Woodiwiss Kathleen - Miłość bez pamięci.doc

(1508 KB) Pobierz
Kathken E

Kathleen E. Woodwiss

MIŁOŚĆ BEZ PAMIĘCI

 

Prolog

Księżycową ciszę rzeki zakłócił pulsujący pomruk. Ponad szmer wartkiego nurtu wznosił się odgłos pracy tłoków parowych i plusk wody ciętej łopatkami kół po obu burtach. Ogromny pływający pałac minął właśnie zakole, pozostawiając za sobą smugę światła bijącego z bogato iluminowanych pokładów. Parostatek skrzył się i jarzył, tylko mostek, oświetlony jedynie lampą kompasu, tonął w półmroku. Tu za sterem tkwił wachtowy wpatrzony w czarno- srebrzystą gładź przed dziobem. Obok sternika stał kapitan i cichym głosem ostrzegał przed mijanymi mieliznami. Pod jego dowództwem statek ominął bezpiecznie piaszczystą łachę, a potem unoszący się na wodzie pień drzewa.

Wysoki, barczysty mężczyzna wsparty o drewnianą poręcz mostka uśmiechał się do siebie, czując pod stopami spokojny, wibrujący ruch maszyn. Jednym ramieniem obejmował młodą kobietę, która przytuliła się mocno do jego piersi i z rozkoszą podzielała dumę męża. „Czarodziejka”, przedmiot owej durny, od bywała właśnie swój dziewiczy rejs w górę rzeki.

Kapitan wyjął z ust fajkę, odwrócił głowę i rzucił przez ramię:

— Jak na nowy statek, bardzo dobrze się sprawuje, sir. — W jego głosie słychać było uznanie. — Trochę jeszcze sztywna, ale szybka niczym łania.

— Taka właśnie jest, kapitanie — przytaknął mężczyzna w za myśleniu, przesuwając lekko dłonią po plecach żony. — Taka właśnie jest.

Kapitan pyknął z fajeczki, po czym rzekł:

— Kotły dobrze hartowane, a tłoki pracują prawie bezszelestnie. Za dnia robiliśmy jakieś osiem węzłów, i to w górę rzeki, a prąd silny, bo nurt bardziej wezbrany niż zwykle o tej porze roku.

Nachylił się do sternika, wskazując cybuchem kolejną prze szkodę.

— Daj prawo na burt, bo inaczej nie ominiesz tej plątaniny gałęzi.

Wysoki mężczyzna nie słyszał ostatnich słów kapitana, zapatrzony w zielone, uśmiechnięte oczy swojej towarzyszki. Przytulił ją mocniej do siebie, na co palce żony odpowiedziały delikatną pieszczotą, wreszcie oderwał wzrok od ukochanej twarzy.

— Zostawiamy pana, kapitanie, na posterunku. Jeśli będzie mnie pan potrzebował, proszę po mnie przysłać. Schodzimy do kabiny.

— Dobranoc, sir. Pani. — Zasalutował kobiecie z galanterią.

Para zeszła na niższy pokład, tutaj obydwoje zatrzymali się jeszcze na chwilę, podziwiając srebrzące rzekę refleksy księżyca i spienioną biel kilwateru za rufą „Czarodziejki”.

— Jest naprawdę piękna, Ashtonie — powiedziała cicho kobieta.

— Jak ty, moja najdroższa — szepnął jej do ucha mężczyzna.

Obróciła się w objęciach męża i pogładziła go pieszczotliwie po mocno zarysowanej brodzie.

— Nie mogę uwierzyć, że jesteśmy małżeństwem. Zdaje się, że jeszcze wczoraj byłam przekonana, iż powinnam zostać starą panną.

Ashton zaśmiał się rozbawiony uwagą żony.

— Jeszcze wczoraj?

Zawtórowała mu śmiechem i wzruszyła ramionami.

Powiedzmy, jakiś miesiąc temu. — Podniosła ręce i zarzuciła mu na szyję, przywierając doń całym ciałem. — Zawsze czarujesz i zniewalasz kobiety w takim błyskawicznym tempie?

— Tylko wtedy, kiedy dama tak głęboko zapadnie mi w serce, jak ty. — Spojrzał na żonę pytająco, lekko uniósłszy brwi. — Żałujesz, że nie poczekałaś na pozwolenie swojego ojca?

— Ani trochę — zapewniła go gorąco i teraz sama zadała pytanie: — A ty? Żałujesz, że nie jesteś już kawalerem?

— Moja kochana Lierin — westchnął i nachylił usta ku jej wargom. — Nie wiedziałem, czym jest życie, dopóki nie pojawiłaś się na mojej drodze.

Ashton przerwał i zaczął nasłuchiwać, gdy gdzieś z dołu do szło raptem ciche puf, potem głośniejsze klik i donośne bang, a wreszcie rozległ się ogłuszający huk. Para uchodząca z kotłów przesłoniła rufę „Czarodziejki”, łopatki kół obracały się coraz wolniej, po chwili znieruchomiały. Piękny statek stracił sterowność i niczym żałosny wrak zaczął dryfować w stronę brzegu. Spod pokładu dobiegały pełne przerażenia krzyki. Kapitan do skoczył do syreny, pociągnął za spust, ale wydobył z niej jedynie żałosne sapnięcie resztek uchodzącej pary. Widząc, że nic nie wskóra, zaczął bić w dzwon, zawiadamiając o niebezpieczeństwie wszystkich, którzy mogli słyszeć ostrzeżenie.

W pobliżu „Czarodziejki” zamajaczył na wodzie ciemny kształt; zrazu niewyraźny po chwili stał się bardziej widoczny. Niewielka, zamaskowana ściętymi krzakami barka uderzyła całą siłą rozpędu o burtę statku, a wtedy spod gałęzi wyroiła się w jednej chwili chmara mężczyzn z bosakami przygotowanymi do abordażu.

— Piraci! — Wykrzyknął Ashton tylko jedno, napawające lękiem słowo.

Niemal równocześnie dał się słyszeć odgłos wystrzału i koło ucha jeszcze przed momentem dumnego armatora bzyknęło coś niby wściekła osa. Schylił się odruchowo, pociągając żonę za sobą i wykrzykując ostrzeżenia pod adresem swojej załogi. Tym czasem uzbrojeni napastnicy wdarli się już na dolny pokład i wspinali się po schodach na górny. Rozległy się kolejne wy strzały. Przerażeni pasażerowie i marynarze chwytali, co kto miał pod ręką, a co mogło stanowić broń. Na statku rozpętało się prawdziwe pandemonium, kiedy napadnięci zwarli się w chaotycznej walce z piratami, których mogło być około trzydziestu.

Ashton zerwał z siebie czarny surdut i narzucił na ramiona żony, by jej jasna suknia w mroku mniej rzucała się w oczy. Wśród wizgu kul zgięci wpół powoli ruszyli ku schodom. Ashton przyciskał cały czas żonę do ściany, osłaniając ją własnym ciałem. Raptem usłyszał, że ktoś za nimi biegnie, odwrócił się i stanął oko w oko z uzbrojonym w sztylet napastnikiem. Lierin krzyknęła przerażona i zatoczyła się na reling, zbój zaś z impetem natarł na przypartego do ściany Ashtona, usiłując zatopić śmiercionośne ostrze w jego ciele.

Na wszystkich pokładach toczyły się podobne potyczki, tym czasem kapitan i sternik czynili rozpaczliwe wysiłki, by zapanować nad dryfującym statkiem. Dziób otarł się o jakiś pień, uniósł się i pchnięty silnym nurtem kadłub osiadł na mieliźnie, silnie przechylony na prawą burtę. Obydwaj mężczyźni na mostku uderzyli o ściany małego pomieszczenia: sternik upadł zalany krwią, kapitan zaś osunął się na kolana.

Siła gwałtownego przechyłu wypchnęła Lierin za burtę w mroczną przepaść. Rozległ się krzyk, potem głośny plusk wody. Ashton, jakby ktoś go dźgnął, przerażony, naparł z siłą rozjuszonego byka na zbója, rzucił go na pokład i wraził obcas w jego twarz. Napastnik znieruchomiał, Ashton zaś przypadł do relingu. Z jego ust wydarło się imię żony, oczy rozpaczliwie wypatrywały w ciemnościach jakiegoś jej śladu. W ciemnej wodzie zamajaczył jaśniejszy kształt i Lierin wypłynęła na powierzchnię. Ashton zdarł z nóg buty, chwycił za reling i już miał skończyć w czarną otchłań, gdy straszliwe uderzenie w bok rzuciło go na deski pokładu.

Resztkami świadomości przywoływał jeszcze imię żony. Po winien biec jej na ratunek! Musi ją ratować! Była całym jego życiem, bez niej nic nie miało sensu. Pociemniało mu w oczach, resztkami sił próbował jeszcze podnieść głowę. Jak przez mgłę dojrzał nad sobą jakąś brodatą, okoloną gęstwą czarnych włosów twarz .Łotr wzniósł już nóż do ciosu, gdy raptem w pobliżu rozległ się strzał. Na twarzy mężczyzny odmalowało się zdumienie, a na piersi pojawiła plama krwi. Wzniesiona ręka opadła bezwładnie, nóż wypadł z martwiejących palców. Ashton nie widział już, jak pirat chwiejnie wlecze się ku schodom — zapadł w czarną otchłań.

Lierin, mimo iż wyglądała na delikatną, miała w sobie dość hartu, by z determinacją walczyć o życie. Gdzieś w głowie kołatała się uporczywa myśl, że nie po to wreszcie spotkała miłość, by teraz ją tracić w tak bezsensowny sposób. Usiłowała ze wszystkich sił utrzymać się na powierzchni, choć ciężka od wody suknia ciągnęła ją w głąb. Walczyła z żywiołem... dopóki nie zobaczyła błysku wystrzału, męża upadającego na pokład i stojącego nad nim łotra. Straciła wolę życia. Zamiast nadziei, czuła teraz rozpaczliwą, przeraźliwą pustkę. Prąd zakręcił jej suknią, wir wciągał w głębinę. Zimna, czarna toń już po raz drugi za mknęła się nad jej głową, ale tym razem nie miała już siły walczyć. Powoli szła na dno styksowej otchłani.

 

 

1

9 marca 1833, Missisipi

Przez cały dzień siekł deszcz i dął zmienny wiatr, ale gdy noc spowiła ziemię czarnym całunem, wszystko ucichło. Zdawało się, że nawet powietrze znieruchomiało. Od czasu do czasu zza cięż kich chmur przebijały się promienie księżyca, a wtedy skąpany w srebrzystym blasku krajobraz nabierał niesamowitego charakteru. Zrujnowany ceglany dom otoczony zdziczałym ogrodem i żelaznym ogrodzeniem zdawał się płynąć we mgle. Czas jakby stanął.

W nocnej ciszy rozległo się skrzypnięcie zawiasów; dźwięk zamarł równie szybko i nieoczekiwanie, jak się narodził. Krzak przy drzwiach kuchennych poruszył się nienaturalnie, wychynęła zza niego jakaś postać, uważnie rozejrzała po podwórzu i niczym wielki, czarny nietoperz z furkotem opończy przemknęła pod ścianę domu. Tu dłoń w rękawicy, odnalazłszy ukryty między kamieniami ładunek prochu strzelniczego, skrzesała ogień. Po sypały się iskry, potem buchnął płomień, który zamienił się po chwili w dym. Zajarzyły się trzy lonty biegnące pod domem w trzech różnych kierunkach, ku kupkom prochu usypanym obok suchych pakuł i nasączonych naftą szmat. Lonty kurczyły się z sykiem, w nocną ciszę wkradł się niepokój, poruszenie wywołane nadchodzącym nieszczęściem. To pierzaści i futerkowi mieszkańcy domu pospiesznie opuszczali swoje siedziby, umykając w noc. Cień wycofał się, szybko minął żelazną bramę i spiesznie ruszył ku pobliskiemu zagajnikowi, gdzie czekał spętany wierzchowiec, potężny wałach z białą gwiazdką na czole, zwierzę silne i szybkie. Mężczyzna skierował go na torfową ścieżkę, mokry grunt tłumił odgłos kopyt. Kiedy oddalił się już na bezpieczną odległość od domu, smagnął konia z całych sił pejczem, przymuszając do galopu. Po chwili jeździec i rumak zniknęli w ciemnościach nocy.

Zapadła śmiertelna cisza. Dom zdawał się w milczeniu opłakiwać swój mający się właśnie dopełnić los. Przegniłe okiennice roniły ostatnie krople deszczu spływające na ziemię powoli niby łzy, gdzieś wewnątrz narastały niespokojne szmery: podniosły się stłumione głosy, jęki, wreszcie przeraźliwy, obłąkany, pozbawiony sensu śmiech rozdarł martwe powietrze. Księżyc skrył się za chmurą i dalej kontynuował wędrówkę po niebie, obojętny na sprawy tego świata.

Trzy syczące węże lontów pełzły wyznaczonym torem ze ślepym posłuszeństwem, póki jasne wybuchy prochu nie zasygnalizowały, iż sięgnęły celu. W ciemnościach błysnęły żółte płomienie, od których zajęły się nasączone naftą szmaty. Ogień zaczął trawić drewniane elementy konstrukcji. W jednym z frontowych pomieszczeń parteru pojawił się pełgający, z każdą chwilą coraz intensywniejszy blask. Pod wpływem narastającego gorąca wyginały się kraty w oknach, zaczęły pękać szyby, żarłoczne języki ognia lizały już zewnętrzne ściany.

Z piętra domu dobiegały przeraźliwe krzyki, palce kurczowo zaciskały się na kratach, skrwawione pięści rozbijały szyby. Ktoś z całych sił walił w zamknięte drzwi wejściowe, aż wreszcie ustąpiły pod naporem siły. Osłaniając łysą czaszkę dłońmi, jakby lada chwila spodziewał się ciosu, wypadł na dziedziniec potężny mężczyzna, przebiegł dobrych kilkadziesiąt metrów i dopiero wtedy się zatrzymał, odwrócił i spojrzał na dom ze zgrozą, niby dziecko, będące świadkiem wydarzenia, którego w pełni nie po trafi pojąć. Przez drzwi kuchenne uciekł jeden z pielęgniarzy, gdy tymczasem pozostawiona na pastwę żywiołu reszta walczyła z opornymi zamkami, w panice i zamęcie szukając kluczy. Krzyki i zawodzenia uwięzionych zagłuszały huk pożaru. Pewien salowy, wielki i silny, uznał, że powinien ratować tylko tych, których zdoła wyprowadzić bez żadnego dla siebie uszczerbku. Inny, dużo wątlejszej postury, czynił herkulesowe wysiłki, świadom, że nikt poza nim nie przyjdzie z pomocą pensjonariuszom za kładu dla obłąkanych.

Wkrótce na dziedzińcu zaczęli pojawiać się oszołomieni pacjenci, jedni zostali wyciągnięci z sal w samych koszulach, kilku przewidujących zdążyło zabrać ze sobą koce, ci byli w znacznie lepszej sytuacji niż ich towarzysze. Teraz już bezpieczni, lecz ciągle przerażeni, zbili się w gromadkę, wciąż jeszcze nie pojmując, co się wydarzyło.

Nieustraszony opiekun wyprowadzał kolejnych chorych, do póki spadające belki stropowe nie zatarasowały drogi odwrotu. Po raz ostatni wybiegł z domu, wynosząc jakiegoś staruszka, po czym osunął się na kolana i zaczął gwałtownie łapać powietrze. Całkowicie wyczerpany, nie zauważył, jak kilku pensjonariuszy przemknęło się przez żelazną bramę i znikło w zaroślach.

W nocne niebo biła czerwona łuna szalejącego pożaru, nad nią unosił się gęsty szary dym. Huczący ogień zagłuszał wszelkie inne odgłosy i nikt nie mógł słyszeć stuku kopyt, gdy w miejscu, skąd niedawno wyruszył, pojawił się ten sam, co wcześniej, wierzchowiec. Koń zatrzymał się posłuszny rozkazom okrytego czarną peleryną jeźdźca. W ukrytych pod kapturem oczach odbijała się krwawa poświata, kiedy wpatrywały się w ludzi na dziedzińcu. Jeździec trwał chwilę w bezruchu, po czym ogarnął niespokojnym wzrokiem zbocze wzgórza za swoimi plecami. Szczupłe dłonie szarpnęły wodze i koń popędził w stronę lasu. Rozdęte nozdrza świadczyły, że zwierzę jest już mocno utrudzone, ale jeździec nie pozwolił mu odpocząć; gnał pośród drzew z pozoru na oślep, w gruncie rzeczy pewną ręką prowadząc rumaka.

Pęd powietrza zerwał kaptur z głowy, odsłaniając długie, targane teraz wiatrem sploty włosów. Gałęzie drzew zaczepiały o jedwabiste pukle, zahaczały o poły peleryny. Dziewczyna gnała przed siebie niepomna tych drobnych niedogodności. Od czasu do czasu oglądała się tylko niespokojnie za siebie, jakby lękała się, że goni ją jakaś niebezpieczna bestia. Gdzieś obok przemknął spłoszony jeleń, na moment wstrzymała oddech, ale parła dalej do przodu nieprzetartym szlakiem.

Gdy spośród drzew wyjechała na otwartą, oświetloną blaskiem księżyca przestrzeń, z drżącej piersi dobyło się westchnienie ulgi. Tutaj koń mógł ruszyć pełnym cwałem. Spięła go bosymi piętami, wierzchowiec skoczył przed się i w tej samej chwili usłyszała cichy turkot kół i zdała sobie sprawę, że nie jest na równinie sama. Gnała prosto na spotkanie jakiegoś zaprzęgu. Zdjęło ją dławiące przerażenie. Przez ułamek sekundy miała wrażenie, że owiewa ją już oddech parskających koni i śmierć zagląda do oczu. Czarny stangret próbował zboczyć z drogi i zapanować nad przechylonym niebezpiecznie powozem, ale było za późno. Z piersi dziewczyny wyrwał się krzyk i zamarł pod wpływem uderzenia.

 

Wytrącony z drzemki gwałtownymi wstrząsami Ashton Wingate w pierwszej chwili pomyślał, że jego stangret postradał zmysły. Kiedy lando, kolebiąc się na boki, zjechało z drogi, zdążył jeszcze dojrzeć, jak wyrzucony z siodła jeździec leci w powietrzu niby ranny ptak, uderza o ziemię i stacza się do rowu. Zanim jeszcze konie stanęły, zerwał z ramion pelerynę, wyskoczył z po wozu i dobiegł do leżącej na wpół w wodzie postaci. W oparach mgły zsunął się do rowu, stanął w lodowatej wodzie i wyciągnął dziewczynę na pobocze. Jej twarz przysłaniała gęstwa mokrych włosów. Nachylił się, ale nie usłyszał, by z ust dobywał się oddech. Ujął bezwładną dłoń, na próżno szukając pulsu, wreszcie przyłożył drżący palec do tętnicy szyjnej i dopiero teraz wyczuł słabe tętno... potwierdzenie, że dziewczyna żyje... Jeszcze żyje.

Podniósł głowę i zobaczył, że obok stoi stangret. Ten, zmuszony spędzać w zimowe miesiące wiele godzin na koźle, a nie chcąc rozstawać się z bardzo przez się cenionym melonikiem, miał zwyczaj nakładać na denko wełniany szalik, który wiązał elegancko pod brodą, w ten sposób łącząc szyk z dbałością o zdrowie. Teraz biedak miął w wielkich dłoniach końce szala z taką desperacją, że wytworne nakrycie głowy zjechało mu prawie na nos.

— Uspokój się, Hiramie. Dziewczyna jeszcze oddycha — po cieszył Ashton wystraszonego sługę. Przeraźliwe rżenie wałacha, który w czasie kolizji połamał nogi, niemal zagłuszyło słowa Ashtona. Wingate podniósł się z klęczek i wskazał na konające zwierzę: — Hiram, weź no ze skrzyni na bagaże pistolet, który wozisz, i wybaw to stworzenie od dalszych męczarni.

— Juści, panie. Zara się uwinę! — Chociaż zadanie nie należało do przyjemnych, Hiram skwapliwie wykonywał polecenia, byle zająć czymkolwiek myśli.

Ashton ponownie nachylił się nad dziewczyną. Ciągle nieprzytomna, leżała bez ruchu na brzegu rowu, tam gdzie ją położył. Przyklęknął przy niej z niejakim trudem, przemoczone nogi zaczęły dawać znać o sobie, nasączone wodą spodnie przylegały do ciała niczym lodowaty kokon. Spojrzał na twarz leżącej i uniósł brwi zdziwiony. Nie była już dzierlatką, jak mu się w pierwszej chwili wydawało. Okryte wilgotną koszulą nocną ciało niewątpliwie należało do kobiety, młodej, co prawda, niemniej w pełni dojrzałej.

Na suchy odgłos strzału Ashton gwałtownie poderwał głowę. Nieszczęsny koń przestał się miotać w męczarniach, wydał ostatni jęk i znieruchomiał. Nad nim, w prześwietlonej księżycem mgle, rysowała się przygarbiona sylwetka Hirama. Ashton wie dział, jak bardzo jego służący kocha zwierzęta, może nawet miał dla nich więcej współczucia niż dla ludzi, ale teraz, kiedy należało ratować inne cenne życie, nie czas było opłakiwać tego, które właśnie zgasło.

— Hiramie! Chodź tutaj, musimy zabrać dziewczynę do domu.

— Juści, panie.

Zmobilizowany do działania Hiram przybiegł na brzeg rowu, gdy Ashton, zdjąwszy z ramion rannej mokry płaszcz, wziął ją na ręce i wyniósł na drogę, z trudem pokonując śliskie pobocze. Tu czekał już Hiram. Pomógł nieść dziewczynę ostatnie kilka metrów, po czym skoczył otwierać drzwi powozu, cały czas mamrocząc żarliwe modlitwy, by wszystko się dobrze skończyło. Przez ostatnie dziesięć lat śmierć kilka razy okrutnie doświadczała pana Wingate’a. Najpierw zabrała mu rodziców, zmiatając w czasie huraganu ich dom w Karolinie, potem, przed trzema laty, pojawiła się pod postacią rzecznych piratów, którzy napadli należący do Ashtona statek. Utonęła wtedy jego dopiero, co poślubiona żona. Hiram w duchu prosił Boga, by tym razem śmierć ominęła progi jego pana.

— Daj mi chwilę, muszę ją ułożyć — rzucił Ashton przez ramię, kładąc dziewczynę na ławce i owijając swoją peleryną.

— Czy... czy ona wróci do zdrowia, panie? — Zapytał Hiram z niepokojem.

— Nie wiem, Hiramie, nie umiem ci odpowiedzieć na to pytanie. — Ashton usiadł w powozie i położył sobie głowę nieprzytomnej na kolanach, by w ten sposób amortyzować ewentualne wstrząsy podczas uciążliwej drogi. Kiedy tak układał bezwładną nieznajomą, uderzył go zapach jaśminu, a wraz z nim napłynęły lube i bolesne wspomnienia, które czym prędzej odpędził z pamięci. Nie, nie pozwoli, by znowu dręczyła go tęsknota, której nic już nie mogło ukoić... Spróbował odgarnąć rude włosy z twarzy dziewczyny. Zmierzwione, nie poddawały się łatwo. Dopiero po chwili cierpliwych zabiegów udało mu się rozdzielić splątane pasma i założyć część z nich za ucho. Gdy światło padło na blade oblicze, wstrzymał raptownie oddech, znieruchomiał, jego mózg przestał pracować, tak nieoczekiwany miał przed oczami widok.

— Lierin? — Szepnął z rozdzierającym serce smutkiem.

Niczym lawina spadły na niego wspomnienia tamtych dni w Nowym Orleanie, kiedy to poznał i poślubił swoją żonę. Mimo iż zapewniano go, że Lierin nie żyje, teraz nagle uderzyła go myśl, iż popełniono straszliwy błąd i że ukochana znowu jest razem z nim. Jeśli nie, podobieństwo młodej kobiety do jego zmarłej żony było, co najmniej zdumiewające.

Hiram spoglądał z niepokojem na mieniącą się rozmaitymi uczuciami twarz, Ashtona.

— Coś się stało, sir? Wygląda pan, jakby zobaczył ducha.

— Być może zobaczyłem — mruknął oszołomiony Ashton, w którego duszy nadzieja walczyła o lepsze z lękiem. Jeśli dziewczyna to Lierin...

Nie było czasu do stracenia.

— Wskakuj na kozioł, Hiramie — rzucił naglącym, pełnym nie pokoju tonem. — Jedź do domu, najszybciej jak możesz. Spiesz się, człowieku.

Zdziwiony, przestraszony służący zatrzasnął drzwiczki powozu, wdrapał się na swoje miejsce, chwycił lejce, zwolnił hamulec.

Cugowe koniki, przyuczone do chodzenia w zaprzęgu, ruszyły z kopyta i po chwili lando pędziło traktem na złamanie karku. W chłodnym wieczornym powietrzu z końskich grzbietów unosiła się para, powóz przechylał się niebezpiecznie na ostrych zakrętach, zawadzając niekiedy kołami o pobocze. Ashton, za- party nogami o przeciwległą ławkę, tulił w ramionach swój cenny skarb. Nachylił głowę, zamknął powieki i modlił się w duszy:

Dozwól, Boże, aby to była Lierin... Pozwól jej przeżyć.

Ponownie spojrzał na dziewczynę. Migotliwe światło lamp powozu złociło jej bladą twarz, wydobywało z mroku łudząco znajome rysy. Ręka mu drżała, gdy z troską w oczach delikatnie dotykał siniaka na jej czole, tym samym, na którym składał, być może, kiedyś czułe pocałunki. Ashtonem targały sprzeczne uczucia, to dawał się ponieść szalonej nadziei, że znalazł swoją ukochaną Lierin, to znowu dławił go okrutny lęk o życie dziewczyny; nie wiedział przecież, jak poważne odniosła obrażenia. Los do prawdy okazałby się okrutny, gdyby przyszło mu raz jeszcze stracić dopiero, co odzyskaną żonę.

Ciężko wzdychając, przekonywał siebie, że powinien uporządkować chaotyczne myśli, nadać im sens. Być może powodowany tęsknotą, za Lierin, ulegał tylko złudzeniu? Czyżby tracił zmysły, a umysł płatał mu okrutne figle? Czyżby, mamiony wspomnieniami, dopatrywał się ukochanych rysów w obcej twarzy? W końcu znał Lierin zanim ją poślubił, zaledwie miesiąc. Przyjaciele z Nowego Orleanu pokpiwali, że tak mu pilno do ołtarza. Nie rozumieli, jak mógł się tak bez pamięci zakochać, by wiązać się z dziewczyną, o której nic właściwie nie wiedział, ledwie znał jej nazwisko. A potem los wymierzył okrutny cios, mroczny nurt pochłonął ukochaną. Od tamtej chwili minęły trzy lata, miesiąc i tydzień bez jednego dnia, a każdy z tych obsesyjnie liczonych dni jeden gorszy od drugiego. Teraz była znowu przy nim... ona albo ktoś łudząco do niej podobny. Musiał zakładać, że zaszła pomyłka, jeśli nie chciał przysporzyć sobie cierpień.

Delikatnie pogładził dziewczynę po twarzy, a gdy zatrzymał palce na skroni, gdzie wyczuł słaby puls, odetchnął z ulgą.

Okrzyki Hirama obwieściły, że dojechali. Byli na plantacji. Ashton wyjrzał przez okno. Rzeczywiście, w oddali, między po tężnymi dębami, migotały już światła. Belle Chnate rezydencja Wingate’a, swoim przepychem przypominała francuski pałac: rozłożysta jak tamte, posadowiona między reprezentacyjnym dziedzińcem a ogrodem, składała się z korpusu głównego i dwu skrzydeł. Przez skołataną głowę Ashtona przemknęła myśl, że wreszcie przywozi swoją oblubienicę do domu.

Ku swemu zdziwieniu na podjeździe dojrzał tłoczące się po wozy i uwiązane do pachołków wierzchowce. Domyślił się, że z okazji jego powrotu babka postanowiła wydać przyjęcie. Spojrzał z troską na dziewczynę. Starsza pani wszystkiego mogła się spodziewać, ale nie takiej niespodzianki. Jeśli nie chciał przy prawić jej o palpitacje, nie mógł pokazać się wśród gości z nie przytomną, okrytą ledwie koszulą nocną kobietą. Po tym, jak za którymś wyjazdem do Nowego Orleanu ożenił się tak niespodziewanie, Amanda Wingate krzywym okiem patrzyła na eskapady wnuka w dół rzeki. I oto wracał z kolejnej takiej podróży. To, że wywoła kolejne plotki na swój temat, było mu zupełnie obojętne, ale babka starzała się i musiał mieć wzgląd na jej lata.

Chybotliwe lando minęło powozy, płosząc przy okazji konie, i zatrzymało się przed głównym wejściem do domu. Hiram ze skoczył z kozła i podbiegł panu na pomoc, Ashton tymczasem otulił dziewczynę swoją peleryną. Ponownie uderzył go ulotny zapach jaśminu, który dręczył go przez ostatnie trzy lata. Krótko był z żoną, ale każda minuta z nią spędzona miała dla niego ogromną wartość.

Poślij konnego po doktora Page’a — rzucił przez ramię, wstępując na schody.

— Juści, panie! — Zawołał Hiram. — Zaraz wyślę Lathama, w mig obróci.

Ashton przez chwilę mocował się z drzwiami, wreszcie udało mu się nacisnąć klamkę łokciem i otworzyć podwoje energicznym kopnięciem. Przez hol ku wejściu szedł już kamerdyner, który usłyszał nadjeżdżający powóz. Zachowującemu zwykle kamienną twarz Willisowi szczęka opadła na widok pana dźwigającego w ramionach nieznajomą kobietę. Choć wytresowany na służącego o nieskazitelnych manierach, nie miał pojęcia, jak się za chować w tak niezwykłej sytuacji.

— Jak to do... — Głos go zawiódł, przechodząc w dziwne skrzeczenie. Odchrząknął i zaczął raz jeszcze: — Jak to dobrze, panie Ashtonie, widzieć pana zno... Starannie przygotowane słowa powitania, tak teraz nieprzystające do okoliczności, za marły mu na ustach. Spoglądał w absolutnym osłupieniu to na wysuwające się spod czarnej peleryny długie rude pasma włosów, to na idącego spokojnie ku schodom Ashtona.

Amanda Wingate, która wyszła właśnie z salonu w towarzystwie siostry Jennifer, zwanej ciotką, i kilkorga gości, była nie mniej poruszona od kamerdynera. Spojrzała z mieszaniną obrzydzenia i zgrozy na niesione przez wnuka bezwładne ciało, szybko oceniła sytuację i podeszła do niego energicznym krokiem.

— Na litość boską, Ashtonie! — Przy tych słowach położyła drżącą dłoń na piersi. — Czyżbyś znowu chciał nas zaskoczyć i po raz drugi ożenił się w tajemnicy przed rodziną?

Ashton marzył tylko o tym, by jak najprędzej znaleźć się w po kojach na górze, wiedział jednak, że nie wymknie się babce, nie udzielając wyjaśnienia.

16

— Ciebie nikt chyba nie jest w stanie zaskoczyć, grand mere — zwrócił się do babki, używając określenia, które słyszał od swojej matki. — W tym jednak wypadku...

— Amando — szepnęła ciotka Jennifer, która widać najszybciej odzyskała zimną krew. — Może nie roztrząsajmy przy gościach, co tym razem zmalował Ashton.

Zbita z tropu Amanda musiała poniechać cisnących się jej na usta pytań. Widząc nieruchome ciało w ramionach wnuka, wy ciągnęła wniosek, który nasuwał się w sposób oczywisty i wy dawał całkiem logiczny:, że oto Ashton niesie do sypialni śpiącą oblubienicę. Wyczuwała, że jest zniecierpliwiony i że chciałby jak najszybciej znaleźć się na górze. Już miała ustąpić mu z drogi, kiedy poła peleryny uchyliła się nieco, odsłaniając bladą twarz dziewczyny. Całkiem ładna... pomyślała, ani trochę nie zdziwiona wyborem wnuka... I prawie naga, dokończyła w duchu z nie oczekiwaną zgrozą, gdy opończa rozchyliła się jeszcze bardziej i pokazał się spod niej skąpy przyodziewek nieznajomej.

Amanda szybko potoczyła wzrokiem wokół. Niestety, świadkami nieprzystojnej sceny było kilka statecznych matron. Spoglądały z wyraźnym zgorszeniem w oczach i rozdziawionymi ustami, co też Wingate pod burką tam chowa. Rozległy się pojedyncze, nieśmiałe szepty, potem szmer podnieconych głosów, wreszcie wrzawa, pośród której można było rozróżnić słowa koszula i dziewczyna.

— To nie jest tak, jak myślisz, grand mere — szepnął Ashton, chcąc uspokoić babkę.

Amanda jęknęła w odpowiedzi.

— Nie wiem, czy chcę znać prawdę.

Ciotka Jennifer próbowała dodać siostrze otuchy.

— Pamiętaj, co mówił ojciec, moja droga. W trudnych sytuacjach należy zachować trzeźwy umysł.

Do grupki gości otaczającej Ashtona dołączył jakiś mężczyzna, który posłyszał widać tylko część toczonej rozmowy.

— Pokażże nam, Ashtonie, oblubienicę — zagadnął przyjacielsko. — Najwyższa była pora, żebyś znalazł sobie drugą żonę.

— Oblubienica! — Rozległ się jazgotliwy kobiecy głos. — Żona! — Wywołując niejakie zamieszanie, do przodu przeciskała się wzburzona dama. — Co się tu dzieje? Przepuśćcie mnie!

Ciotce Jennifer jakby nieco puściły nerwy.

— Coś mi się widzi, że maksyma papy nie do każdych przystaje okoliczności — mruknęła pod nosem.

Przed Ashtonem stanęła wysoka, szczupła brunetka, panna Marelda Rousse. Powiodła wzrokiem po mokrych, zmierzwionych splotach rudych włosów, zrobiła wielkie oczy na widok ubłoconych spodni i utkwiła pytające spojrzenie w oblicze pana domu, na próżno walcząc o zachowanie resztek godności, jak też bez skutecznie powściągając wzburzenie.

— Co to wszystko ma znaczyć, Ashtonie? Wyglądasz jakbyś się tarzał w bagnie z tą niewiastą. Naprawdę wziąłeś sobie żonę?

Ashton, porządnie już zirytowany tymi dociekaniami, najchętniej położyłby im kres, ale nie miał zamiaru otwierać serca i zwierzać się ze swoich nadziei czeredzie natrętów, którzy na dodatek nie zdawali sobie sprawy ze stanu dziewczyny.

— Zdarzył się wypadek, Mareldo. Ta kobieta spadła z konia, potrącona przez mój zaprzęg.

— Wybrała się na przejażdżkę w samej koszuli nocnej? O tej porze? — Zawołała Marelda. — Doprawdy, Ashtonie, chyba nie oczekujesz, że w to uwierzymy!

Ashton zacisnął zęby. Marelda Rousse na wiele sobie pozwalała, ale nigdy nie posunęła się do tego, by kwestionować jego słowa, i to w jego domu, w obecności tak wielu świadków.

— Nie mam teraz czasu wdawać się w wyjaśnienia — odparł krótko. — Dziewczyna potrzebuje pomocy. Zechciej mnie prze puścić.

Marelda otworzyła już usta, by zgłaszać dalsze pretensje, ale szybko zrezygnowała i potulnie zeszła mu z drogi: gniewny wzrok Ashtona nie wróżył nic dobrego. Znała Wingate’a i wie działa, że kiedy się uprze, potrafi być okrutny w swojej milkliwości, a wtedy lepiej zostawić go w spokoju.

— Różowy pokój we wschodnim skrzydle stoi pusty, Ashtonie — Amanda, zażenowana, że tak łatwo pofolgowała pustym podejrzeniom, chciała zrehabilitować się przed wnukiem. — Znajdę Willabelle i zaraz ci ją przyślę. — Kiedy Ashton wchodził już po schodach, skinęła na czarną dziewczynę, która obserwowała zajście w holu z galerii pierwszego piętra? — Luello May, biegnij przygotować pokój.

— Już, pani Amando — zawołała dziewczyna i natychmiast zniknęła.

Tymczasem Ashton szedł, rozmyślając, jak to przed trzema laty marzył o tym, że wniesie po tych samych schodach pannę młodą i poniesie do swojej sypialni. I oto teraz trzymał w ramionach kobietę, która mogła być Lierin i której pojawienie się mogłoby położyć kres poczuciu samotności, jakie nie opuszczało go od tamtej tragicznej nocy na rzece.

W pokoju krzątała się już Luella May. Zdjęła kapę z wielkiego, zwieńczonego baldachimem łoża, wygładziła wybieloną na słońcu pościel, poprawiła poduszki i odsunęła się, dając Ashtonowi przejście.

— Pan się nie martwi, massa — pocieszała go. — Mama zaraz przyjdzie, już ona wszystkiego dopatrzy, zaradzi, jak ulżyć waszej lady...

Ashton, nie słuchając trajkotania Luellii, złożył chorą na łóżku, zamoczył ręcznik w stojącej na umywalni misce i począł ścierać błoto z bladych policzków. Kiedy skończył, przybliżył lampę i przyjrzał się uważnie owalnej twarzy, jakby szukał w niej odpowiedzi na dręczące go pytania. Przesuwał wzrokiem po wąskim, prostym nosie, po delikatnych wargach, powiekach z gęstymi, długimi rzęsami. Jeśli dziewczyna była jego żoną, kryły się pod tymi zamkniętymi powiekami szmaragdowozielone, pełne życia oczy. W jej gęstych włosach tkwiły jeszcze liście, źdźbła trawy i grudki zaschłego błota, ale nawet teraz nie straciły one swojego blasku. Tak, to obraz tej kobiety nosił przez ostatnie lata w sercu. Musiała być jego żoną!

— Lierin — szepnął tęsknie. Jak długo nie wymawiał jej imienia? Czy nie mylił się, wypowiadając je dzisiejszego wieczoru już po raz drugi?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin