Sandemo Margit - Opowieści tom 27 zaginiony.rtf

(642 KB) Pobierz
MARGIT SANDEMO

 

 

MARGIT SANDEMO

 

 

 

 

ZAGINIONY

 

 

 

Z norweskiego przełożyła

MAGDALENA STANKIEWICZ

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

POL-NORDICA

Otwock 1998

 

 

Przekład elektroniczny przygotował

JaWa

 

 

ROZDZIAŁ I

 

Jaka cicha letnia noc! Mrok nadawał wojskowym barakom niezwykły charakter, rozmywał ich kontury, tak jakby zaraz miały się rozpłynąć w nieruchomym powietrzu.

David odruchowo odgarnął z czoła gęste popielatoblond włosy. W sali chorych palenie było zabronione, wyszedł więc na zewnątrz. Stał na schodach, próbując się uspokoić po nieoczekiwanej pobudce. Krzyk strachu brzmiał jeszcze w jego uszach.

Ta łagodna jasna noc obudziła w nim intensywną tęsknotę za domem, za Norwegią, za niepowtarzalną atmosferą północnych letnich nocy. Oczywiście Francja była cudownym krajem i czuł się tu jak u siebie w domu, ale wychował się w Norwegii, spędził tam dzieciństwo i pierwsze lata młodości. Tam też została jego matka i rodzeństwo. Tutaj mieszkał tylko jego stryj, z którym nigdy tak naprawdę się nie zgadzał.

Wyjazd do Francji na studia – czyż nie było to marzeniem większości młodych ludzi? A David de Saint-Colombe posiadał ku temu wszelkie możliwości: francuskie nazwisko z księgi rodów szlacheckich i wpływowego stryja w Paryżu, który zapisał go na studia medyczne na uniwersytecie. Rodzina chciała, aby David został lekarzem, a on sam nie miał nic przeciw takiej propozycji.

Dzięki studiom David nigdy nie myślał o służbie wojskowej. Ale powołanie do wojska przyszło pewnego dnia nagle i niespodziewanie. Początkowo sądził, że to jakaś potworna pomyłka, stryj jednak szybko wyprowadził go z błędu. Używając wzniosłych słów, wygłosił wykład o obowiązku i zaszczycie, jakim jest obrona ojczyzny. Czyż David nie był obywatelem francuskim po swoim ojcu? I czyż nad Europą nie wisiała groźba wojny? Czy Francja nie potrzebowała wszystkich zdolnych do służby mężczyzn, czy nie zauważył powszechnej mobilizacji?

Tak, David musiał się z tym zgodzić. W owym roku, 1914, atmosfera w Europie była niezwykle napięta. David przerwał więc swoje prawie ukończone studia medyczne i przywdział mundur.

Jego niebieskie oczy zwęziły się, kiedy przebiegł wzrokiem dziedziniec i posępne koszary. W głębi duszy nienawidził tego wszystkiego! Nie był materiałem na żołnierza, nigdy nie mógłby nim być. Od razu mianowano go oficerem – ze względu na wykształcenie automatycznie został porucznikiem i nic na to nie mógł poradzić. Uparcie jednak trwał przy swoim: przy pracy w lazarecie, która jako jedyna interesowała go w służbie wojskowej. Chciał także jakoś wypełnić przymusową przerwę w studiach. Ostatecznie zwyciężył. Rodzina musiała uznać, że nigdy nie uda się uczynić z niego ambitnego żołnierza.

Jean-Pierre’owi znowu śnił się koszmar. Był na razie jedynym pacjentem w polowym szpitalu. Załamanie nerwowe. To ostatnia rzecz, jakiej można by się spodziewać po tym człowieku. Niski, krępy Jean-Pierre swój niewielki wzrost rekompensował arogancją i zuchwalstwem. Odważniejszego niż on nie znalazłoby się w całym oddziale. Jean-Pierre należał do urodzonych bohaterów wojennych, takich, którzy wycinają rysy na kolbie karabinu na oznaczenie każdego zabitego nieprzyjaciela i dostają odznaczenia za odwagę na polu bitwy. Jean-Pierre żałował z pewnością, że Francja nie bierze udziału w żadnej wojnie. To niepojęte, że taki człowiek w ogóle posiada nerwy.

David ponownie odgarnął do tyłu spadające na czoło włosy. Papieros zaczął parzyć mu czubki palców, więc rzucił niedopałek i przydeptał butem na cementowych schodach. Jean-Pierre gardził nim, David wiedział o tym. Nazywał go pupilkiem tatusia. Cokolwiek niesprawiedliwie, ponieważ ojciec Davida zmarł wiele lat temu. Nie każdy automatycznie staje się złotym młodzieńcem tylko dlatego, że otrzymał szlacheckie nazwisko i trochę pieniędzy do własnej dyspozycji. Ale Jean-Pierre myślał schematycznie jak rzadko kto. „Wyższe sfery to warstwa snobów, którzy dbają tylko o forsę”. Koniec i kropka!

Ktoś stanął z tyłu w drzwiach niczym ogromny cień czyhającego zła. David nie musiał się oglądać, żeby wiedzieć, kto. Poczuł, jak mu ciarki przechodzą po plecach, nie chciał się odwracać. Nie dość że miał pod swą opieką tego nieszczęsnego Jean-Pierre’a, to w dodatku był tu jeszcze Marc le Fey, najbardziej tajemniczy żołnierz w kompanii. Marc nie przyszedł porozmawiać, David wiedział o tym. Jego intrygujący asystent stał tylko oparty o framugę drzwi, samotny, zamknięty w swym milczeniu.

Człowiek zwykle obawia się tego, czego nie rozumie. Wszyscy w jednostce trzymali się więc z dala od Marca le Fey, obserwowali go z respektem pomieszanym ze strachem, szeptali za plecami przedziwne historie, które stawały się tym bardziej niesamowite, im dalej były powtarzane. Nikt właściwie nie wiedział nic o tym człowieku, o tym, co kryło się za nieustanną wrogością w jego lodowato szarych oczach.

Jedynie David wiedział nieco więcej. Pamiętał moment przybycia Marca do garnizonu. Przywieziono go jak jakieś zwierzę, zamkniętego i skrępowanego. Dano mu broń, lecz on cisnął ją na ziemię i za nic nie chciał wziąć do ręki. David zobaczył jeszcze coś, co przyprawiło go o dreszcze – nadgarstki Marca z głębokimi bliznami po rzemieniach lub łańcuchach. A jego plecy! Trudno by zliczyć, ile razów otrzymał w swoim życiu ten człowiek. Inni żołnierze już pierwszego wieczoru nie chcieli spać z nim w jednej Sali, obawiali się siły jego mięśni i niemej nienawiści.

Francja jednak potrzebowała każdego mężczyzny zdolnego do służby wojskowej, zamiast więc wsadzić Marca le Fey do aresztu lub po prostu zwolnić z obozu pracy, dowództwo ofiarowało go „w prezencie” Davidowi. Teraz pełnił funkcję asystenta w szpitalu, gdzie otrzymał osobny kąt do spania. Być może przełożeni liczyli też na to, że łagodne usposobienie Davida będzie miało na tego dziwaka dobry wpływ?

David zacisnął wargi. Nic na tym świecie nie mogło mieć jakiegokolwiek wpływu na Marca le Fey!

Współpraca między nimi układała się właściwie w bardzo dziwny sposób. Przeważnie Marc wykonywał polecenia Davida, zachowując całkowitą obojętność, czasami tylko jego oczy płonęły nienawiścią. Davidowi nigdy się nie udało dowiedzieć, co napełniało takim gniewem tego człowieka, i, mimo że nie chciał się do tego przyznać, śmiertelnie się go bał.

David minął w drzwiach Marca, rzucając tylko krótko:

– Chodź.

Szare oczy mężczyzny zwęziły się pod gęstymi, czarnymi brwiami, ale nic nie powiedział. Weszli do Sali chorych. Stało tam pięć pustych łóżek, starannie zaścielonych, na szóstym w skotłowanej pościeli spał Jean-Pierre.

David lekko trącił pacjenta w ramię.

– Jean-Pierre! Obudź się!

Żołnierz odwrócił się oszołomiony i spojrzał nieprzytomnym, przerażonym wzrokiem. Jęknął jeszcze ze strachu, na wpół pogrążony w swym dławiącym śnie.

– David de Saint-Colombe? Co tu robisz?

Jesteś w szpitalu. Coś ci się śniło.

– Ech, idź do...

Pospolita twarz, nie odpychająca, ale też niezbyt sympatyczna, wyrażała niechęć. Chory odwrócił się do ściany.

– Musisz wziąć tabletkę – powiedział David stanowczo. – Twoje nerwy są zbyt napięte.

– Nic mi nie jest – odparł Jean-Pierre z naciskiem. – A poza tym nie chcę więcej tego świństwa, którym mnie szpikujecie. To i tak nic nie pomoże.

– A może papierosa? – spytał David ostrożnie.

Pacjent odwrócił się gwałtownie i spojrzał podejrzliwie.

– Przecież tu nie wolno palić.

– Zdarzają się czasami wyjątki – uśmiechnął się David. – Proszę! wyświadczysz mi przysługę, jeżeli weźmiesz, bo postanowiłem skończyć z paleniem. Proszę bardzo!

Jean-Pierre z wahaniem wyjął papierosa drżącymi palcami, David podał mu ogień. Przez chwilę zaciągali się dymem w milczeniu. Jean-Pierre rzucił niespokojne spojrzenie w stronę Marca, który stał przy oknie zwrócony do nich plecami. Jakby rozumiejąc, że jego obecność jest niepożądana, Marc le Fey wyszedł po chwili do innego pokoju.

– Może chciałbyś porozmawiać? – spytał cicho David.

Nagle Jean-Pierre stał się czujny. Usta wykrzywił mu grymas pogardy.

– Psycholog-amator, początkujący księżulek, co? – I dodał arogancko: - Nie ma o czym gadać.

– A jednak. Taki człowiek jak ty nie załamie się nerwowo z byle powodu. Musisz pozbyć się tego balastu, Jean-Pierre, musisz uporządkować swoje życie i teraz masz szansę. Możesz być pewien, że twoich słów nie powtórzę nikomu. Sądzę, że będzie ci lżej, jeżeli częścią swoich kłopotów podzielisz się z innymi.

– Gadanie – odparł tamten niepewnie. – A nawet jeżeli to zrobię, to dlaczego akurat z tobą? Jesteś chyba ostatnim, który by mnie zrozumiał. Ty, z twoimi pieniędzmi i stryjem, i całą tą bandą snobów. Chowasz się w tym szpitalu, bo nie chcesz wziąć broni do ręki! Co z ciebie za mężczyzna?

David zmarszczył czoło. Różnili się jak noc i dzień, mimo to uważał, że musi wyjaśnić przyczynę koszmarów dręczących Jean-Pierre’a.

– Mam własne poglądy i myślę, że trwanie przy nich wymaga także pewnej odwagi. Byłoby mi o wiele łatwiej postępować tak, jak nakazuje dowództwo. Nie można jednak działać wbrew swym zasadom. Po prostu nie nadaję się na żołnierza. Ale nie o mnie mieliśmy rozmawiać, lecz o tobie. Musi chyba istnieć jakieś wytłumaczenie twoich koszmarnych snów? Zostałeś tu przeniesiony, ponieważ chłopaki z twojej Sali nie mogli przez ciebie spać. Tabletki na dłuższą metę niczego nie załatwią. Co ci się śni?

David nie otrzymał odpowiedzi. Jednak opór Jean-Pierre’a zaczął słabnąć, pacjent wahał się, więc David czekał.

– Czy masz jeszcze papierosa? – spytał po chwili Jean-Pierre.

David podał mu następnego.

Tamten zapalił i głęboko się zaciągnął.

– Czy potrafisz dochować tajemnicy?

– Naturalnie – zapewnił David.

Znowu zapadła cisza. Jean-Pierre nie wiedział widocznie, od czego zacząć.

– Dlaczego mówisz po francusku z takim dziwnym akcentem?

– Ponieważ przez prawie całe życie mieszkałem w Norwegii. Moja matka jest Norweżką.

Jean-Pierre spojrzał na Davida podejrzliwie, jak gdyby uważał go za szpiega, lecz widocznie w końcu uznał, że skoro Norwegia jest neutralnym krajem, to nic mu nie grozi. Uczynił ruch w stronę drzwi.

– A ten kryminalista...?

– Marc? Nie ma go.

– No dobrze. Czy zdarzyło ci się kiedyś, by jakiś sen ciągle powracał? Noc w noc?

– Tak, jeżeli coś oznaczał.

– No, ale mój sen niczego nie oznacza – przerwał mu Jean-Pierre. – Ja w ogóle nie wierzę... – Zamilkł i westchnął smutno. – Śni mi się dwoje oczu, Davidzie – podjął po chwili. – Najbardziej niezwykłych oczu na świecie. Stają się coraz większe i większe. Kryje się w nich żal i rozczarowanie całego świata. Nie mogę się od nich uwolnić!

Ukrył twarz w poduszce, waląc bezsilnie pięścią w łóżko.

– A więc kogoś zawiodłeś? – spytał David łagodnie. Dziewczyna?

Jean-Pierre uspokoił się. Odetchnął.

– Tak, ale to nie to, o czym myślisz. Nic między nami nie zaszło. Nic. Krótkie, niezwykłe spotkanie, tylko tyle. Była przecież dzieckiem.

Krótkie spotkanie? Jakże mogło aż tak poruszyć tego cynicznego człowieka?

– Zacznij od początku. A więc skrzywdziłeś dziewczynę. Ale... opowiedz może najpierw o sobie.

– Hm... cóż mogę powiedzieć o sobie? Nie mieszkam w luksusowej willi, nie mam...

– Daruj to sobie! – przerwał mu ostro David. – Marudzisz i marudzisz w kółko o tych swoich kompleksach.

– Kompleksach! Ja? – najeżył się Jean-Pierre. – Uważaj, co mówisz! No, dobrze. W cywilu pracuję w ogrodnictwie. Jako praktykant. Mam ojca, matkę i tak dalej. Lubię motory i gorzałkę od czasu do czasu. Mam dziewczynę, z którą się związałem. Inez. Powinieneś ją zobaczyć!

Zakreślił w powietrzu jej kształty.

– A więc zostawiłeś „dziewczynę z oczami” dla tej Inez?

– Nie, nie – zaprzeczył Jean-Pierre. – To zupełnie nie tak!

David popatrzył w sufit, pod którym smugi dymu unosiły się w lekkim tańcu.

– Czy wreszcie opowiesz tę historię?

– To nie żadna historia. Tylko krótki epizod. Chociaż bardzo tajemniczy. Wybraliśmy się w pewną niedzielę na wycieczkę do północnej Francji, mój przyjaciel, Inez, no i ja, i moja sympatia, rozumiesz? Jechaliśmy do ciotki przyjaciela. Inez była wtedy z nim, ale od razu zauważyłem, że się mną interesuje. I naturalnie zakochałem się na śmierć!

– A co z twoją dziewczyną?

– Ech, nic. Jest teraz z moim kolegą. Wymieniliśmy się dziewczynami.

– Wspaniale – skomentował sucho David. – I co dalej?

– Miejscowość nazywała się Croix-sur-les-Collines. Wszyscy chcieli koniecznie zwiedzić kościół. Ja nie znoszę takich zabytków i zamiast tego wybrałem się na spacer. Rozmyślałem o Inez i... Zaszedłem dość daleko, dotarłem na szczyt wzgórza i zobaczyłem tam ogromny kamienny krzyż. Potem znowu wszedłem do lasu. Nagle znalazłem się na polanie. Ty byś pewnie powiedział, że jest cudowna, dla mnie była nieciekawa. Jednak panował tam dziwny nastrój. Sądzę, że to za sprawą światła księżyca wszystko wydawało się takie tajemnicze. Dokładnie jak w powieści grozy, z gęstą mgłą i temu podobnymi, wiesz, tuż przed pojawieniem się potwora. Kiedy więc zobaczyłem, że ktoś wychodzi spomiędzy drzew, nawet nie byłem zaskoczony. Najpierw myślałem, że to rusałka albo zjawa, ale potem się zorientowałem, że to dziewczyna w białej koszuli nocnej z długimi, rozwianymi włosami. Wpadła prosto na mnie. Musiała się potwornie przestraszyć, bo tylko pisnęła z przerażeniem, kiedy złapałem ją za ramię. „Spokojnie, panienko, nie zjadam małych dziewczynek na kolację”, powiedziałem. Na początku z trudem łapała oddech, ale wkrótce udało mi się uspokoić to pisklątko. Była naprawdę ładną młodziutką dziewczyną, lecz nie dla mnie, oczywiście. Ani też dla ciebie. Na takie faceci z twojej klasy nawet nie spojrzą albo tylko wykorzystują i znikają. Ze wsi, wiesz. Wydawała się taka czysta i świeża jak nowo narodzone dziecko. Oczy jak gwiazdy, krągłe policzki, a jaki uśmiech, chłopie!

Jean-Pierre zgasił papierosa. Echo jego słów brzmiało jeszcze w gęstniejącym powietrzu. David wstał i otworzył okno. Dym z papierosów wolno wypełzał w jasną noc.

– A więc to jest ta „dziewczyna z oczami”?

– Tak. Te przeklęte oczy prześladują mnie wszędzie!

Otarł czoło, na którym David dostrzegł krople potu:

– To była naprawdę dziwna młodziutka istota – mówił dalej Jean-Pierre w zamyśleniu. – Zazwyczaj dziewczyny kojarzą mi się tylko z jednym. Ale z tą mogłem porozmawiać. Spytała, kim jestem, i powiedziałem jej wszystko. No, może niezupełnie, nie wspomniałem o Inez, bo z dziewczynami trzeba uważać, nawet jeżeli nie są jeszcze dorosłe, a ta wprost pożerała mnie oczami. Potrafiła nakłonić mnie do rozmowy. Nie, ty tego nie rozumiesz.

– Jednak rozumiem – zapewnił łagodnie David. – Umiała słuchać, prawda? Rzeczywiście interesowało ją to, co mówiłeś. Rzadko spotyka się takich ludzi.

– No właśnie. Inez nie potrafi słuchać. W pośpiechu rzuca nerwowo jakąś uwagę i sięga po puderniczkę. Ale do rzeczy. To dziewczę... Kiedy odkryłem przed nią całą swoją duszę, że tak powiem, wtedy przypomniałem sobie, jak bardzo się przeraziła na początku. Zapytałem więc, kim jest i co tu robi. Wtedy uchwyciła się mocno mego ramienia, aż poczułem się trochę zakłopotany, i patrząc na mnie tymi swoimi oczami, zaczęła błagać i zaklinać: „Proszę nas stąd zabrać, monsieur Jean-Pierre, mnie i mojego brata! Chociaż kawałek drogi, nie będziemy sprawiać kłopotu, obiecuję! Oni nas śledzą, chcą nas skrzywdzić, próbowaliśmy uciekać, ale oni są wszędzie!”

Jean-Pierre przeżywał całą sytuację od nowa.

– Zastanawiałem się, czy ci „oni” w ogóle istnieją. Sprawiała wrażenie rozhisteryzowanej. Jedyne, co mogłem z niej wydobyć, to że „oni” porwali jej młodszego brata. Nie mogła uciec, mówiła, bo z pewnością by ją zabili.

Jean-Pierre przerwał i próbował oddychać spokojniej.

– Z początku jej nie wierzyłem, ale cały czas powtarzała swoją prośbę oraz, że „oni” są niebezpieczni. Ich przywódca nazywał się chyba Lasalle lub jakoś tak. W końcu obiecałem beztrosko, że ich ze sobą zabiorę. Jezu, jak się ucieszyła! Ale nie mogła przecież wyjechać w koszuli nocnej i koniecznie musiała zabrać ze sobą brata. Uzgodniliśmy więc, że spotkamy się za dwie godziny w tym samym miejscu. Davidzie, wtedy naprawdę chciałem dotrzymać obietnicy. Uległem chyba temu tajemniczemu nastrojowi.

– A potem?

Westchnął głęboko i ciągnął dalej udręczony:

– Potem moja dziewczyna i kolega nie chcieli ze mną rozmawiać. Twierdzili, że coś zaszło między mną a Inez. Była to i prawda, i nie. Więc kiedy Inez zaproponowała, żebyśmy jak najszybciej wracali we dwoje do domu, byłem tak podniecony, że zapomniałem o dziewczynie z lasu. Aż do następnego ranka, kiedy to byliśmy już w Paryżu, nie myślałem o Madeleine.

– Tak miała na imię?

– Tak. Wtedy jednak znajdowaliśmy się już wiele kilometrów od tego miejsca, był jasny dzień i po prostu uznałem historię opowiedzianą przez Madeleine za wytwór jej wybujałej wyobraźni.

Jean-Pierre uniósł się na łokciu i mówił dalej:

– Ale potem, kiedy Inez mi spowszedniała, rozmyślałem o Madeleine. Często!

Jego twarz wykrzywił grymas.

– Widziałem ją, Davidzie, jak tam stoi, trzymając brata za rękę... i czekała na mnie. A ja nigdy nie przyszedłem! Do diabła! – Bezsilny uderzył pięścią w łóżko. – A jeśli jej historia była prawdziwa! Pomyśl tylko, Davidzie!

David nie odpowiedział. Sama opowieść Jean-Pierre’a niespecjalnie go poruszyła, o wiele więcej mówiły gwałtowne reakcje pacjenta.

– Nigdy nie udało mi się zapomnieć o Madeleine, Davidzie. Podobała mi się, rozumiesz. Była taka ufna i... Zawsze, kiedy czuję się przygnębiony, myślę o tej nocy i wiem, że Madeleine potrafiłaby mnie zrozumieć. Jest to dla mnie pewnego rodzaju pociechą. Byłoby pociechą, gdybym nie zachował się tak podle wobec niej.

Na pozór obojętnie, lecz z drżeniem w głosie, dodał:

– Jest tak, jak mówiłem, żadnego punktu zaczepienia. Nie wiem już, czy to prawda, czy nie.

David wyjrzał na zewnątrz. Światło poranka przedzierało się przez korony brzóz, odkrywając brzydotę baraków. Z pomieszczenia obok dochodził odgłos stąpania cieżkich żołnierskich butów. To Marc le Fey chodził tam i z powrotem.

– Jednego możesz być pewien, Jean-Pierre – stwierdził David. To zdarzyło się naprawdę i myślę, że dziewczyna niczego sobie nie wymyśliła. Bardzo mocno to przeżywasz.

– Wiesz, nie chciałem skrzywdzić tego dziecka!

– Dwojga dzieci – poprawił go David. – Brata także. Czy zresztą była dzieckiem? Coś mi mówi, że to dorosła dziewczyna.

– Hm, możliwe, ale nie miała w sobie nic z dorosłości. Trudno ocenić, ale sądzę, że to dziecinna osiemnastolatka.

– Wiesz, podejrzewam, że się w niej zakochałeś.

– W Madeleine? Nigdy! Nie jest w moim typie. Ale, do licha, polubiłem ja. Po bratersku.

David spojrzał na swego pacjenta.

– Sądzę, że jedyny sposób na pozbycie się wyrzutów sumienia, to pojechać tam i spróbować naprawić swój błąd. Jedź i sprawdź, co się z nią stało.

Jean-Pierre się żachnął.

– Wtedy za podróż płacił mój kolega. W tej służbie nie zarabia się aż tyle!

– Mam nadzieję, że niedługo dostaniemy urlop. Pojadę tam z tobą. O pieniądze nie musisz się martwić. Czuję się za ciebie odpowiedzialny, a poza tym ta historia wzbudziła moją ciekawość. Zgoda?

– Jesteś chyba niespełna rozumu!

– Nie chcesz?

– A jakże, do diabła, strasznie chciałbym tam znowu pojechać. Bóg jeden wie, jak bardzo! Ale...

– Możemy wziąć mojego bugatti.

– Bugatti? Samochód?

Jean-Pierre gwałtownie wyskoczył z łóżka, że zaplątał się w pościel i runął jak długi na podłogę. Kiedy, wściekle przeklinając, zdołał się wreszcie wyswobodzić, spojrzał na Davida rozradowany.

– Na co czekamy? Kiedy wyruszamy?

David uśmiechnął się trochę kwaśno.

– Bogactwo nie jest takie złe, kiedy można z niego korzystać, co?

– Bugatti! – wyszeptał Jean-Pierre. – Ten nowy, mały sportowy model? Nie? Ale ten duży też jest rekordowo szybki. Bugatti! Inez powinna go zobaczyć! Myślisz, że moglibyśmy zabrać Inez? Nie, zresztą nie. Nie bierzemy jej!

 

Los jednak sprawił, że stało się inaczej. Podróż Davida i Jean-Pierre’a musiała zostać odłożona.

 

– Chcę do domu, do mamy!

– Tak, kochanie, wiem o tym.

– Kiedy będziemy w domu, Madeleine?

– Wkrótce, braciszku, już wkrótce.

Jednak w głosie dziewczyny nie było przekonania, tylko ledwie wyczuwalny strach, którego nie udało jej się całkowicie ukryć. Siedzieli obok siebie na łóżku w pięknym pokoju dużej posiadłości. Kiedy dni spędzone w całkowitym odosobnieniu zamieniają się w tygodnie i miesiące, pryskają wszelkie nadzieje i pozostaje tylko dławienie w gardle.

Usłyszała pukanie do drzwi. Dla Madeleine był to sygnał, że przyniesiono tacę z jedzeniem. Drzwi otworzyły się i stanął w nich mężczyzna o wyzywającym spojrzeniu. Chłopiec nigdy go nie widział.

Ale Madeleine widywała go wielokrotnie. Znała właściwie wszystkich, którzy mieszkali w posiadłości. Madeleine, choć prosta dziewczyna, nie była wcale głupia. Wiedziała, co to oznacza. Prześladowcy nie bali się pokazywać jej swych twarzy, bo i tak nie będzie miała okazji żadnego z nich zdemaskować.

– Spójrz, ile pyszności dostaliśmy! – zawołała z udawaną radością do chłopca. – Chodź i siadaj przy stole!

Sama ledwie napoczęła jedzenie. Spojrzała w górę na niewielki skrawek nieba widoczny przez zasłonięte okno. Czy już nigdy nikt tu się nie zja...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin