Zwikiewicz Wiktor - Imago.rtf

(1330 KB) Pobierz

Wiktor Żwikiewicz

 

 

Imago

 

 


Rozdział I — Punkt zaczepienia

 

Szklaną komorę wypełniał brzask tak delikatny, jakby szarym popiołem osiadał na cząsteczkach pyłu rozwianego w kosmicznej przestrzeni.

Z absolutnej ciemności objawiły się najpierw iskierki szronu — kryształki pary i powietrza zestalonego na szybie — pamięć JEGO ostatniego oddechu.

Coraz więcej rodziło się kształtów.

Powolny czas je lepił ze świtu wsączanego przez soczewki wytrzeszczone w mrok; najpierw rozjaśnił JEGO czoło — guzowaty, ledwie siwym pasmem przedzielony łeb, ominął wnęki oczodołów i po ostrym grzbiecie nosa ześliznął się na policzki — przylgnął do zwiędłej tkanki liścia.

Skulona postać tylko kulę czaszki kierowała prosto we wzdęty pęcherz ekranu. Poniżej czoła twarz się kurczyła gwałtownie, brunatnymi fałdami porowatej skóry zwierała w maleńką, zaciśniętą pięść. Podbródek oparty na piersi. Pajęczyna srebrzystej materii obwisła na kantach wąskich ramion. Czarne sęki rąk oparte na szklanej podkowie — podsiąkają światłem.

Siedzi tak — skulony, wyschły do najtajniejszej głębi — liść odpadły z gałęzi, porwany przez wiatr słoneczny, zasuszony i zbrunatniały w kosmicznej przestrzeni.

Pamięć jest czarną glebą, w której się zawiązują korzenie czasu, aby wydźwignąć Drzewo Kosmosu, przestrzenią nadąć pień potężny, rozkręcić galaktyczne ramiona konarów, kędy prawa fizyki tłoczą energię między kruche gałązki gwiazd. Wszystko po to, aby się z pąków planet wykluły żywe listki roślin, zwierząt oraz ludzi. I — jeśli pozwoli traf — żeby, w którymś z kolei pąku, zawiązał się prawdziwy kwiat.

Jeśli go brak — w zielonych liściach dojrzewa tęsknota za przepychem barw.

Potem w tarczach ekranów budzą się i gasną źrenice gwiazd.

Rozwija się i zasycha liść.

Tysiące narodzin i śmierci, zanim pętla przeznaczenia zawróci GO do punktu wyjścia w koronie Drzewa Kosmosu. I po raz ostatni otworzy się przed nim gwiezdne oko, jak świeży sęk, z którego można zlizać żywiczną kroplę.

W pancernym ziarnie odezwie się szelest mechanizmów wskrzeszanych kolejno przez dopływ energii ze słonecznych baterii. Tylko ON będzie wciąż nieruchomy, choćby szron wyparował sprzed JEGO twarzy, zwilżył powieki i zdrewniałą bliznę zaciśniętych warg. Nawet gdy światło wypełni statek zapachem wiosny — ON długo jeszcze będzie siedział zesztywniały całkiem, dłońmi wparty w pulpit już ożywiony pulsem podszkliwnych tęcz. JEGO zmartwiałe ręce wciąż będą z wierzchu tylko przyprószone błękitnawym światłem.

Aby przefrunąć z gałęzi na gałąź trzeba ciało zwinąć w zasuszoną spore. Od gwiazd odległa próżnia wysysa słoneczny sok. Przed ostatecznym zgonem chroni reliktowe promieniowanie — resztka energii, która Drzewo Kosmosu przed miliardami lat wyzwoliła z ziarna.

W pustej przestrzeni liść znajduje swą przetrwalnikową formę, żeby się kiedyś jeszcze rozwinąć na mgnienie, gdy przez chitynową skorupkę statku oddech gwiazdy przeniknie na nowo — tak właśnie, przebudzi soki w martwych tętnicach, palcom wróci elastyczność, życiodajnym żarem rozjaśni oczy i pierwsze tchnienie włoży między wargi.

Wtedy — zadrży po raz ostatni. Zakrztusi się zdławionym miechem płuc, zanim pochwyci własną odwilż — rozprostuje ramiona, podniesie głowę i spojrzeniem błękitnych oczu poszuka zbliżającej się gwiazdy. I długo będzie patrzył przed siebie wyblakłymi, zmęczonymi oczyma wędrowca wracającego z daremnej pielgrzymki.

Wreszcie odchyli się na oparcie fotela.

Jak światło z zewnątrz, przez soczewki iluminatorów, tak i z JEGO wnętrza znak jakiś wypłynie na wargi. Może się uśmiechnie nawet. I tylko wysokiego czoła nic nie rozpogodzi — obciągniętego żółtą skórą, okolonego rzadkimi kosmykami białych włosów, odkrytego tak samo, jak przed JEGO przebudzeniem.

Jakby zawsze w nim czuwał, i nigdy nie przysnął, jakiś wewnętrzny wzrok.


Rozdział II — Strefa systemu

 

Mężczyzna w skórzanej kurtce przecisnął się między stolikami, minął bar, przelotnym uśmiechem odpowiedział na kilka spojrzeń skierowanych w jego stronę, skinął dziewczynie siedzącej w końcu sali, wreszcie dotarł do wyjścia i pchnął oszklone drzwi. Przezroczyste skrzydła trzasnęły za jego plecami.

Przeciąg od klatki schodowej wywiał z westybulu tytoniowy dym i powietrze było tu chłodne, kojarzące się z przestrzenią za panoramiczną szybą w przeciwległej ścianie. Okno było jak lustro; patrząc kątem oka, kiedy promienie załamują się zamiast przejść na wylot, dojrzeć można wszystko, co dzieje się w klubie.

— Jestem Natan — powiedział podchodząc do człowieka stojącego przy oknie.

Z kieszeni wyjął czarny żeton.

— Mój przydział.

Człowiek wsparty o framugę okna w milczeniu obserwował zachód słońca nad rozciągniętą w dole płaszczyzną startowego pola. Zarzewie czerwieni wypalało głownie dalekich gór, ostatnim błyskiem ześlizgiwało się z kopuł Kosmoportu i skośnym rzutem promieni pogłębiało rozpełzłe po równinie pęknięcia betonowej płyty.

— Dobrze trafiłem? Powiedziano mi, że człowiek z „Trieda” czeka w hallu przed Interclubem.

Obojętnie skinąłem głową.

Mężczyzna przy oknie posłusznie powtórzył ten ruch. Tam, w płaszczyźnie szyby było nas dwóch: jeden młody, wysoki i elegancki, drugi niewielkiego wzrostu, do tego ubrany w obwisły, nieokreślonej barwy kombinezon. I jeszcze włosy, przerzedzone popielate kosmyki, jak na tył głowy przesunięty skalp, żeby ochłodzić wypukłe, spocone czoło. Z wyglądu dałbym mu pięćdziesiąt parę, najmniej pięćdziesiąt — łat.

— Miałem odebrać dyspozycje — znowu zagadnął pierwszy.

— Odprawa jutro o czternastej — brzmiała odpowiedź.

— To wszystko?

Drgnąłem i odwróciłem się od okna.

— O przepraszam.

Bezsensowna zabawa w lustrzaną grę pseudowcieleń.

W zwierciadle prześwietlonym od zewnątrz zarysem martwego pejzażu dwaj mężczyźni stoją naprzeciw siebie i tam mogę być kimkolwiek zechcę — Faustem i Don Juanem, totalnym estetą według Georga Lukacsa, postkosmicznym wrakiem i tym gładkolicym elegantem — ktokolwiek się zbliży, żeby porozmawiać ze mną. Lecz wystarczy dać krok wstecz, niejako wyłamać się z płaszczyzny lustra, aby do reszty znikło złudzenie, którym z nich jestem.

— Przepraszam — powtórzyłem. — Czasami najdzie człowieka taka melancholia, że choć obuchem w łeb…

Na wysokości mojej twarzy pierś szeroka ze świeżo naszytym na bluzie emblematem FL–Galax. Na rozpostartej dłoni czarny żeton, jak prostokątne znamię pod samą skórą.

Aby skrzyżować wzrok ze spojrzeniem szarych, spokojnych oczu muszę unieść głowę. Jego twarz przypomina woskową maskę nałożoną na kanciastą formę żeliwnego odlewu. Miękkość rysów tylko powierzchowna, chociaż idealna symetria obu połówek twarzy czyni ją aż nazbyt przystojną, niezbyt męską. Do tego zaróżowione policzki i lekkie obrzmienie warg. Młody. Najwyżej dwadzieścia parę lat.

— W porządku — powiedziałem i wyciągnąłem rękę. — Elford, po prostu Elf.

Uścisnął podaną dłoń. To było to — imadło w palcach; jeszcze mu nikt nie poluzował ścięgien. Parę lat temu każdego z tych chłopców mógłbym zażyć barbarzyńskim chwytem koreańskiej szkoły mordu. Znów nie tak wiele upłynęło czasu. Poza tym — i tak dobra szkoła nie pomogła lepszym ode mnie; przynajmniej w tej branży.

— Nie wiem, czy wypada — oszacował wzrokiem staż kosmicznego wraka, potem uśmiechnął się. — Ostatecznie jesteś moim dowódcą.

Pomyślałem, że człowiek w moim wieku to taka parszywa owca; jeszcze dźwiga dwustukilowy ekwipunek, oddycha byle zaduchem z paroma atomami tlenu na metr sześcienny, potrafi kantem dłoni zdzierać blachy z kapsuły starbolta, w którym smaży się jemu podobny, wyśpi się raz na tydzień, przez parę lat nigdzie nie zapuści korzenia, umie na pamięć Instrukcję Zwiadu, dziesięć przykazań i dwieście dwadzieścia paragrafów postawionych w roli cerbera na straży Praw Człowieka w Kosmicznej Przestrzeni, po omacku znajdzie każdy prążek w spektralnym widmie światła i bez liczydła wejdzie na właściwą trajektorię — wszystko super–ekstra–luks, chociaż wystarczy spojrzeć w lustro, żeby do reszty stracić wiarę w siebie jako reklamówkę FL–Galax. Marne na tobie opakowanie. Wiórfilc–szmelc. Żadna płeć się na to nie złapie. I nic nie znaczy, że nieco głębiej jeszcze ci nie zwapniał kościec i nie zardzewiały nerwy — tęsknisz do czasów, kiedy ci życie dopiero garbowało skórę.

— A poza tym… — zawahał się. — Wszystko w porządku? Zabrzmiało to mniej więcej tak: „wiem, staruszku, że miałeś ostatnio paskudne dni, zebrało się nieco zaległości do nadrobienia, trzymasz się dzielnie, a jednak — może byś wolał rezerwat?” Co mam mu powiedzieć, że im przez ten czas wcale nie wybujały zanadto skrzydełka?

— Tak sądzę — powiedziałem.

— Widziałeś już statek? — zapytał.

— Trzymają w dokach. Stary wrak przechodzi kapitalny remont.

Dostrzegłem tylko, jak mu przez mgnienie kurcz mięśni wyostrzył rysy twarzy.

Przypomniałem sobie, że taki sam wyraz oczu miał facet z kapitanatu, kiedy mu podetknąłem pod nos licencję pilota. To samo powtórzyło się po kilku dniach: „Zgoda — powiedział. — Dostaniesz ten lot i nową załogę”, „Tried”? — zapytałem. Bezradnie pokręcił głową: „— Na złom”. Nie minęła godzina, kiedy w mojej pustelni zjawił się jakiś nieznajomy mężczyzna o smutnej, bladej twarzy, cały też jakby z krzyża zdjęty. Siedział dobry kwadrans. Zaproponowałem mu kawę — skinął głową, ale kiedy podałem, tylko popatrzył i nie tknął filiżanki. Rozmawialiśmy o niczym; dał mi do zrozumienia, że go to interesuje, więc zdałem mu sprawozdanie z moich postępów w dokształcaniu. Cały czas siedział w fotelu, w którym nie było mu jakoś wygodnie, i pilnie unikał mojego wzroku. Raptem zerwał się, szybko pożegnał i rzucił dopiero od drzwi: „Aha! Byłbym zapomniał. Zdecydowaliśmy jednak zachować „Trieda”. Nie obędzie się, oczywiście, bez kilku radykalnych zabiegów, tym nie mniej… życzę powodzenia”. Później wyciągnąłem od kogoś, że miałem zaszczyt gościć głównego psychotechnika Bazy. Pamiętam, tylko raz, kiedy już znikał za drzwiami, spotkały się nasze oczy i on też wtedy popatrzył na mnie, jak przed chwilą Natan.

Wiem doskonale, że aby przerobić „Trieda” na nową modłę, trzeba z niego wypatroszyć praktycznie wszystkie bebechy, a i wtedy nie wyobrażę sobie ogryzka, który by mógł się na coś przydać — jeśli więc żal mi się było z nim rozstać, to tylko przez stary sentyment i na co tu aż ingerencja jakiegoś psychotechnika. Żebym się czuł swojsko w nowym oporządzeniu? Kawałek starego wybiegu nie zmieni niczego. Poza tym, bez przesady, nie tak znów trudno przywykać.

Raz jeszcze przebiegłem wzrokiem bezruch kamiennej płaszczyzny za oknem. Martwy pejzaż. Piękny, ale martwy, chociaż na horyzoncie szereg buldożerów równa kratery wyryte w piachu atomową akupunkturą odrzutu. Garbowanie skóry odbywa się również na kosmiczną skalę. Człowiek zawsze zostawia po sobie kratery. Sam również, kiedy go już zaliczą w poczet kosmicznych wraków, upodabnia się do Księżyca w nowiu, gdy na wygiętym grzbiecie wyraźnie widać wszystkie karby.

— Usiądziemy na chwilę? — zaproponował Natan. — Ostatni wieczór względnej swobody.

— Żałujesz?

— Trochę — przyznał. — Zasiedziałem się tutaj. Ale przejdzie. Nic mnie tu nie trzyma.

— Nic?

— Nic.

— Oczywiście — powiedziałem. — Chodźmy.

W drzwiach przepuścił mnie przodem i wskazał wnękę na przeciwległym końcu sali.

— Mój stolik — poinformował.

Spojrzałem tam i poczułem, jak mi drętwieje każdy mięsień ciała.

— Nie jesteś sam?

Wzruszył ramionami, a ja czułem tylko dotkliwy puls jedynego czynnego tłoka — perpetuum mobile pod siódmym żebrem; kiedyś tak samo chwytało za gardło znacznie częściej. Kiedy mój psychofizyczny grzbiet nie wyglądał jak księżyc w nowiu. Trafiało się z tym na każdy alert przed zrzutem na teren szkolnego poligonu — że też pamiętam o tym! — potem bagno redukujące materię na zgrzybiałej Titonos. Też rodzaj testu; leżałem zassany pod gładką jak lustro powierzchnię, i tylko żołądek podchodził do gardła, kiedy liźnięcia protoplazmatycznego świństwa złuszczały kolejne warstwy skafandra. Ale wtedy człowiek miał czas się pozbierać, nim cebulka biologicznej ochrony dokonała pełnego strip–teasu. Na to potrzeba miesiąca.

— Chciała koniecznie poznać tego, z kim lecę. Chyba nie masz nic przeciwko temu?

— Skąd. Żonaty?

Roześmiał się krótko.

— Po prostu dziewczyna.

— Też racja — przyznałem uchylając wzrok w przeciwny koniec sali. — Inaczej nie mielibyśmy przyjemności…

Urwałem w pół zdania. Gdzieś, sam nie od razu lokalizowałem to miejsce, czyjaś twarz mignęła w półmroku. Dałbym wiele, żeby raz jeszcze spotkać tamte oczy o dziwnym wyrazie żółtawych, kocich źrenic. Błysnęły i przepadły. Wywoływanie duchów — pomyślałem. Natan ujął mnie pod ramię i pociągnął w drugą stronę.

Między siedzącymi przeciskaliśmy się w milczeniu. Nikt nie domagał się przeprosin za mimowolne potrącania w ciasnych przejściach. Wszyscy znali się tutaj lub, zajęci rozmową w kręgu własnego stolika, nie zwracali uwagi na otoczenie. Tylko przytłumiony gwar nad pochylonymi głowami mieszał się z brzękiem szkła i ochrypłym głosem nie wiadomo skąd i przez kogo przywleczonej tu grającej szafy, odrapanego pudła bez reproduktorów kwadrofonii, bez feromonowego generatora, nawet bez psychodelicznej gry świateł. A przecież wystarczyło parę stóp wolnego parkietu i już samotna para kołysała się w miejscu, bardziej poddana nastrojowi autonomicznego światka dwóch zbliżonych twarzy, niż leniwemu rytmowi dawno zapomnianej melodii.

— Jesteśmy — powiedział Natan do dziewczyny oczekującej nas przy stoliku. — Poznajcie się: pierwszy z „Trieda”.

Ładnie to z jego strony, nad podziw delikatnie, jakby się cackał z kruchym szkiełkiem — Pierwszy z „Trieda” — i żadnych odsyłaczy do poczwarki, co się wylęgła z próchna w starej dziupli Drzewa Kosmosu.

Pochyliłem się w niezbyt zręcznym ukłonie.

— …Inspektor Nadzoru Signal–Stars–service — dokończył Natan. — Prywatnie Liana Carnot.

— Miło mi.

Jej dłoń była sucha i ciepła. Chciałem dodać jakiś komplement na temat pięknych zjaw, lecz w głowie czerwony neon zapalał tylko: bon mot? bon mot? bon mot? — coś mruknąłem pod nosem i usiadłem bez słowa.

— Ona zawsze starała się mnie przekonać, że wszyscy tam — Natan kciukiem tknął w sufit — mogą przetrwać tylko dzięki do perfekcji opanowanym zwierzęcym instynktom. Pomogło.

— Będzie mi przykro — bezradnie rozłożyłem ręce — jeśli z mojej strony spotka panią rozczarowanie.

— Naprawdę?

— Sądzę, że dojdziecie do porozumienia — Natan błysnął zębami. — Die obern Zehntausend zawsze znajdzie wspólny temat.

— Gdzie trzeci? — spytała dziewczyna. — Ten, który z nami?

— Tak.

Spojrzałem na zegarek. Nie musiałem patrzeć — po kilku latach w próżni jakiś kawałek mózgu tyka nie gorzej niż najlepszy chronometr. Była osiemnasta dwadzieścia trzy.

— Zjawi się — powiedziałem.

Czarne brwi niemal zrośnięte u nasady nosa, wargi podwinięte — kiedy milczała, wydawały mi się ledwie różowe, lecz wystarczało nieznaczne poruszenie ust, aby zakwitały wyraźną czerwienią. Zabawny efekt, pomyślałem.

— Długo pan lata? — przy każdym słowie gorący akcent warg.

— Dwieście wystarczy, żeby przestraszyć kobietę?

— Czego dwieście?

— Lat.

Chciałem raz jeszcze rozejrzeć się po sali, liczyłem na odnalezienie tamtej twarzy, której obecność w tym klubie tak mnie zaintrygowała zaraz przy wejściu. Pech — przede mną zastygłe w zdziwieniu, lekko uniesione brwi i ogromne, ciemne oczy — nie mogłem oderwać wzroku od tej twarzy. Ostrym językiem zwilżyła dolną wargę — jak pociągnięcie szybkoschnącym lakierem po czymś nazbyt gorącym — wilgotny błysk i znowu mat. Była rzeczywiście śliczna. Zbliżenie jeszcze pogłębiło wrażenie, które zatrzymało mnie u wejścia do klubu. Śliczna — jak przystało na faceta dużego formatu.

W porę przypomniałem sobie o jego obecności. Przeniosłem wzrok na krzesło obok — nikogo. Zniknął. Nawet nie zauważyłem gdzie i kiedy.

— Ach, rozumiem — odezwała się po krótkiej kontemplacji. — Takich lat…

— Oczywiście, TAKICH — potwierdziłem.

Krótko i zwięźle. Miałem uczucie, jakbym tym niedopowiedzianym określeniem wyparł się lat zostawionych na tym cmentarzysku, gdzie czas nie potrafi dogonić światła. Zresztą, tylko skostniały dziwak podchodzi do nich z pietyzmem. Stary dureń — jak ja.

— I nie sprzykrzyło się? — zapytała świdrując mnie niespodziewanie dociekliwym wzrokiem. — Który to lot?

— Ostatni. Koniec sekcji zwłok.

Tym razem ja nie musiałem przed nikim umykać spojrzeniem w bok. Patrzyłem na nią ze złą satysfakcją. Nagle coś się zmieniło w spojrzeniu jej wielkich jak u dziwnego ptaka, nagle smutnych oczu. Nie potrafiła ukryć zmieszania i współczucia. Chociaż starała się. To też było poznać.

— Nie wiedziałam. Przepraszam.

Roześmiałem się.

— Nic się nie stało. Kiedyś trzeba kończyć — powiedziałem. — Pewnego dnia Natan również wróci do ciebie. Na zawsze.

Powiedziałem per „ty”. Mogła być moją córką.

— Kto? — jakby nie dosłyszała.

— Natan.

Zdawało mi się, że zbladła. Jeden — jeden, pomyślałem. Lecz ona tylko w roztargnieniu skinęła głową.

— A pan, jakie są pana plany?

— Nie zastanawiałem się — mruknąłem. — Jakoś będzie.

— Ułoży się.

— Na pewno — chciało się parsknąć śmiechem, nareszcie prawdziwym, od serca; przemogłem się i dokończyłem z powagą clowna — przecież jestem pilotem.

To było piekielnie niezręczne uczucie siedzieć tak naprzeciw gadającej lalki i wymieniać grzecznościowe zwroty. Zastanowiłem się — co we mnie wlazło? Najchętniej bym wstał i bez słowa odszedł do tamtego okna w westybulu, gdzie mógłbym spokojnie zaczekać na tego trzeciego. Co ja mam powiedzieć takiej dziewczynie i czego ona może chcieć ode mnie? Żebym był niańką dla jej chłopca? Bzdura.

Nic już nie znaczy powolne przeskakiwanie z gałęzi na gałąź, kiedy się człowiek skręca niby liść, a Kosmos sam aplikuje najbardziej skuteczną anabiozę. Mam jej opowiedzieć, jak to się zdycha, żeby po jakichś stu latach poczuć na nowo odwilż w bebechach? To prawie tak, jakbym wylazł z jaskini, przeciągnął się, ziewnął, zabębnił po włochatej piersi, a na pytanie: „Jak się panu udało przezimować?” odpowiedziałbym: „Ech! Wystarczy obgryzać kości tych, którzy padli w zasięgu ręki”. Dzisiaj przeskok z gałązki na gałąź trwa miesiąc, najwyżej rok — ile trwa przepychanie w grawitacyjnym tunelu z obu stron zaczopowanym przez inną gwiazdkę. Potem ciśnienie samo wypluwa statek z odrobiną pokaźniejszych rozmiarów protuberancją i możesz sobie frunąć, tu i tam dziubiąc okruszynki planet.

Tyle z zestawu informacyjnego przygotowanego na mój użytek. O związkach damsko—męskich czy nijakich nic tam nie było. I pomyśleć, że dzieli nas tylko pusty blat stolika. Jakże można być bliskim, licząc współrzędne przestrzenne, i cholernie dalekim w czasie. Jesteśmy na zawsze przypisani biegunom tego świata, z których — i owszem — można się sobie przyglądać, lecz nigdy naprawdę zrozumieć… Trzeba zacząć od znalezienia punktu wyjścia, od którego będziemy posuwać się dalej celem uzyskania przypomnienia. Dlatego też niektórzy przypominają sobie dzięki miejscom, w których coś zostało powiedziane, uczynione lub pomyślane, biorąc takie miejsca za punkt wyjścia do przypomnienia sobie wszystkiego, co się w nim zdarzyło…” Czy ja i ta dziewczyna możemy mieć jakiś punkt wspólny? Gdyby istniał rodzaj pamięci zdolny objąć przyszłość na równi z przeszłością. — Słyszałam, że to bardzo dziwny świat?

— Gdzie? — zapytałem odruchowo.

— Tam, dokąd lecicie.

— Aha — nie wiedziałem, co odpowiedzieć. — Po prostu inny.

— To bardzo ciekawe — powiedziała. — Czasami też chciałabym poznać coś, co jest inne niż świat, do którego przywykliśmy.

Jak niewiele trzeba na takiego jak ja, który jeszcze nosi w sobie ostatnią spore — kawałek zasuszonej skorupki.

Czasami kobiety mają w sobie coś takiego, że facet czuje, jakby drogowy walec przejechał przez jego męską niezależność. Czy jednak istnieje coś poza doskonałością rysów twarzy, mleczną albo smagłą cerą, kalibrem piersi i wabikiem warg rozchylających motyle skrzydełka? Akurat jestem ostatni, gotów dać na to odpowiedź. Za długo byłem tam, gdzie brak żyznej gleby gotowej na przyjęcie twojego korzenia. Dzisiaj — obawiam się — gotów byłbym każdą maskotkę natchnąć personifikacją Wielkiego Ducha.

— Wszelkiej niezwykłości zawsze dopatrujemy się tam, gdzie nas nie ma — powiedziałem — Wszechświat jest takim właśnie Teatrem, gdzie grają sztukę, w której Aktor potrafi uprawiać tylko własne poletko. Metr na metr. Albo dokąd sięgnie starością. Prawdziwej Idei nikt jakoś nie potrafi wziąć na ząb.

— Natan śledził wasz lot. Pierwszy raport z „Trieda” odebrany w Strefie Systemu narobił sporo szumu.

— Doprawdy? — zadrwiłem.

Rozmawiała ze mną takim tonem, jakby mnie chciała pogłaskać po głowie: nie martw się, staruszku, jeszcze jeden lot masz przed sobą. Jeszcze nie wszystko w tobie jest tylko pamięcią.

— Czy zdajesz sobie sprawę, ile to już czasu minęło? — spytałem rozbawiony.

— Tam? Najwyżej rok.

— O! A niech to diabli! Sto lat! Prawie cały wiek, który tam znaczy… Eh!

Pamięć — niewiele jej we mnie zostało. Tej znaczącej. W ośrodku dyspozycyjnym szarych komórek zainstalowanym w głowicy kosmicznego wraka mieści się pozbawiony soków informacyjny surogat, ekstrakt wyżęty z emocjonalnych akcentów; nawarstwił się jak pokłady gnejsu, wapnia, gliny i torfu — rejestratory geologicznych epok. Dzisiaj ta informacja jest już martwa. A ona mi mówi, że znalazł się żółtodzioby smarkacz, dla którego to, co pamiętam, nie jest archeologią wiedzy.

Zastanowiłem się, ile do tej, jak oni nazywają — Strefy Systemu dociera tego rodzaju informacji. Głuszony przez kosmiczne promieniowanie informacyjny śmietnik. Zresztą, co mają do powiedzenia plewy z psychiką na poziomie dwudziestego pierwszego stulecia, którymi to społeczeństwo przed iluś tam laty splunęło w przestrzeń. Szansa jedna na milion, że kolejny raport przyniesie bodaj Atom Rzeczy Nieznanej. Jednak nie wolno ryzykować i od razu wyrzucać na śmietnik, ergo — dopełniać komputerową pamięć. Wypada przynajmniej, żeby choć taka dziewczyna z Centrali Signal–Stars przeczytała między jednym a drugim wzlotem erotycznych tęsknot. Przeczyta i wyrzuci. Pogada z tobą i — to samo. Pszczółki latają sobie w kosmikomicznych przestrzeniach, czasami wracają do ula coś z sobą przynosząc, kropelkę miodu, lecz zwykle słychać tylko brzęczenie.

— Tak — westchnąłem. — Obchodzimy was tylko wtedy, gdy coś znajdziemy.

— Dużo pan wymaga — zareagowała niespodziewanie ostro. — Dawno minęły czasy, gdy każda wasza pielgrzymka odbywała się w imię ludzkości i na oczach całej ludzkości. Takie jak ja wzdychały wtedy do waszych mundurów. Dzisiaj są was tysiące, a my możemy mieć was na co dzień.

Popatrzyłem na nią uważniej.

— O tak — potwierdziłem. — Jest nas wielu. Żadna różnica; jeden mniej czy więcej.

— Tak pan sądzi?

Na splecionych palcach wsparła podbródek. Trochę z niej była dziwna dziewczyna. A przede wszystkim doskonale zda— wała sobie sprawę z upodobań takiego jak ja faceta. Młoda i pewna siebie, ale całkiem z tym sympatyczna. Patrzyłem na jej nagie ramiona wysuwające się z rozciętych rękawów sukni — dawały początek dymnemu odbiciu w lustrzanym blacie stolika. Wyraźny rysunek łokci zatapiał w mglistej głębi lakieru dwa pasma śniadej skóry, pociągał za sobą kiście splecionych rąk, plamę twarzy, kruczoczarne włosy, w cieniu wyczuwalne wznoszenie i opadanie piersi prześwitującej przez bladoróżowy aksamit.

Jak ona ma na imię? Liana. Chciałbym ją spotkać w tej dżungli, która czeka nas u kresu drogi nowego „Trieda”.

Pomyślałem to, i w tej samej chwili dziewczyna odwróciła głowę, a mnie się zdawało przez moment, że oto dokonało się dziwne rozdwojenie — jeszcze zarys jej twarzy patrzył na mnie smutnymi oczami, przygasłymi tak samo jak wargi, kiedy inna twarz obróciła się wewnątrz tej pierwszej i spojrzała w bok — powieki się tam zaiskrzyły jakby przysypane diamentowym pudrem, policzki rozświetliły od środka białym światłem, rozchylił się szkarłatny pąk w miejscu ust i nagle to wszystko zgasło — włosy osypały się przesłaniając profil jej twarzy. Tylko ja zostałem z niezbyt mądrą gębą.

Liana rozglądała się po sali. Pewnie szukała wzrokiem Natana. Stał przy barze z grupą ludzi ubranych przeważnie w takie same bluzy z połyskującymi naszywkami FL–Galax.

— Miał przynieść coś do picia — powiedziała. — Nie zamawiał przedtem. Czekaliśmy.

— Doceniam. Podtrzymuje mnie na duchu myśl, że ktoś mógł na mnie czekać. Pójdę po niego.

Uniosłem się z krzesła.

— Zostań — przytrzymała mnie ręką.

Usiadłem z powrotem. Wyciągnąłem ręce na stół i pięściami wsparłem o blat. Musiałem w jej oczach wyglądać idiotycznie — smętny facet z połyskiem skroni gotowej na przyjęcie laurowego wieńca, jako zadośćuczynienia za ofiarę ciała i duszy na rzecz ekspansjonistycznej ideologii tej cywilizacji. Poza tym lękający się pozostawać zbyt długo sam na sam z piękną dziewczyną, jakby skrzętnie ochraniał to, co w nim jeszcze może odtajać. Typowy kosmiczny wrak.

— Mam nadzieję, że on coś jednak przyniesie. W przestrzeni żadna instrukcja nie przewiduje tego rodzaju używek. Z równym powodzeniem ktoś mógłby zabrać ciebie — roześmiałem się sam do własnych myśli. — Tam technika zapewnia tysiąc i jeden sposobów uszczęśliwiania przy pomocy odpowiedniej terapii. Zresztą spodziewam się wielu niespodzianek. Ostatecznie patroszą „Trieda” nie tylko spece od grawitacyjnych motorów. Pewnie pod ręką pęta się im niejeden psychoanalityk. I wszystko po to, żeby nas nie rozmiękczyła strenua inertio…

— Jesteś pesymistą?

— W moim wieku jest rzeczą obojętną, czy widzi się świat w różowym czy w czarnym kolorze.

— Sami jesteście sobie winni.

— Gdyż nieposiadanie kogoś bliskiego jest warunkiem zaciągu do służby w oddziałach Zwiadu FL–Galax?

— Właśnie dlatego.

— Próbowano inaczej. I wiadomo, co z tego wyszło.

Niespodziewanie wyciągnęła rękę ponad stolikiem i spokojnie położyła na wierzchu mojej zaciśniętej pięści. Chciałem ją cofnąć, zabawne — ciepło też potrafi paraliżować.

— Lepiej opowiedz, jak tam było.

— Gdzie?

— Wiesz.

— Czytałaś raport.

— Owszem — przytaknęła. — Ale chciałabym wiedzieć, jak to było naprawdę. To znaczy bez wykresów z monitorów pokładowego komputera, bez tabel, szyfrów i statystyki fizyko–chemicznych procesów. Bez tej waszej kabały. Jak widział to człowiek, choćby…

— Taki jak ja — zaśmiałem się. — A przecież tam każdy z nas jest taki sam. Doskonałe równouprawnienie. Kiedy siedzimy pod osłoną bioblokady nasze oczy to echosondy, radary i kamery statku; to dozymetryczne czujniki i laserowe komory spalania próbek zaczerpniętych przez automatyczne wysięgniki. Widzimy tylko skład chemiczny gruntu i atmosfery zakodowany w spektralnym widmie światła, obserwujemy kartograficzne odwzorowanie okolicy na ekranie koordynatografu sprzężonego z kamerami satelitów pozostawionych na orbicie, czujemy impulsy głębinowych bomb rejestrowane przez sejsmografy. Punkt widzenia naszych oczu najlepiej określić cyframi.

— Wychodziliście na zewnątrz.

— Jaka różnica: pancerz „Trieda” czy skafander ze skorupą biologicznej osłony.

— To wszystko?

Wzruszyłem ramionami. Jeśli zacznę się zastanawiać nad tym, co było, nieuniknione stanie się łamanie głowy nad przyszłością. Niedługo znowu tam będziemy. A czas miniony i przyszły są ze sobą nierozerwalnie związane. Jak napisał sławny bolończyk Boncompagno da Signa w pracy „Rhetorica novissima”: „Pamięć jest wspaniałym i podziwu godnym darem natury, dzięki któremu przypominamy sobie rzeczy przeszłe, ujmujemy teraźniejsze i rozważamy przyszłe opierając się na ich podobieństwie do przeszłych”.

— Nie obchodzą mnie wasze raporty — powiedziała z nagłym zniecierpliwieniem. — Nawet gdy ktoś wtrąci parę słów w ludzkim języku trudno się pozbyć wrażenia, że to raport mumii z grobowca. Żaden z was nie pozwoli sobie zapomnieć, że jest z krwi i kości żelaznym facetem z n–tego korpusu takich samych ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin