Piłsudski Józef - Moje pierwsze boje.pdf

(1383 KB) Pobierz
Przedmowa
Józef Piłsudski
Moje pierwsze boje
1
9716963.001.png
Przedmowa
Latem 1917 r. zostałem aresztowany w Warszawie przez władze
okupacyjne niemieckie i wywieziony w głąb Niemiec. Przez pe-
wien czas przewożono mnie z więzienia do więzienia, nieraz trzy-
mając w najgorszych warunkach, by wreszcie, po kilku tygod-
niach, osadzić w twierdzy magdeburskiej, gdzie po roku i kilku
miesiącach doczekałem się powstania Państwa Polskiego. W Mag-
deburgu, ku wielkiemu memu zdziwieniu, wywyższono mnie nagle
do wysokiej rangi generała i trzymano, że tak powiem, z odpo-
wiednim dla takiej szarży szacunkiem. Miejscem mego pobytu by-
ła cytadela dawnej, starej fortecy magdeburskiej, a właściwie je-
den z jej zakątków — zabudowanie, które, jak się o tym mogłem
przekonać z tablic zawierających przepisy zachowania się w ce-
lach, nosiło zabawną nazwę: „ S o m m e r o f f i z i e r s a r r e s t s t u -
be". Miało to najoczywiściej oznaczać, że w tym zabudowaniu
odsiadywali swoją karę aresztu za te czy inne przewinienia ofice-
rowie garnizonu magdeburskiego, lecz zarazem nazwa ta wskazy-
wała, że zabudowanie to nie jest przeznaczone dla takiego użytku
w zimie. Przetrzymano mnie tam wprawdzie przez cały czas zimy
z 1917 na 1918, lecz nie mam zresztą z tego powodu do Niemców
specjalnych pretensji. Bywało i zimno, lecz nie mogę powiedzieć,
aby się nie starano, nieraz i bardzo gorliwie, o usunięcie tych
braków. Przypuszczam, że wybrano dla mnie to miejsce dlatego,
że w nim najłatwiej można było wykonać surowe nakazy z góry:
zupełnego izolowania mnie od całego świata. Mieszkałem zresztą
wcale wygodnie. Do rozporządzenia miałem na pierwszym piętrze
trzy cele: pokój sypialny, coś w rodzaju pokoju, w którym mo-
głem kogoś przyjąć, a co w mojej sytuacji mogło mnie tylko do
śmiechu pobudzać, i trzeci — pokój jadalny. Wszystkie trzy cele,
2
dzień cały otwarte, wychodziły na ogródek, w którym było kilka
drzew owocowych i trochę niewielkich krzewów czy roślin. Za
ogródkiem był wielki wał ziemny dawnej fortecy, porosły mura-
wą, wyższy znacznie od domu. Na dole, w parterowych celach,
mieszkali podoficerowie przeznaczeni do pilnowania mnie i ordy-
nansi, których systematycznie co pewien czas mi zmieniano.
W ogrodzie stał żołnierz uzbrojony jako stała warta. Cały ogród
był oddzielony od reszty świata, czyli od ogromnego podwórza
cytadeli, wysokim, szczelnym parkanem zbitym z desek. Do świa-
ta zewnętrznego prowadziła furtka, za którą stał inny posterunek,
wydzielony z fortecznego odwachu.
Jakby dla pocieszenia mnie i uhonorowania, powiedziano mi
od razu, że w tym właśnie gmachu przeleżał i przesiedział przez
dłuższy czas generał belgijski, dowódca twierdzy Liege, ranny
przy jej obronie.
Na razie wolno mi było spacerować w ogrodzie przez trzy
godziny dziennie, potem przestano mnie w tym krępować i mia-
łem prawie cały dzień do zmierzchu otwarte drzwi z górnego
piętra do ogrodu. W tych warunkach przesiedziałem rok cały zu-
pełnie samotnie i dopiero w połowie sierpnia 1918 r. przybył jako
towarzysz niedoli więziennej gen. Sosnkowski, z którym pozosta-
łem aż do zwolnienia minie w listopadzie 1918 r.
Do życia więziennego, jak mi się zdaje, byłem urodzony. Bar-
dzo łatwo znoszę samotność, nie odczuwając, jak inni, całego jej
ciężaru i umiejąc łagodzić pracą myślową najcięższą stronę życia
więziennego — tęsknotę. Nie ma bowiem wątpliwości, że każdego
więźnia przytłaczać musi tęsknota do wolności, do swobody ru-
chów, do takiego stanu, gdzie nie ma tylu zakazów, ograniczeń,
skazujących człowieka na monotonność długiego szeregu dni, spę-
dzanych zawsze jednakowo, zawsze w tych samych warunkach.
Dla ludzi tak skrupulatnie izolowanych, jak ja byłem odcięty od
świata w Magdeburgu, życie staje się ciężarem prawie nie do znie-
sienia. Dla mnie musiało to być tym cięższym, że wyrwany zo-
stałem z życia tak pełnego zmian i tak bogatego co dzień w inne
wrażenia. Żyłem życiem wojennym, w którym nerwy ludzkie
przyzwyczajają się do wiecznego ruchu, do codziennej, a koniecz-
nej zmiany zajęcia, do koniecznej, a codziennej, przemiany same-
go siebie w coraz to nowy instrument walki, który pracuje coraz
to innym wysiłkiem woli, nerwów, umysłu czy serca. Cisza więc
3
więzienna i niezwykła, bo niemiecka, monotonia dni była dosko-
nałym gruntem dla żrącej nieraz tęsknoty do barwnej i pełnej
ruchu wstęgi życia wojennego. Zupełna izolacja przy tym nie
dozwoliła mi nawet wiedzieć, co się stało lub co się dzieje z kole-
gami i przyjaciółmi, z którymi się zbratało w ciężkiej i twardej,
lecz tak niezwykle uroczej i tak bratersko przeżytej pracy wo-
jennej, odbytej w mojej Pierwszej Brygadzie legionowej. Nieraz
też w długich, samotnych przechadzkach po ogródku wyrastały mi,
jak żywe kwiaty, wspomnienia o niedawnych przeżyciach. Cisnę-
ły i łudziły one jak fantomy oaz na pustyni, gdy podsuwały mi
pod oczy miłe twarze przyjaciół, gdym w uszach słyszał nieledwie
ich śmiechy obok huku armat i grzechotu karabinów grających
swą muzykę wojenną.
Dla zżarcia trawiącej mnie tęsknoty zmuszałem siebie do ana-
lizy swego postępowania jako dowódcy. Bawiłem się w krytykę
czy to siebie, czy to swych podwładnych, by oczy przestały wi-
dzieć, uszy słyszeć, serce bić mocniej, by móc te prawie zmysłowe
wrażenia zamknąć w rozmyślania analityczne. Długo, długo praco-
wałem myślą jedynie. Wtedy zacząłem odczuwać, jak nieraz w po-
przednich już moich więziennych przeżyciach, że zaczynam żyć
jakimś nierealnym życiem, jakąś pracą głowy jedynie, tak że
zamierać zaczyna normalna praca organizmu. Zdecydowałem się
zerwać z tym i, zrobiwszy dla próby gimnastykę woli przez za-
niechanie na dwa tygodnie palenia, przyszedłem do przekonania,
że najprostszym sposobem pozbycia się ciężaru tęsknoty jest pró-
ba rzucenia wspomnień na papier. Mieć pióro w ręku i jego me-
chaniczną pracą związać siebie ściślej z życiem, chociaż tak ubo-
gim we wrażenia, lecz jednakże realnym!
I wtedy przyszły mi na myśl moje niegdyś, z czasów przed-
wojennych, dziesięcioletnie studia nad zjawiskiem wojny w świe-
cie. Dziesięć lat wżerałem się w istotę pracy dowodzenia, w ży-
wiole — jak mówi Clausewitz — niebezpieczeństwa, w żywiole
niepewności, w żywiole wreszcie — jak ja określam — wiecznych
sprzeczności nie do rozwikłania, rozcinanych jak gordyjski węzeł
mieczem decyzji, mieczem rozkazu. Pamiętam, gdym szedł na woj-
nę w sierpniu 1914 r., postanowiłem sobie bacznie obserwować
zjawiska wojny, bacznie analizować samego siebie, by sobie same-
mu rozwiązać mnóstwo wątpliwości, odpowiedzieć na mnóstwo
pytań pozostałych w duszy i w głowie z okresu studiów nad
4
książkami. Teraz, w Magdeburgu, zdecydowałem się spróbować,
czy pójdzie mi łatwo ziszczenie dawnych marzeń, bym mógł szcze-
rze i spokojnie zilustrować sobą samym prawdę o istocie dowo-
dzenia, prawdę o duszy dowódcy, uginającej się pod ciężarem nie-
bezpieczeństw, niepewności i sprzeczności. Walczy z nimi, bo są
one żywiołem wojny, każdy żołnierz. Dowódca niesie prócz tego
ciężar odpowiedzialności za swych podwładnych, a na policzku
swoim czuć musi piekący wstyd upokorzenia, gdy mu praca do-
wodzenia się nie uda, a za niepowodzenie krwią płacą inni.
„Śmieszne ongiś marzenia — mówiłem sobie — możesz teraz
w więzieniu urzeczywistnić, gdy przezwyciężysz lenistwo do pió-
ra".
Taką była geneza leżących przed czytelnikiem wspomnień mo-
ich z pracy dowodzenia w r. 1914. Zdecydowałem wtedy od razu,
że wybiorę dla opisu trzy najciężej przeze mnie przeżyte prace
w I Brygadzie. Momenty, w których ja, szafujący niezwykle
ostrożnie krwią podwładnych, unikający nieraz rozmyślnie pracy
dla sławy, by nie płacić za nią za drogo, umiałem, czy musia-
łem, zaryzykować całym nieledwie przeze mnie dowodzonym od-
działem, stawiając na kartę i siebie jako dowódcę. Najcięższe mo-
je prace dowodzenia: Ulina Mała, Marcinkowice i Kostiuchnówka.
Zdołałem skończyć tylko Ulinę Małą i Marcinkowice. Byłem tak
zmęczony i przeżyciem, i pracą, w której bezwiednie obok proste-
go opisu oddawałem tęsknotę do wszystkiego, co jest Polską: do
drogi błotnistej, do wsi zapadłej, do ludzi, krajobrazu i drogich
mi kolegów, że zdecydowałem nie próbować na razie najcięższych
wspomnień o najcięższej bitwie, o bitwie wśród borów i błot Po-
lesia wołyńskiego. Lecz pióro się rozpędziło. Wspomnienia swa-
wolne pobiegły w inną, milszą nieco stronę, w stronę przeżyć
pierwszych prawie wrażeń wojny, pierwszych, jeszcze nieśmiałych
wobec siebie samego prób dowodzenia, gdy rozmach szeroki myśli
zwalczany był usilnie przez nieśmiałość i niepewność siebie. Tam
bitwy niekrwawe z kawalerią rosyjską dawały pierwsze wrażenia
muzyki bojowej, pierwsze wrażenia wczucia się w żywy teren,
obok pierwszych prób śmiałego manewru z grą trzema rodzimymi
rzekami: Wisłą, Nidą i Dunajcem. Wobec tego zacząłem opisy-
wać swoje tańce obok tych rzek we wrześniu 1914 pod tytułem
Nowy Korczyn Opatowiec.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin