lew tołstoj
zmartwychwstanie
Mateusz, XVIII, 21-22Ď: Tedy przystąpiwszy do niego Piotr rzekł: Panie!
wielekroć zgrzeszy przeciwko mnie brat mój, a odpuszczę mu? Czy aż do
siedmiukroć? I rzekł mu Jezus: Nie mówię aż do siedmiukroć, ale aż do
siedmdziesiąt siedmiukroć.
Mateusz, VII, 3Ď: A czemuż widzisz źdźbło w oku brata twego, a belki,
która jest w oku twoim, nie baczysz?
Jan, VIII, 7Ď: ...kto z was jest bez grzechu, niech na nią pierwszy
kamieniem rzuci.
Łukasz, VI, 40Ď: Nie jestci uczeń nad mistrza swego; lecz doskonały
będzie każdy, będzieli jako mistrz jego.
Choć ludzie, którzy w kilkaset tysięcy skupili się na niewielkim
obszarze, starali się, jak tylko mogli, zeszpecić tę ziemię, na której się
tłoczyli, choć wbijali w nią kamienie, żeby nic na niej nie rosło, choć
wydzierali z niej każdą kiełkującą trawkę, choć dymili węglem kamiennym i
naftą, choć obcinali drzewa i płoszyli wszystkie zwierzęta i ptaki - wiosna
była wiosną nawet i w mieście. Słońce grzało, trawa powracając do życia
rosła i zieleniła się wszędzie, gdzie jej nie powyrywano, nie tylko na
trawnikach bulwarów, ale i między kamiennymi płytami; brzozy, topole,
czeremchy rozwijały swe lepkie i wonne liście, pękały nabrzmiałe pączki
lip; kawki, wróble i gołębie wiosennym obyczajem radośnie słały już sobie
gniazda, a muchy brzęczały u ścian, przygrzane słońcem. Wesołe były i
rośliny, i ptaki, i owady, i dzieci. Ale ludzie dojrzali, dorośli ludzie
nie przestawali oszukiwać i męczyć siebie i innych. Ludzie uważali, że
święty i ważny jest nie ten wiosenny poranek, nie to piękno świata bożego,
dane dla szczęścia wszystkich istot - piękno, które usposabia do pokoju,
zgody i miłości, ale święte i ważne jest to, co oni sami wymyślili, żeby
panować jedni nad drugimi.
W kancelarii więzienia gubernialnego uważano więc za święte i ważne nie
to, że wszelkiemu stworzeniu i ludziom dane są słodkie wzruszenia i radości
wiosny, ale uważano za święte i ważne to, że w przeddzień nadeszło
opatrzone numerem, pieczęcią i nagłówkiem pismo, by dnia 28 kwietnia o
godzinie dziewiątej rano przyprowadzić do sądu troje trzymanych w więzieniu
pod śledztwem aresztantów dwie kobiety i jednego mężczyznę. Jedna z tych
kobiet, jako główna przestępczyni, miała być sprowadzona oddzielnie. Na
zasadzie tego polecenia 28 kwietnia o ósmej rano starszy dozorca wszedł w
ciemny, cuchnący korytarz oddziału kobiecego. Tuż za nim ukazała się na
korytarzu kobieta o zmęczonej twarzy i siwych, kręconych włosach, ubrana w
kaftan z rękawami obszytymi galonem, ściśnięty pasem z niebieską wypustką.
Była to dozorczyni.
- Po Masłową? - zapytała podchodząc z dyżurnym dozorcą do drzwi jednej z
cel otwierających się na korytarz.
Dozorca poszczękując żelastwem otworzył zamek i pchnąwszy drzwi celi, z
której buchnęło powietrze jeszcze bardziej cuchnące niż w korytarzu,
zawołał:
- Masłowa, do sądu! - i znowu przymknął drzwi wyczekując.
Na podwórzu więzienia czuło się jeszcze ożywczą świeżość przyniesioną do
miasta przez wiatr od pól. Ale w korytarzu powietrze było ciężkie,
tyfusowe, nasycone wonią odchodów, dziegciu i zgnilizny; powietrze to
przytłaczało natychmiast każdego, kto przychodził tu po raz pierwszy.
Doświadczyła tego na sobie nawet przyzwyczajona do złego powietrza
dozorczyni, która przyszła wprost z dziedzińca. Wchodząc na korytarz
poczuła nagle znużenie i zachciało jej się spać.
W celi słychać było krzątaninę: kobiece głosy i stąpanie bosych nóg.
- No, ruszaj się tam żwawiej, Masłowa, słyszysz! - krzyknął starszy
dozorca w drzwi celi.
W kilka minut potem z celi wyszła rześkim krokiem, szybko się obróciła i
stanęła przy dozorcy niewysoka i bardzo piersista młoda kobieta w szarym
kitlu; nałożonym na biały kaftan i białą spódnicę. Na nogach miała
płócienne pończochy, na pończochach - więzienne chodaki, na głowie białą
chustkę, spod której, oczywiście umyślnie, były wypuszczone kędzierzawek
czarne włosy.
Twarz kobiety była biała tą szczególną białością, która pokrywa twarze
ludzi żyjących długi czas w zamknięciu i przypomina kiełki ziemniaków w
piwnicy. Takie same były krótkie, szerokie ręce
i biała, pełna szyja, widoczna spoza zbyt obszernego kołnierza kitla. W
matowej, bladej twarzy zwracały uwagę bardzo czarne, błyszczące, nieco
podpuchnięte, ale niezwykle żywe oczy, z których jedno lekko zezowało.
Kobieta trzymała się prosto, wystawiając bujny biust. Wyszedłszy na
korytarz, zadarła trochę głowę i spojrzała dozorcy prosto w oczy, gotowa
wykonać wszystko, czego od niej zażądają. Dozorca chciał już zamknąć drzwi,
gdy wysunęła się zza nich blada, surowa, pomarszczona twarz siwej staruchy
bez chustki na głowie. Starucha zaczęła coś mówić do Masłowej. Ale dozorca
nacisnął drzwi i głowa zniknęła. W celi rozległ się kobiecy śmiech. Masłowa
też się uśmiechnęła i obróciła ku zakratowanemu okienku w drzwiach.
Starucha z tamtej strony przywarła do okienka i ochrypłym głosem
powiedziała:
- A przede wszystkim nie gadaj, czego nie trza, trzymaj się jednego, i
basta.
- Niechby już było jedno, gorzej nie będzie - rzekła Masłowa
potrząsnąwszy głową.
- Wiadomo: jedno, a nie dwa - rzekł starszy dozorca z zarozumiałością
zwierzchnika przekonanego o swym dowcipie. - Za mną marsz!
Widoczne w judaszu oko staruchy zniknęło, a Masłowa wyszła na środek
korytarza i szybkim, drobnym krokiem ruszyła za starszym dozorcą. Zeszli na
dół po kamiennych schodach, przeszli obok jeszcze bardziej niż kobiece
śmierdzących i hałaśliwych cel męskich, z których odprowadzały ich oczy
patrzące przez judasze w drzwiach, i weszli do kancelarii, gdzie już stało
dwóch żołnierzy-konwojentów z karabinami. Pisarz, który tu siedział, dał
jednemu z żołnierzy papier przesycony zapachem tytoniu i wskazując
aresztantkę rzekł: "Przyjmij". Żołnierz, nadwołżański chłop o czerwonej,
zoranej ospą twarzy, wsunął papier za mankiet płaszcza i z uśmiechem
mrugnął do towarzysza, Czuwasza o szerokich kościach policzkowych,
pokazując wzrokiem aresztantkę. Żołnierze z aresztantką zeszli po schodach
i ruszyli ku głównemu wyjściu.
W bramie otworzyła się furtka: żołnierze z aresztantką przestąpili próg
furtki, znaleźli się na dziedzińcu, wyszli poza ogrodzenie więzienne i
ruszyli przez miasto środkiem brukowanych ulic.
Dorożkarze, sklepikarze, kucharki, robotnicy, urzędnicy przystawali i z
ciekawością przyglądali się aresztantce; niektórzy kiwali głowami i
myśleli: "Oto jakie są skutki złego, nie takiego jak nasze, prowadzenia
się." Dzieci z przerażeniem patrzyły na zbrodniarkę, uspokajała je tylko
myśl, że idą za nią żołnierze i że teraz już nic im złego nie zrobi. Jakiś
chłop ze wsi, który sprzedał węgiel do samowarów i napił się w traktierni
herbaty, podszedł do niej, przeżegnał się i dał jej kopiejkę. Aresztantka
zarumieniła się, schyliła głowę i coś powiedziała.
Czując skierowane na siebie spojrzenia, ukradkiem, nie obracając głowy,
zerkała na tych, co na nią patrzyli, cieszyło ją zainteresowanie, które
budziła. Radowało ją też czyste w porównaniu z więziennym powietrze
wiosenne, ale przy stąpaniu po kamieniach bolały nogi, odwykłe od chodzenia
i obute w ciężkie aresztanckie chodaki; spoglądała więc pod nogi i starała
się iść jak najlżej. Koło sklepu z mąką, przed którym kołysząc się chodziły
nie płoszone przez nikogo gołębie, Masłowa omal nie potrąciła jednego z
nich o modrawej piersi: gołąb zerwał się i trzepocąc skrzydłami przeleciał
tuż koło ucha aresztantki, aż ją wiatr owiał. Uśmiechnęła się, a potem
ciężko westchnęła przypomniawszy sobie swoją dolę.
`ty
II
Historia aresztantki Masłowej była bardzo pospolita. Masłowa była córką
dziewki folwarcznej, która mieszkała przy matce doglądającej krów na wsi u
dwu sióstr - starych panien, ziemianek. Ta niezamężna kobieta rodziła co
roku i, jak to zwykle bywa na wsi, niemowlę chrzcili, a potem matka nie
karmiła niepożądanego, niepotrzebnego i przeszkadzającego w pracy dziecka,
i niemowlę umierało z głodu.
W ten sposób zmarło pięcioro dzieci. Wszystkie zostały ochrzczone, potem
ich nie karmiono, i wszystkie kolejno umierały. Szóste dziecko, pamiątka po
wędrownym Cyganie, było dziewczynką i spotkałby je taki sam los, gdyby nie
to, że jedna ze starych panien poszła pewnego razu do izby skotarek, by
wyłajać dójki za śmietankę, którą czuć było krową. W izbie leżała położnica
ze ślicznym, zdrowym niemowlęciem. Stara panna wyłajała dójki i za
śmietankę, i za to, że wpuszczono położnicę do izby, i miała już odejść,
gdy ujrzawszy niemowlę rozczuliła się i oświadczyła, że chce być jego
chrzestną matką. Sama trzymała do chrztu dziewczynkę, a potem, litując się
nad chrześniaczką, dawała matce mleka i pieniędzy, i dziewczynka została
przy życiu. Stare panny nazywały ją dlatego "ocaloną".
Dziecko miało trzy lata, gdy jego matka zachorowała i zmarła. Dla babki,
doglądającej krów, wnuczka była ciężarem; wtedy stare panny wzięły dziecko
do dworu. Czarnooka dziewczynka wyrosła na niezwykle żywą i milutką i stare
panny miały z niej pociechę.
Było ich dwie: młodsza, łagodniejsza - Zofia Iwanowna, ta, która dziecko
trzymała do chrztu, i starsza, bardziej surowa - Maria Iwanowna. Zofia
Iwanowna stroiła dziewczynkę, uczyła ją czytać i chciała z niej zrobić
wychowanicę. Maria Iwanowna mówiła, że z dziewczynki należy zrobić służącą,
dobrą pokojówkę, i dlatego była wymagająca, karała, a nawet czasem, gdy
była nie w humorze, biła dziewczynkę. Wzrastając tak pod wpływem tych dwóch
różnych kierunków dziewczynka wyrosła na półpokojówkę, półwychowanicę.
Nazywano ją nawet takim pośrednim imieniem - nie Katka i nie Katieńka, lecz
Katiusza. Szyła, sprzątała pokoje, czyściła kredą ikony, paliła, mełła i
podawała kawę, robiła drobne przepierki, a niekiedy siedziała z paniami i
czytała im na głos.
Swatano ją, ale nie chciała wyjść za nikogo, czując, że życie z jednym z
tych ciężko pracujących ludzi, którzy chcieli się z nią żenić, dla niej,
rozpieszczonej łatwym pańskim życiem, będzie trudne.
Tak żyła do lat szesnastu. Gdy zaczęła siedemnasty rok, do jej pań
przyjechał siostrzeniec - student, bogaty książę - i Katiusza zakochała się
w nim nie mając odwagi przyznać się do tego ani jemu, ani nawet sobie.
Potem, po dwu latach, ów siostrzeniec jadąc na wojnę wstąpił do ciotek,
spędził u nich cztery dni, w przeddzień wyjazdu uwiódł Katiuszę i wyjechał,
wetknąwszy jej ostatniego dnia sturublówkę. W pięć miesięcy po jego
wyjeździe Katiusza przekonała się niezbicie, że jest w ciąży.
Odtąd wszystko jej obmierzło: myślała tylko o tym, jak by uniknąć tego
wstydu, który ją czekał, i zaczęła niechętnie i źle służyć swym paniom.
Pewnego razu - sama nie wiedziała, jak to się stało - raptem ją poniosło.
Nawymyślała starym pannom, czego potem żałowała, i poprosiła o zwolnienie z
obowiązku.
Stare panny, bardzo z niej niezadowolone, odprawiły ją. Od nich poszła na
służbę jako pokojówka do stanowego, ale była tam tylko trzy miesiące, gdyż
stanowy, mężczyzna pięćdziesięcioletni, zaczął się do niej umizgiwać;
pewnego razu, gdy był szczególnie natrętny, uniosła się, nazwała go durniem
i starym diabłem i tak mocno pchnęła w piersi, że upadł. Wypędzono ją za
zuchwalstwo. Szukanie nowej służby było bezcelowe: miała wkrótce rodzić;
zamieszkała więc u wiejskiej babki, wdowy handlującej wódką. Poród był
lekki. Ale babka, która odbierała na wsi dziecko od chorej kobiety,
zaraziła Katiuszę gorączką połogową; noworodka, chłopca, wysłano do
przytułku, gdzie dziecko, jak opowiadała starucha, która je odwiozła, zaraz
po przyjeździe zmarło.
Gdy Katiusza zamieszkała u wiejskiej babki, miała sto dwadzieścia siedem
rubli: dwadzieścia siedem zarobionych i setkę; którą jej dał uwodziciel.
Gdy zaś wyszła od niej, zostało jej wszystkiego sześć rubli. Nie umiała
oszczędzać: wydawała na siebie i dawała pieniądze każdemu, kto ją o to
prosił. Babka wzięła od niej za utrzymanie - jedzenie i herbatę - za dwa
miesiące czterdzieści rubli, dwadzieścia pięć rubli kosztowało wysłanie
dziecka, czterdzieści rubli babka pożyczyła sobie na krowę, ze dwadzieścia
rubli rozeszło się jakoś na ubranie i prezenty, toteż gdy Katiusza
wyzdrowiała, została bez pieniędzy i musiała szukać służby. Znalazło się
miejsce u leśniczego. Leśniczy był żonaty, lecz tak samo jak stanowy zaraz
od pierwszego dnia zaczął zaczepiać Katiuszę. Czuła do niego wstręt i
starała się go unikać. Ale on był bardziej doświadczony i sprytniejszy od
niej, a co najważniejsze, jako gospodarz, mógł posyłać ją, dokąd chciał;
posiadł ją upatrzywszy stosowną chwilę. Żona dowiedziała się o tym i
zastawszy raz męża samego z Katiuszą w pokoju, rzuciła się na nią z
pięściami. Katiusza nie dała się i wynikła bójka, po której wypędzono ją z
domu nie wypłaciwszy zasług. Wówczas Katiusza pojechała do miasta i
zatrzymała się u ciotki. Mąż ciotki był introligatorem i dawniej dobrze mu
się powodziło, ale teraz stracił całą klientelę i rozpił się przepijając
wszystko, co mu wpadło pod rękę.
Ciotka miała małą pralnię; z tego utrzymywała siebie i dzieci, ratując od
ostatecznego upadku zmarnowanego męża. Zaproponowała Masłowej zajęcie w
pralni. Ale Katiusza, patrząc na ciężkie życie praczek u ciotki, zwlekała i
w kantorach najmu służby domowej szukała miejsca służącej. Dostała miejsce
u pani, która mieszkała z dwoma synami, uczniami gimnazjum. W tydzień po
objęciu przez nią "obowiązku" starszy, już pod wąsem gimnazjalista z
szóstej klasy, przestał się uczyć i nie dawał spokoju Masłowej. Matka
zrzuciła całą winę na Masłową i zwolniła ją ze służby. Nowe miejsce jakoś
się nie trafiało, ale zdarzyło się, że przyszedłszy do kantoru Masłowa
spotkała tam panią w pierścionkach i bransoletach na tłustych rękach. Pani
ta dowiedziała się o trudnej sytuacji Masłowej i o tym, że poszukuje
miejsca, dała jej swój adres i zaprosiła do siebie. Masłowa poszła do niej.
Pani przyjęła ją bardzo życzliwie, poczęstowała ciastkami i słodkim winem i
posłała gdzieś swoją pokojówkę z bilecikiem. Wieczorem wszedł do pokoju
wysoki mężczyzna o długich, szpakowatych włosach i siwej brodzie; starzec
ten zaraz przysiadł się do Masłowej i zaczął przyglądać się jej i żartować
z nią uśmiechając się i błyskając oczami. Gospodyni poprosiła go do
sąsiedniego pokoju i Masłowa słyszała, jak tamta mówiła: świeżutka, prosto
ze wsi. Potem gospodyni wywołała Masłową i powiedziała, że to jest pisarz,
który ma bardzo dużo pieniędzy i niczego nie będzie żałował, jeżeli mu się
Katiusza spodoba. Spodobała się i pisarz dał jej dwadzieścia pięć rubli
obiecując, że będzie się z nią często widywał. Pieniądze rozeszły się
bardzo prędko na zapłacenie należności za życie i mieszkanie u ciotki oraz
na nową suknię, kapelusz i wstążki. Po kilku dniach pisarz powtórnie po nią
przysłał. Poszła. Dał jej jeszcze dwadzieścia pięć rubli i zaproponował, by
przeprowadziła się do oddzielnego mieszkania.
Mieszkając w lokalu wynajętym przez pisarza Masłowa zakochała się w
wesołym subiekcie sklepowym, sąsiedzie z tego samego podwórza. Sama
oświadczyła to pisarzowi i przeniosła się do oddzielnego maleńkiego
mieszkanka. Subiekt zaś, który obiecał się z nią ożenić, wyjechał, nic jej
o tym nie mówiąc, do Niżnego i oczywiście porzucił ją. Masłowa została
sama. Chciała nadal mieszkać sama, ale jej nie pozwolono. Rewirowy
powiedział jej, że może tak mieszkać tylko wtedy, gdy otrzyma żółty bilet i
będzie się poddawała oględzinom lekarskim. Wówczas znowu poszła do ciotki.
Ciotka, widząc na niej modną suknię, płaszczyk i kapelusz, przyjęła ją z
szacunkiem i już nie śmiała proponować jej zajęcia praczki, uważając, że
teraz siostrzenica stanęła na wyższym szczeblu. Dla Masłowej już nie
istniała kwestia: zostać czy nie zostać praczką. Ze współczuciem patrzyła
na katorżnicze życie, jakie wiodły w pierwszych izbach pralni blade praczki
o chudych rękach - niektóre już chore na suchoty - piorąc i prasując w
trzydziestostopniowej parze z mydlin przy otwartych zimą i latem oknach, i
przerażała ją myśl, że i ona mogła dostać się na taką katorgę.
Otóż w owym właśnie czasie, szczególnie dla niej ciężkim, gdyż nie
trafiał się żaden protektor, znalazła Masłową stręczycielka, która
dostarczała dziewczęta do domów publicznych.
Masłowa paliła już od dawna, a w ostatnim okresie pożycia z subiektem i
potem, gdy ją rzucił, coraz bardziej przyzwyczajała się do picia. Alkohol
pociągał ją nie tylko dlatego, że wydawał się jej smaczny, ale nade
wszystko dlatego, że pozwalał jej zapomnieć o wszystkich ciężkich
przeżyciach, dawał pewność siebie i swobodę zachowania, której nie miała,
gdy była trzeźwa. Bez alkoholu zawsze była smutna i zawstydzona.
Stręczycielka urządziła poczęstunek dla ciotki i upiwszy Masłową
zaproponowała jej wstąpienie do dobrego, najlepszego w mieście zakładu,
malując przed nią wszystkie korzyści i zalety tej sytuacji. Masłowa miała
do wyboru: albo poniżającą pracę służącej, związane z nią dokuczliwe
zaczepki mężczyzn i potajemne, chwilowe z nimi stosunki, albo pewne;
spokojne, zabezpieczone prawem stanowisko i dobrze opłaconą stałą rozpustę;
wybrała to drugie. Zamierzała w ten sposób odpłacić i swemu uwodzicielowi,
i subiektowi, i wszystkim ludziom, którzy wyrządzili jej krzywdę. Nęciło ją
również i było jedną z przyczyn ostatecznej decyzji to, co powiedziała jej
stręczycielka, a mianowicie, że może zamawiać sobie suknie, jakie jej się
tylko podoba: aksamitne, atłasowe i jedwabne, balowe, obnażające plecy i
ramiona. I gdy Masłowa w myślach ujrzała się w dekoltowanej żółtej sukni z
czarnym aksamitnym przybraniem - nie mogła się oprzeć i oddała paszport.
Tego samego wieczora stręczycielka wzięła dorożkę i zawiozła ją do słynnego
domu Kitajewej.
Odtąd zaczęło się dla Masłowej to życie wypełnione ustawicznym
naruszaniem boskich i ludzkich przykazań, jakie wiodą setki tysięcy kobiet
nie tylko za zezwoleniem, lecz pod opieką władzy państwowej troszczącej się
o dobro swych obywateli, życie, które dla dziewięciu kobiet na dziesięć
kończy się ciężkimi chorobami, przedwczesną zgrzybiałością i śmiercią.
Rano i w dzień - ciężki sen po nocnej orgii. O trzeciej, czwartej po
południu ospałe wstawanie z brudnej pościeli, woda selcerska po przepiciu,
kawa, gnuśne włóczenie się po pokojach w peniuarach, kaftanikach,
szlafrokach, wyglądanie przez okno spoza firanek, apatyczne wzajemne
wymyślanie sobie, potem mycie, smarowanie, perfumowanie ciała i włosów,
przymierzanie sukien, kłótnie z powodu strojów z gospodynią, przeglądanie
się w lustrze, malowanie twarzy i brwi, słodkie, tłuste jedzenie, potem
ubieranie się w jaskrawą, jedwabną, obnażającą ciało suknię; potem wejście
na jaskrawo oświetloną, udekorowaną salę, przybycie gości - muzyka, tańce,
cukierki, alkohol, tytoń i rozpusta z mężczyznami przeróżnego stanu, wieku
i charakteru: młodymi, w średnim wieku, półdziećmi i zgrzybiałymi starcami,
kawalerami, żonatymi, kupcami, subiektami, Ormianami, Żydami, Tatarami,
bogatymi, biednymi, zdrowymi, chorymi, pijanymi, trzeźwymi, ordynarnymi,
delikatnymi, wojskowymi, cywilnymi, studentami, gimnazjalistami. Krzyki i
żarty, bójki i muzyka, tytoń i picie, picie i tytoń, i muzyka od wieczora
do świtu. Dopiero rano - wyzwolenie i ciężki sen. I tak dzień w dzień,
przez cały tydzień. A w końcu tygodnia przymusowa wizyta w instytucji
państwowej komisariacie, gdzie urzędnicy, lekarze na służbie państwowej
mężczyźni, czasem poważnie i surowo, a niekiedy z żartobliwą swawolnością,
nie zważając na chroniący przed występkiem wstyd, dany przez naturę nie
tylko ludziom, lecz i zwierzętom, oglądali te kobiety i wydawali im patent
na dalsze uprawianie tych właśnie występków, które popełniały ze swoimi
wspólnikami przez cały tydzień. A potem znowu taki sam tydzień. I tak
codziennie, latem i zimą, w dnie powszednie i w święta.
W taki sposób przeżyła Masłowa siedem lat. Przez ten czas zmieniła
dwukrotnie dom i raz jeden była w szpitalu. W siódmym roku jej pobytu w
domu publicznym, a w ósmym po pierwszym upadku, gdy miała dwadzieścia sześć
lat, zdarzyło się jej to, za co osadzili ją w więzieniu i prowadzili teraz
na sąd, po sześciu miesiącach spędzonych wśród morderców i złodziejek.
III
Gdy Masłowa, zmordowana długą drogą przez miasto, zbliżała się ze swymi
konwojentami do gmachu sądu okręgowego, siostrzeniec jej opiekunek, książę
Dymitr Iwanowicz Niechludow, ten, który ją niegdyś uwiódł, leżał jeszcze w
swym wysokim sprężynowym łożu, na puchowym materacu, w zmiętej pościeli i
rozpiąwszy kołnierz czystej nocnej koszuli z holenderskiego płótna, z
zaprasowanymi zakładkami na piersiach, palił papierosa. Patrzył przed
siebie nieruchomym wzrokiem i myślał; co będzie robił dzisiaj i co było
wczoraj.
...
proxsimus