Asimov Isaac - Rowni bogom.txt

(497 KB) Pobierz
Isaac Asimov

Równi Bogom


Przełożył: Romuald Pawlikowski


Tytuł oryginału The Gods Themsehes
Copyright © by Isaac Asimov, 1972
Copyright © for the Polish translation by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 1994
Wydanie I
 
I. Przeciw głupocie...

6.*	[*Opowieść zaczyna się od rozdziału szóstego. To nie pomyłka. Mam po temu szczególne powody. Wiec, czytelniku, nie przejmuj się, czytaj i baw się dobrze (przyp. autora).] - Nic! - powiedział ostro Lamont. - Absolutnie nic z tego nie wynika. - I - jak często robił - pogrążył się w myślach. Pasowało to zresztą do jego głęboko osadzonych oczu i lekko asymetrycznego wydłużonego podbródka. Zaduma towarzyszyła mu więc często, nawet wtedy, kiedy bywał w świetnym humorze. Teraz jednak daleko było mu do pogody ducha. Jego drugie oficjalne spotkanie z Hallamem okazało się jeszcze większą klęską niż poprzednie.
- Nie dramatyzuj - uspokajał Myron Bronowski. - Nie oczekiwałeś niczego innego. Sam mi to mówiłeś. - Podrzucał orzeszki ziemne w powietrze i łapał je w locie swymi mięsistymi wargami. Perfekcyjnie. Każde ziarnko. Był niewysoki i bynajmniej - nie chudy.
- To wcale nie czyni tego przyjemniejszym. Ale masz rację, to bez znaczenia. Są jeszcze inne rzeczy, które mogę zrobić i zrobię, a poza tym - liczę na ciebie. Gdybyś tylko dowiedział się...
- Nie kończ, Pete. Słyszałem to już tyle razy. Mam poznać sposób myślenia inteligencji - nie ludzkiej.
- Nadludzkiej. Istoty z paraświata usiłują nam przekazać jakąś informację.
- Możliwe - westchnął Bronowski - ale próbują to osiągnąć korzystając z mojej inteligencji, która - jak czasami mi się wydaje - też jest nadludzka, ale tylko troszeczkę. Niekiedy, zwykle późną nocą, leżąc w łóżku, zastanawiam się, czy obce, różne inteligencje w ogóle mogą się porozumieć. Albo, po szczególnie złym dniu, usiłuję dociec, czy zwrot „różne inteligencje” cokolwiek jeszcze znaczy.
- Coś na pewno - gwałtownie powiedział Lamont, zaciskając ręce w kieszeniach swego laboratoryjnego kitla. - To Hallam i ja. Klaun-bohater, doktor Frederick Hallam, i ja. Jesteśmy istotami o odmiennych intelektach, bo kiedy mówię do niego, nic nie rozumie. Czerwieni się coraz bardziej, oczy wyłażą mu z orbit, a uszy pozostają głuche na wszelkie argumenty. Zaryzykowałbym twierdzenie, że jego umysł przestaje funkcjonować. Jednak brakuje dowodów na to, iż istnieje w ogóle stan, w którym funkcjonuje.
Bronowski wyszeptał: - Oho, żeby tak się wyrażać o Ojcu Pompy Elektronowej.
- No, właśnie: Szacowny Ojciec Pompy Elektronowej. Jego dziecko to bękart, o ile w ogóle Hallam jest ojcem. Jego wkład w prace nad Pompą był najmniej wymierny. Wiem o tym najlepiej.
- Ja też o tym wiem - powiedział Bronowski. - Tyle razy mi to już mówiłeś. - I podrzucił następny orzeszek w powietrze. Korpulentny naukowiec nigdy nie chybiał.
 
1.	A wszystko rozpoczęło się trzydzieści lat wcześniej, gdy Frederick Hallam został radiochemikiem. Farba drukarska nie zdążyła jeszcze wtedy wyschnąć na jego pracy doktorskiej i nic nie wskazywało na to, że już wkrótce Hallam zatrzęsie światem w posadach.
Powodem światowego wstrząsu okazała się stojąca na biurku Hallama zakurzona butla na odczynniki z napisem „Wolfram”. Nie była jego własnością, nigdy jej nie używał. Był to spadek z zamierzchłych czasów po jednym z wielu użytkowników pokoju, który potrzebował wolframu z jakiegoś dawno zapomnianego powodu. To nawet nie był już wolfram. Butla zawierała kuleczki czegoś, co pokrywała już w tym czasie gruba warstwa tlenku - szarego i zakurzonego. Do niczego się to nie nadawało.
Pewnego dnia jednak - dokładnie było to 3 października 2070 roku - Hallam wszedł do laboratorium i zabrał się do pracy. Niespodziewanie jego wzrok przykuła butla. Podniósł ją. Była od niepamiętnych czasów zakurzona i miała wyblakłą nalepkę. On wtedy jednak ryknął: - Do jasnej cholery, kto u diabła tu grzebał!
Tak w każdym razie relacjonował to Denison, który usłyszał wściekły głos Hallama, i który pokolenie później opowiedział o tym Lamontowi. Oficjalna wersja opowieści o odkryciu, przedstawiana w książkach, nie podaje dokładnie frazeologii użytej przez odkrywcę. Kreuje jednoznaczny obraz chemika, człowieka o bystrym spojrzeniu, świadomego zmian, wyciągającego daleko idące wnioski na podstawie wnikliwej dedukcji.
Ale nie było to tak. Rzeczywistość daleka była od ideału. Hallam bowiem do niczego nie potrzebował wolframu. Zawartość butli nie przedstawiała dla niego żadnej wartości i jakiekolwiek grzebanie w niej nie miało dla niego znaczenia. Jednakże nienawidził, gdy ktoś zmieniał coś na jego biurku (nie tylko on zresztą...), a wręcz podejrzewał innych o szczere chęci zawładnięcia jego własnością z czystej li tylko złośliwości.
Nikt w owym czasie nie przyznał się do tego przestępstwa. Jedynie Benjamin Allan Denison, którego pokój znajdował się po drugiej stronie korytarza, tuż naprzeciw - otwartych tego dnia - drzwi Hallama, miał wątpliwą przyjemność usłyszeć subtelną uwagę radiochemika, a spojrzawszy znad papierów - natknąć się na jego pełen wyrzutu oskarżycielski wzrok.
Nie przepadał za Hallamem, podobnie jak większość pracowników instytutu, a ponadto źle spał zeszłej nocy; był więc raczej zadowolony - jak później wspominał - że będzie mógł na kimś wyładować swe rozdrażnienie, Hallam nadawał się do tego doskonale.
Denison czekał więc tylko na niego, a gdy ten prawie że przycisnął mu butlę do twarzy, odsunął się z oczywistym niesmakiem. - Dlaczego, u diabła, miałbym się interesować twoim wolframem? - zapytał. - Dlaczego ktokolwiek miałby się nim interesować? Przyjrzyj się tylko tej butelce, a zobaczysz, że nie była otwierana przez dwadzieścia lat. Gdybyś nie położył na niej swych brudnych łap, mógłbyś się przekonać, że nikt jej nie dotykał.
Twarz Hallama poczerwieniała z wściekłości. Zaciskając zęby, wycedził: - Słuchaj, Denison, ktoś podmienił jej zawartość. To nie jest wolfram. - Denison pozwolił sobie wtedy na leciutki, ale wyraźnie pogardliwy uśmieszek. - Skąd TY to wiesz?
Właśnie z takich elementów, małostkowych gniewów i wymierzonych na oślep ciosów tworzy się historia.
Uwaga Denisona zabrzmiała dość szczególnie, bowiem jego dorobek naukowy, równie świeży jak Hallama, był o wiele bardziej imponujący i dlatego właśnie Denison był nadzieją wydziału. Hallam wiedział o tym i, co gorsza, wiedział to Denison. Nie robił zresztą z tego tajemnicy. „Skąd TY to wiesz?” Denisona z dokładnym i pewnym akcentem na „ty” było więcej niż wystarczającym powodem późniejszych wydarzeń. Gdyby nie ów incydent, Hallam nigdy nie zostałby największym i najszacowniejszym naukowcem w historii ludzkości, tak przynajmniej skomentował ten fakt Denison, udzielając wywiadu Lamontowi.
Zgodnie z wersją oficjalną, tego pamiętnego poranka Hallam przyszedł do biura i zauważył, że zakurzone ciemnoszare kulki zniknęły. Nie pozostał nawet po nich pył na wewnętrznych ściankach butli, a ich miejsce zajęła czysta stalowoszara substancja. Naturalnie Hallam od razu podjął prace badawcze.
Pomińmy jednak wersję oficjalną. Tak naprawdę to przecież Denison nadał bieg sprawie. Gdyby ograniczył się do prostego przeczenia lub wzruszenia ramionami, być może Hallam pytałby innych, aż w końcu zmęczony detektywistycznymi zabiegami odłożyłby butelkę na bok. Tym samym
- dopuściłby do katastrofy, mniej lub bardziej gwałtownej w zależności od tego, jak bardzo odkrycie to odwlekłoby się w czasie. W każdym razie jedno jest pewne - nie Hallam znalazłby się na piedestale.
Ale na ścinające go z nóg „Skąd TY to wiesz?” Hallam mógł jedynie wściekle odpowiedzieć: - Ja ci jeszcze pokażę, że wiem!
Później nic już nie mogło go powstrzymać przed działaniem, gotów był nawet posunąć się do ostateczności. Analiza metalu znajdującego się w wysłużonej butelce stała się dla Hallama zadaniem pierwszoplanowym, a jego życiowym celem - zdarcie wyniosłej dumy z cienkonosej twarzy Denisona i wiecznego śladu pogardy z jego bladych warg.
Denison nigdy nie zapomniał tej chwili, bo jego uwaga spowodowała, że Hallam otrzymał Nagrodę Nobla, on natomiast - skazał siebie na zapomnienie. Nie wiedział (a nawet gdyby wiedział, tak naprawdę nic by go to nie obchodziło), że w Hallamie spoczywały niewyczerpane pokłady uporu, że posiadał cechującą średniaków bojaźliwą potrzebę osłaniania swej dumy, która w owym czasie miała mu przynieść zwycięstwo i która okazała się znacznie skuteczniejsza niż wrodzona inteligencja Denisona.
Hallam zaczął od razu, nie tracił czasu. Zaniósł metal do Zakładu Spektografii Masowej. Było to posunięcie naturalne dla radiochemika. Poza tym znał tamtejszych techników, z którymi pracował wcześniej, i na których mógł wywrzeć pewien nacisk. Presja okazała się tak silna, iż zadanie to uznano za pilniejsze od wielu - zdawałoby się - bardziej istotnych badań.
W końcu specjalista od spektografii masowej powiedział:
- No, więc, to nie jest wolfram.
Szeroka, posępna twarz Hallama skrzywiła się w nieporadnym uśmiechu. - Dobrze. Powiem to temu mądrali Denisonowi. Chcę mieć raport i... 
- Ale chwileczkę, doktorze Hallamie. Mówię, że to nie jest wolfram. To wcale nie znaczy, że wiem, co to jest.
- Nie rozumiem. Nie wie pan, co to jest?
- Uważam, że wyniki są dziwaczne. - Technik zamyślił się przez chwilę. - To może się wydać niewiarygodne, ale... ładunek właściwy całkowicie się nie zgadza.
- Jak to: nie zgadza się?
- Jest za wysoki. Po prostu nie może być taki.
- W tej sytuacji - powiedział Hallam i wydał następne polecenie, które otworzyło mu drogę ku Nagrodzie Nobla; można by nawet posunąć się do stwierdzenia, że tym właśnie na nią zasłużył, niezależnie od motywacji, jaka nim kierowała. - Należy zbadać częstotliwość promieniowania rentgenowskiego charakterystycznego i oszacować ładunek. I jeszcze... proszę się nie obijać i nie gadać, że coś tam jest niewiarygodne.
Kilka dni później w gabinecie Hallama znowu pojawił się ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin