyłącznie gauloisy -tylko na świeżym powietrzu, ma się rozumieć - wałęsał się po platformie i bezczelnie flirtował z sekretarkami. Otwarcie erotyczne aluzje Francuza wprawiały w osłupienie zastraszony przez rodzime seksgestapo amerykański personel bazy, dla którego podobne zachowanie było nie do pomyślenia, i to
11
- Powinna uwielbiać projekt SuperAegis - szepnął Tar-kington, który wspiął się do modułu kontroli lotów w ślad za Jakiem, holując za sobą czterech oficerów łącznikowych. -Wyłącznie dzięki niemu jej twarz trafiła w zeszłym tygodniu na okładkę „Time'a".
Jake nie słyszał riposty sekretarza, za to dotarła do niego następna wypowiedź Samanthy Strader.
- ...Powinien rozdać panom noże do harakiri na wypadek, gdyby to cudo spadło do morza. Teraz, kiedy wydaliście pięćdziesiąt miliardów z kieszeni podatników, harakiri to naprawdę drobna przysługa, którą jesteście winni krajowi.
Sekretarz miał już dość komentarzy Sam Strader.
- Z przyjemnością zgodzę się na tę propozycję, pani Strader — odpowiedział głośno. — Pod warunkiem że obieca mi pani użyć noża na sobie, jeśli start pierwszego satelity SuperAegis okaże się sukcesem.
W tym momencie odezwały się głośniki interkomu. Matowy głos wezwał cały personel i wszystkich gości platformy Goddard do modułu dowodzenia.
- Dziesięć minut. Odliczanie w toku - zakończył. Technicy w słuchawkach zasiedli ciasnym rzędem przed
komputerami ustawionymi pod frontową ścianą sali. Po chwili zapełnił się i drugi rząd. Siedząc twarzami w stronę pancernych okien, technicy mogli podziwiać majestatycznie wyglądającą rakietę, gdyby choć na chwilę oderwali wzrok od monitorów. Niewielu jednak mogło sobie na to pozwolić; niemal wszyscy wpatrywali się w długie kolumny danych na ekranach.
Uczeni i inżynierowie odpowiedzialni za projekt i budowę systemu SuperAegis przechadzali się między rzędami stanowisk. Dla większości z nich ten start był kulminacją ich wieloletniej pracy, owocem życiowego doświadczenia.
Przypominali Jake'owi Graftonowi rodziców w napięciu czekających na poród, przygryzających paznokcie, spacerujących nerwowo, zagubionych w myślach. Raz po raz któryś zatrzymywał się przed monitorem, po czym, wyraźnie pokrzepiony ruszał w dalszą drogę.
Na pięć minut przed startem umilkły wszystkie rozmowy. Publiczność także stanęła w absolutnym milczeniu.
Jake spojrzał na Strader, która przyglądała się przygotowaniom z wielkim zainteresowaniem.
14
I
Dyrektor fazy startowej nazywał się Stephen Gattsuo. Przypominał Graftonowi dyrygenta orkiestry i pod wieloma względami był kimś takim. Jake i zespół łączników uczestniczyli wielokrotnie w próbnych odliczaniach — tak często, że kontradmirał czuł, iż mógłby z pamięci napisać stosowną procedurę. Prawdziwe odliczanie przebiegało jakby bardziej płynnie niż ćwiczenia, pełne niezliczonych alarmów związanych z wszelkimi awariami, jakie tylko zdołały wymyślić płodne umysły inżynierów.
Drobna usterka systemu zasilania opóźniła odliczanie
0 kilkanaście sekund, może dwadzieścia, ale technicy zastąpili uszkodzoną magistralę tak szybko, że większość widzów zapewne nawet nie wiedziała o problemie.
Zegar pracowicie odejmował sekundy. Teraz już nikt się nie odzywał.
Zapłon!
Silniki pierwszego stopnia rakiety z imponującym rykiem bluznęły ogniem. Przez moment bestia pozostała jeszcze w łańcuchach, a potem zaczęła się unosić. Za grubymi szybami widać było tylko plamę białego ognia, toteż ci, którzy nie musieli czuwać przy komputerach, spoglądali na monitory przekazujące obraz z kamer zewnętrznych.
Powoli i majestatycznie rakieta unosiła się na słupach ognia, z każdą chwilą przyspieszając.
Hałas był coraz mniej dokuczliwy. Na ekranach widać było oddalającą się kulę światła.
Jake Grafton nagle zdał sobie sprawę, że podświadomie wstrzymuje oddech. Skóra zaczynała go swędzieć. Wypuścił powietrze z płuc i zaczął oddychać regularnie, gdy pędząca rakieta była już tylko jasną plamką na monitorach.
Nagle dotarły do niego głosy kontrolerów. Zaraz potem usłyszał coś, co mogło być pierwszym zwiastunem problemów.
- Stacja namiarowa na Bahamach umilkła; prawdopodobnie awaria zasilania.
Jake wpatrywał się w monitor. Zobaczył błysk, który oznaczał, że pierwszy stopień rakiety wyczerpał zapas paliwa
1 został odstrzelony, a jego rolę przejęły silniki drugiego stopnia.
Ogień walący z dysz był już tylko rozżarzoną do białości gwiazdą na ekranach, unoszącą się nisko nad horyzontem, w górnych warstwach atmosfery, i stale przyspieszającą.
15
- Stacja namiarowa na Azorach wyłączona. Tylko my utrzymujemy kontakt z pojazdem, ale stracimy go za dwadzieścia pięć sekund.
- Rakieta zmienia kurs! Dwa, trzy, cztery stopnie... sześć, osiem...
Jake spojrzał na dyrektora Gattsuo, który wpatrywał się w ekran nieruchomo jak posąg, słuchając kolejnych raportów. Rakieta nie powinna zmieniać kursu. Z przyczyn etycznych i politycznych Stany Zjednoczone nie mogły sobie pozwolić na to, żeby pojazd zawierający reaktor jądrowy zboczył z kursu i rozbił się gdzieś, zanieczyszczając ziemię lub wodę na tysiące lat. Z drugiej jednak strony, gdyby rakieta wyniosła satelitę na jakąkolwiek orbitę, być może później udałoby się ją zmienić, ratując w ten sposób misję i miliardy zainwestowanych w nią dolarów. Jeżeli rakieta miała zostać zniszczona, Gattsuo musiał teraz podjąć decyzję.
- Wyłączenie silników drugiego stopnia za pięć sekund... cztery... trzy... dwie...
Gwiazda pośrodku ekranu, symbolizująca płomienie z dysz drugiego stopnia rakiety, zgasła nagle... bez śladu!
- Brak zapłonu w trzecim stopniu rakiety - zaintonował bezbarwny głos z interkomu. — Rakieta zboczyła z kursu o siedemnaście stopni. Utrata kontaktu za dziewięć sekund... osiem...
Rozpacz na twarzy Gattsuo była z każdą sekundą coraz bardziej widoczna.
- Samozniszczenie — rozkazał. — Wykonać.
Na ekranach nic się nie zmieniło. Nie pojawił się najmniejszy nawet błysk.
- Trzy... dwa... jeden... Brak kontaktu radarowego!
W sali modułu dowodzenia panowała grobowa cisza. Przerwało ją dopiero słowo wypowiedziane z niesmakiem przez Stephena Gattsuo:
- Gówno!
Po kilku sekundach Jake Grafton usłyszał jeszcze ostry kobiecy głos:
- No i gdzie ten nóż?
W ciągu kilku następnych godzin śmigłowce odbierały VIP-ów z platformy Goddard. Towarzystwo było raczej ponure; nawet Sam Strader wiedziała, że nie pora na triumfalne
16
odżywki. Czekając na lądowisku na swoją kolej, goście nie odzywali się do siebie. Spoglądali w milczeniu w niebo, gdzie jeszcze niedawno znajdowała się rakieta. Wyglądało to tak, jakby wzięli udział w jakimś obscenicznym zdarzeniu i teraz wstydzili się do tego przyznać.
Jake Grafton i łącznicy trzymali się na uboczu. W ciągu paru godzin stacje namiarowe zgłaszały się kolejno, ale nikt nie potrafił wyjaśnić, dlaczego wszystkie doświadczyły przerw w zasilaniu akurat w tak istotnym momencie.
— Prawdopodobieństwo jednoczesnej awarii jest jak jeden do miliarda, a jednak, na Boga, stało się! - wykrzyknął Gattsuo, uderzając otwartą dłonią o metalową grodź.
— Albo ktoś sprawił, że się stało - mruknął Tarkington.
— Dlaczego rakieta zeszła z kursu? - spytał Jake Grafton.
— Nie wiemy, czy naprawdę zeszła.
— Odniosłem wrażenie, że nie poleciała tam, gdzie chcieliśmy.
Myśli Gattsuo były już zaprzątnięte innymi sprawami.
— Możliwe, że trochę zdryfowała — odparł w roztargnieniu. - Przyjrzymy się danym.
— Dlaczego nie zaskoczyły silniki trzeciego stopnia?
— Nie wiemy.
— Czy satelita uległ samozniszczeniu?
— Jeżeli nie uległ, to gdzie spadł razem z trzecim członem rakiety?
— Do cholery, admirale, nie wiemy!
Trzy dni później, kiedy Jake i oficerowie łącznikowi wreszcie wrócili na ląd, nie znano jeszcze odpowiedzi na żadne z tych pytań. Satelita-zabójca SuperAegis zaginął.
ROZDZIAŁ 1
W pogodny sobotni, wrześniowy ranek skromna orkiestra grała z werwą marsze Sousy, gdy USS America, najnowszy okręt podwodny o napędzie atomowym należący do Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, przygotowywał się do wyjścia w swój pierwszy rejs. W hałaśliwym tłumie zgromadzonym na nabrzeżu panował beztroski nastrój. Mewy śmigały nad głowami rozradowanych widzów, gdy zespół rozpoczynał wyjątkowo żwawą wersję utworu Kotwice w górę. Wreszcie marynarze rzucili cumy, zrywając ostatnie połączenie między okrętem a stałym lądem.
Postacie w białych mundurach, stojące rzędem na wąskiej antypoślizgowej kładce na szczycie zaokrąglonego kadłuba, wyruszały w morze na długie trzy miesiące. Przy wtórze ptasich krzyków i cichnącej muzyki po raz ostatni spoglądali ciepło na swoją Amerykę - żony, dzieci, narzeczone, zastępy oficerów w galowych mundurach ozdobionych całymi milami złotych sznurów, a także na dziesiątki cywilnych dygnitarzy, wśród których byli między innymi podsekretarz obrony i sekretarz do spraw floty. Nie zabrakło też delegacji kongres-manów z Connecticut (okręt zbudowano w Electric Boat), przedstawicieli obu izb parlamentu zajmujących się na co dzień pracą w komisji obrony oraz zwykłych ludzi, którzy chcieli jedynie zobaczyć się w wieczornych wiadomościach. Większość polityków przygotowała nawet zwięzłe i błyskotliwe wypowiedzi na wypadek, gdyby któryś z dziennikarzy podsunął w ich stronę mikrofon.
Dystans między rufą okrętu a keją powiększał się z każdą
18
chwilą. Rodziny przesyłały marynarzom ostatnie „zdalne" całusy. Zaledwie finałowe dźwięki Kotwic w górę odpłynęły z wiatrem, orkiestra zaczęła Hymn marynarki wojennej. Wielu z odpływających i pozostających na brzegu ukradkiem otarło łzę.
- „O, usłysz nasz płacz za tymi, co na groźnym morzu..." -zanucił pod nosem kapitan okrętu, zerkając na oddalający się brzeg.
- Co za dzień! - odezwał się oficer wachtowy, spoglądając na niewielką chmurkę na olśniewająco błękitnym niebie. Wiatr był tego ranka dość słaby; zaledwie marszczył powierzchnię wody i sprawiał, że połyskiwała w słońcu jak kobierzec diamentów. Mewy unosiły się niemal na wyciągnięcie ręki od wierzchołka kiosku, żebrząc o jałmużnę.
Dowódca USS America, komandor porucznik Leonard Sterrett, stał w ciasnej przestrzeni otwartego mostka na szczycie kiosku, ramię w ramię z oficerem wachtowym i dwoma obserwatorami. Przed wypadnięciem chronił marynarzy składany reling, który miał być zdemontowany przed zanurzeniem okrętu. Tunel prowadzący do wnętrza zabezpieczany był hydraulicznie unoszonym włazem.
Holownik ciągnący okręt podwodny ciął fale bez wysiłku, a jego śruba pozostawiała na wodzie jedynie skąpą smugę piany.
Dźwięki marszowej muzyki były jeszcze słyszalne, gdy kapitan Sterrett rozkazał wszystkim prócz wachtowych opuścić mostek. Nadszedł czas pożegnania z ziemią, niebem i rodzinami; czas na rozpoczęcie poważnego zadania: pierwszego patrolu nowego, supernowoczesnego okrętu podwodnego.
Leonard Sterrett czekał na ten dzień z utęsknieniem od trzech lat, to jest od chwili, gdy poinformowano go, że będzie pierwszym dowódcą nowej jednostki. Ciężko pracował na to, by powierzono mu samodzielne dowództwo, i to już od owego letniego dnia sprzed dwudziestu trzech lat, kiedy jako kadet minął bramę Akademii Marynarki Wojennej w Annapolis, by rozpocząć pierwszy rok nauki. I wreszcie się doczekał: był odpowiedzialny za okręt bojowy wart dwa miliardy dolarów i za życie stu trzydziestu czterech członków załogi.
Odwrócił się na ciasnym, otwartym mostku i po raz ostatni skinął ręką w stronę ludzi stojących na kei, a zwłaszcza żony i rodziców, którzy przez wszystkie te lata żyli jego ma-
19
rżeniem. Obok nich dostrzegł swą nastoletnią córkę, która także machała mu na pożegnanie.
A potem stanął twarzą w twarz z morzem.
Oficer wachtowy, porucznik Ellis Johnson, prawidłowo odczytał nastrój dowódcy.
- Gratuluję, sir - mruknął ledwie słyszalnie.
- Dziękuję - odrzekł kapitan, uśmiechając się do oceanu i czystego nieba.
Mniej więcej o milę dalej płynął zaledwie prędkością sterowną USS John Paul Jones, niszczyciel rakietowy, którego zadaniem było pilnowanie flotylli łodzi i jachtów towarzyszących wyjściu okrętu podwodnego z bazy New London. Przez ostatnią godzinę do utrzymania porządku - głównie za pomocą ostrzegawczej syreny - wystarczał niewielki kuter Straży Przybrzeżnej. W górze unosił się leniwie helikopter jednej ze stacji telewizyjnych, z którego pokładu kręcono materiał filmowy do wieczornych serwisów informacyjnych. W jednej z małych jednostek płynęła delegacja aktywistów ruchu antynuklearnego, którzy robili co mogli, by zwrócić na siebie uwagę kamerzysty. Dowódca kutra zagroził im jednak wcześniej aresztowaniem i konfiskatą wynajętej łodzi, toteż ich zachowanie nie łamało ogólnie przyjętych norm.
Komandor Harvey Warfield, dowódca Jonesa, skierował lornetkę w stronę ciemnej sylwetki okrętu podwodnego. Kiosk ulokowany był w przedniej części kadłuba, tak że grzbiet okrętu przypominał ogromną falę wypełnioną pociskami balistycznymi. Za nadbudówką widoczny był kanciasty kształt 55-tonowego miniokrętu podwodnego, środka transportu dla członków jednostki specjalnej SEAL. Choć nie było łatwo ocenić rozmiarów jednostki po skromnej jej części wystającej ponad wodę, wprawne oko Warfielda nie mogło się mylić: America była nieco węższa i dłuższa od budowanych dotąd okrętów klasy Seawolf. Być może jednak nie bez znaczenia dla tak trafnej oceny komandora było to, że znał on wymiary nowej jednostki: miała sto piętnaście metrów długości oraz niespełna dziesięć i pół metra szerokości.
Z pewnością nie była to najszybsza czy najgłębiej nurkująca jednostka we flocie amerykańskiej. Była za to zdecydowanie najcichsza; nigdy jeszcze nie zbudowano okrętu tak trudnego do wykrycia. Zaprojektowano go z myślą o misjach w płytkich akwenach, a więc w najtrudniejszych warunkach,
20
w jakich można toczyć wojnę podwodną. Jej komputery miały większą moc obliczeniową niż komputery wszystkich pozostałych okrętów podwodnych należących do marynarki razem wzięte. Pierwotnie nadano jej imię USS Virginia, lecz zmieniono je, by zyskać dodatkowe głosy w Kongresie - tak działał system finansowania sił zbrojnych w erze nazywanej Pax Americana. Warfield wiedział o tych sprawach z prasy i telewizji - nie miał dostępu do naprawdę soczystych kąsków poufnych informacji, które podwodniacy zaliczali do kategorii „powiedziałbym ci, ale wtedy musiałbym cię zabić".
I bardzo dobrze, pomyślał Warfield. Tak naprawdę okręty podwodne nigdy go specjalnie nie interesowały - miesiącami w głębinach, z załogą upakowaną jak sardynki w puszce i nieustającym ryzykiem śmierci przez utonięcie lub zmiażdżenie w razie implozji kadłuba... Skóra swędziała go na samą myśl
0 tych atrakcjach. Podwodna robota była ciężka, to pewne, ale ktoś musiał ją wykonywać. Za niemały dodatek do stałego żołdu, pomyślał Warfield.
Spojrzał na zegarek. America uwolniła się od cum dokładnie o wyznaczonej godzinie; nie spodziewał się zresztą niczego innego po Lennym Sterretcie.
Tego dnia kuter Straży Przybrzeżnej dobrze radził sobie z cywilnymi łodziami, nawigator i sternik byli na mostku Jonesa, a towarzyszył im najlepszy oficer wachtowy, jakiego Warfield miał do dyspozycji. Kapitan mógł więc zająć się papierami, które piętrzyły się na stoliku obok jego wysokiego fotela kapitańskiego. Rozejrzał się po raz ostatni, a potem wziął pierwszy dokument i zaczął czytać.
Nie wychodząc ze sterówki holownika, który wyprowadzał USS America w morze, Władimir Kolnikow uniósł lornetkę
1 kolejny raz spojrzał na daleką sylwetkę Johna Paula Jonesa. Niszczyciel pełzł z prędkością zaledwie paru węzłów, ale mimo wszystko trwał na ustalonej pozycji, gotowy...
No właśnie, do czego?
To było podstawowe pytanie: do czego był gotowy?
Jak dobrze znał się na swoim rzemiośle jego dowódca? Jak prędko mógł zareagować na niespodziewany rozwój wydarzeń? Jak szybko załoga mogła wykonać nieoczekiwane rozkazy?
- Co o tym myślisz? — spytał po rosyjsku stojący za sterem Gieorgij Turczak.
21
Kapitan holownika leżał w kącie nieżywy.
- Wiedziałeś, że będą niszczyciele - odparł Kolnikow, nie opuszczając lornetki. - Mamy szczęście, że jest tylko jeden.
- A jeśli mają w pobliżu drugi okręt podwodny?
- Tb wkrótce będziemy martwi. Chciałbyś się teraz wycofać?
- Nie, do cholery. Wolałbym tylko, żebyś mnie pocieszył. Żebyś mnie przekonał, że nam się uda, że będziemy obrzydliwie bogaci i doczekamy starości, ciesząc się forsą.
Kolnikow zmienił pozycję i spojrzał na kapitana okrętu podwodnego. Dobrze widział jego twarz; Amerykanin rozmawiał ze swoim oficerem wachtowym i z obserwatorami, którzy niestrudzenie lustrowali przez lornetki horyzont, nie zwracając na holownik najmniejszej uwagi.
- Lada chwila każe odczepić liny - mruknął Kolnikow, bardziej do siebie niż do Turczaka. Podszedł do otworu w podłodze, w którym znikała drabina prowadząca do maszynowni.
- Heydrich, jesteś gotowy?
Mężczyzna siedzący na dole spojrzał po twarzach towarzyszy, ukrytych w cieniu przed wzrokiem Kolnikowa.
- Eck? Boldt? Steeckt?
Pod pokładem ukrywało się czternastu ludzi, jeden trzymał wachtę na rufie holownika; razem z Kolnikowem i Tur-czakiem grupa liczyła siedemnastu członków.
Dopiero po długiej chwili Heydrich spojrzał w górę. Miał potężne kości policzkowe i maleńkie oczy.
- Jesteśmy gotowi, Rusku. Daj sygnał.
- Już niedługo.
Orkiestra grała właśnie Piękną Amerykę, gdy porucznik Johnson dał sygnał syreną. Wciąż nie najgorzej słyszał muzykę dochodzącą z brzegu, chociaż holownik i okręt oddaliły się już od kei o dobrych siedemset metrów.
- Jesteśmy gotowi do puszczenia holu! — zawołał. Manewr był dość prosty. Holownik miał zwolnić, wtedy
lina zwisłaby luźno i marynarze z okrętu zdjęliby ją z haka. Holownik przyspieszyłby wówczas, a USS America ruszyłby w dalszą drogę o własnych siłach.
Kolnikow dał znak człowiekowi stojącemu na rufie. Mężczyzna uruchomił windę wciągającą linę holowniczą. W tej samej chwili Turczak stojący za sterem delikatnie zmniejszył obroty silnika.
22
Odległość między holownikiem a okrętem podwodnym zaczęła się zmniejszać, ale marynarze daremnie czekali na poluzowanie liny.
Minęło kilka sekund, zanim komandor Sterrett i porucznik Johnson zrozumieli, co się dzieje. Sterrett odezwał się ostro do Johnsona, a ten natychmiast chwycił megafon.
- Wyłączcie windę i poluzujcie hol!
Biały ślad śruby holownika stawał się coraz mniej widoczny, w miarę jak malała odległość między dwiema jednostkami. Kolnikow krzyknął coś do mężczyzny przy windzie, w podnieceniu wymachując ramionami. Dystans kurczył się jednak nieprzerwanie, aż wreszcie między dwoma kadłubami pozostało zaledwie kilka stóp spienionej wody.
W tym momencie z rufy holownika buchnął dym i niewielka eksplozja u jego burty posłała w powietrze fontannę wody. Mężczyzna puścił windę i wyleciał za reling. Kolnikow wyskoczył ze sterowni i popędził na tylny pokład.
Z maszynowni wybiegli dwaj mężczyźni i pognali za nim.
- Człowiek za burtą! Cywil z holownika! - krzyknął do interkomu Johnson. Głośniki we wnętrzu okrętu natychmiast powtórzyły wiadomość.
W centrali okrętu pierwszy oficer zaklął głośno.
- No nie - dorzucił. - Najpierw Greeiwille, a teraz to! Wszyscy wiedzieli, o co mu chodziło. Gdyby załoga nie
zdążyła wyciągnąć cywila z wody, media natychmiast zaatakowałyby dowództwo floty i kapitana Sterretta, najprawdopodobniej łamiąc mu karierę.
Obie jednostki były w swobodnym dryfie, ale na łączącej je linie nie pojawił się luz. Winda pracowała tak długo, aż rufa holownika zetknęła się bezgłośnie z poszyciem okrętu podwodnego tuż pod linią zanurzenia.
Stojąc w ciasnej przestrzeni na szczycie kiosku, Lenny Sterrett próbował zrozumieć, co się właściwie dzieje. Marynarze obsługujący hol na dziobie okrętu rzucili linę tonącemu, który chwycił ją i zaczął się wspinać po wypukłej burcie ze zdumiewającą sprawnością.
- Odciąć hol! - krzyknął Sterrett w stronę starszego bosmana, który pojawił się na pokładzie. Mężczyzna chwycił topór, który ktoś przewidujący przyniósł na pokład.
Zbyt późno. Człowiek wspinający się po linie wyszarpnął broń spod luźnej, mokrej koszuli i zastrzelił sześciu spieszą-
23
cych mu z pomocą tak szybko, jak tylko zdołał naciskać spust. Kiedy stanął na pokładzie, puścił się biegiem w stronę dziobowego włazu.
Lenny Sterrett słyszał tylko ciche pyknięcia wystrzałów z pistoletu z tłumikiem; dopiero wid...
tekno-inez