Historia Rosalie - Rozdział III.doc

(46 KB) Pobierz

Rozdział III

 

- Rosalie?

Powiedziałem cicho, nie mogąc się ruszyć. Patrzyłem na moją siostrę – nie siostrę. Wyglądała na przestraszoną, zaskoczoną i… pełną bólu i smutku. Cofnęła się kilka kroków w tył.

- Mark… - jej głos był dźwięczny i tak miły dla ucha… to nie był głos Rosalie! – Mark… - pokręciła głową i usiadła na skrzyni.

Nie wiedziałem co robić… ta kobieta ewidentnie była moją siostrą. Znałem jej twarz na pamięć, każdy szczegół… w końcu była moją najwdzięczniejszą modelką.

- Rose… powiedz mi… gdzie byłaś? Czemu cię tak długo nie było? Dlaczego wyglądasz tak inaczej? Co z twoimi oczami?! Szprycowali cię jakimiś truciznami?! I jak się tu dostałaś? Przecież drzwi są zamknięte… chyba że masz nadal klucze! Rose! Ty żyjesz!

Odzyskałem czucie w nogach, zrobiłem krok na przód a  moje serce wybijało radosny rytm. Byłem szczęśliwy! Moja siostra wróciła! Wszystko wróci do normy! Znów będziemy szczęśliwą rodziną Hale! Matka wróci do zdrowia… Ojciec nie będzie chodził smutny… i ja! I ja odzyskam moją najwierniejszą towarzyszkę, moją próżną siostrę!

- Albo wiesz co!? – zacząłem zanim zdążyła mi odpowiedzieć – Chodźmy na dół! Rodzice będą szczęśliwi! Alexander ciągle się o ciebie dopytywał…

Podszedłem do niej zanim zdążyła się znów cofnąć i złapałem ją za rękę… uderzyło mnie niesamowite zimno jej dłoni. Jak oparzony wypuściłem jej dłoń i spojrzałem na nią wystraszony. Był maj, strych był nagrzany słońcem… a jej ręka była zimna, wręcz lodowata.

- Rose!?

Znów się cofnęła, uciekając ode mnie jak i sobą jak i wzrokiem. Gdy zaczęła mówić jej głos, zmieniony głos podobny do wiosennego wiatru, drżał.

- Mark nikt nie może wiedzieć że tu jestem… - popatrzyła na mnie swoimi innymi oczyma, mimowolnie wzdrygnąłem się

- Jak to nie może? Rose! Martwiliśmy się o ciebie! Baliśmy się że cię straciliśmy! Matka od tygodni pogrążona jest w depresji… nie możesz tak mówić!

Prawie na nią krzyczałem. Jak ona mogła być tak egoistyczna… tak… inna. Była taka obca, jej wzrok był pusty…

- Braciszku… to co powiem jest okropne i nieludzkie… ale już mnie straciliście. – znów usiadła na kufrze – Straciliście w dniu w którym straciłam siebie, swoje życie… swoją tożsamość… - wyglądała jakby chciała płakać a nie mogła. Spojrzała na mnie – Mark, ja już nie jestem tym człowiekiem którego znałeś… - popatrzyła na swoje białe dłonie – ja już nie jestem człowiekiem.

Zaśmiałem się nerwowo.

- Rose… rozumiem że twoje… hmm… znikniecie wywołało u ciebie jakieś silne urazy, nie wiem co się działo… tego dowiemy się później… najważniejsze jest że żyjesz i zapewniam cię że nadal jesteś człowiekiem… Chodźmy na dół… proszę.

Wyciągnąłem rękę w jej stronę i uśmiechnąłem się. Ba! Pewnie szczerzyłem się jak idiota.

- Mark! – nawet nie zauważyłem kiedy wstała i podeszła do mnie  poirytowana. Owiał mnie słodki, kwiatowy zapach…  - Spójrz na mnie!

Stanęła w świetle księżyca. Jej blada skóra lekko błyszczała. Niesamowity widok… ale i dziwny. Skóra nie błyszczy.

- Nie jestem już tą Rosalie! – mówiła przez zaciśnięte zęby – Spójrz na moje dłonie… nienaturalnie białe i jak miałeś okazje się przekonać niesamowicie zimne… a twarz!? Też niby wykuta z marmuru… i te czerwone oczy… - wzdrygnęła się jakby z obrzydzenia do samej siebie. Nie patrzyła na mnie. – nie jestem człowiekiem. Mark ja umarłam… umarłam wiele dni, tygodni temu…

Patrzyłem na nią jak zahipnotyzowany.

- Chcesz mi powiedzieć że albo mam omamy i gadam do siebie, albo… jesteś duchem? Aniołem? Zwariowałem?

Zmarszczyłem czoło i przekręciłem głowę w bok, tak jak to robił Alexander gdy był czymś zaciekawiony. Nagle nie mogłem odróżnić snu od rzeczywistości. Tak by nie zauważyła uszczypnąłem się w rękę. Auł! Bolało… czyli to nie sen. Czyli albo zwariowałem albo Rose próbuje mi wcisnąć kit… Zaśmiała się cicho a jej śmiech był czysty… jak strumień górski który dopiero się narodził.

- Nie, zwariowałeś Mark… ja po prostu jestem… - widać było że zastanawia się nad czymś. Po chwili spojrzała znów na mnie. –Nie jestem aniołem ani duchem… ani twoim omamem… Jestem kimś kogo nie powinieneś spotkać, ani tu ani na ulicy… - uśmiechnęła się do mnie odsłaniając białe zęby – Jestem czymś w rodzaju wybryku natury… i pozostanę nim na wieczność… Nie wolno ci nikomu mówić że mnie widziałeś – świdrowała mnie tymi szkarłatnymi oczami – to tylko sen Mark, to ci się śni…

Musnęła chłodnymi wargami moje czoło… I już jej nie było… ani jej ani ślubnej sukni…

 

 

 

******

Wróciłem do swojego pokoju zastanawiając się nad tym co się przed chwilą wydarzyło.

Usiadłem na łóżku…

To była Rosalie… byłem tego pewien… to była ona…

I to nie był sen… ręka cały czas mnie bolała…

Tylko dlaczego była taka obca?! Dlaczego mówiła takie dziwne rzeczy!? I wyglądała tak dziwnie… była nadal piękna… ale nie tak jak kiedyś. Była piękniejsza… niezdrowo piękniejsza…

Rozbolała mnie głowa. Zamknąłem oczy a obraz innej Rosi błąkał się po mojej głowie…

Wstałem i zacząłem chodzić po pokoju…

Myślałem że zaraz zwariuje… że już wariuje…

Nie wiele myśląc co robię otworzyłem szafę w której trzymałem sztalugi, farby i pędzle. Delikatnie musnąłem opuszkami palców sztalugę… tak dawno nie używałem jej… od czasu gdy zniknęła… Ona… nie malowałem. Nie potrafiłem…

Z ciężkim sercem wyjąłem sztalugi i rozstawiłem je w pokoju…

 

******

 

- Wstawaj, wstawaj, wstawaj…

Poczułem jak coś mnie miażdży. Otworzyłem oczy i pierwsze co ujrzałem to, Alex który podskakiwał radośnie na moim brzuchu.

- Złaź ze mnie…

Zacząłem go łaskotać

Brat spojrzał na mnie i radośnie się roześmiał machając rękoma by uwolnić się spod ataku łaskotek.

- Ark! Ark! Przestań! –  zachichotał i ugryzł mnie w rękę.

- Ej! – rozmasowywałem nadgarstek gdy Alexander wybiegł z mojego pokoju.

Na korytarzu było słychać jeszcze jego śmiech.

Położyłem z powrotem głowę na poduszkę gdy nagle zerwałem się i otworzyłem szafę…

Opadłem na kolana, wbiłem wzrok w obraz który malowałem przez całą noc. Nowa Rosalie… z szkarłatnymi oczami. Wzdrygnąłem się i zamknąłem szafę tak szybko jak tylko mogłem. Oparłem czoło o drzwiczki i zastanawiałem się… sam nie wiem nad czym się zastanawiałem. Myśli prześlizgiwały się przez moją głowę w tak szybko ze nie nadążałem za nimi…

Sen nie sen, trzeba żyć dalej…

Postanowiłem nikomu nie mówić co się wydarzyło lub co mi się przyśniło ani nie pokazywać owocu mojej nocnej pracy… zresztą rodzice sprawiliby mi niezłe kazanie gdyby zobaczyli jak przedstawiłem ich idealną córkę…

Poszedłem do łazienki by zmyć z siebie sen i farbę.

Zszedłem na dół, na śniadanie tyle że w kuchni nikogo nie było, porwałem z talerza jabłko i usiadłem na krześle z którego miałem widok na ulicę. Ludzie sunęli leniwie do kościoła, twarze mieli ponure i szare pomimo słońca które zalewało ulice.

- Mark?

Z zamyślenia wyrwał mnie głos matki która stała w progu kuchni, ubrana w szary kostium który zakładała tylko w niedziele, ciemnoblond włosy spięła w kok. Wstałem z krzesła. To było niesamowite! Matka wyszła z swojego pokoju… Podbiegłem do niej i jak małe dziecko przytuliłem się do niej. Pachniała frezjami i lawendowym szamponem. Przez chwilę wydawało mi się że znów jest tak jak kiedyś… ale nie było… i nigdy już nie będzie.

- Mamo… jak dobrze Cię widzieć.

Pogłaskała mnie po włosach i zaczęła tulić tak samo jak byłem małym dzieckiem.

- Mark… przepraszam Cię… przepraszam…

Zaczęła płakać.

- Mamo… - spojrzałem w jej orzechowe oczy i otarłem łzy które spływały po bladych policzkach – nie musisz za nic przepraszać…

Pogłaskała mnie po policzku i uśmiechnęła się smutno.

- Jesteś bardzo dojrzałym chłopcem, Mark…

Uśmiechnąłem się i uścisnąłem jej rękę.

- Synku pójdziesz ze mną do kościoła? John poszedł już z Alexandrem… chciałabym iść z wami wszystkimi dziś do parku. Taka ładna pogoda…

Nie byłem w stanie jej odmówić.  Przebrałem się w niezwykle szybkim tempie, użyczyłem matce ramienia i razem wyszyliśmy razem na zalane słońcem ulice, szliśmy w milczeniu mijani przez przechodniów.

Niektórzy uśmiechali się, inni wymieniali z mamą kurtuazyjne przywitania.

Doszliśmy do kościoła chwilę przed rozpoczęciem nabożeństwa. Gdy położyłem rękę na klamce by otworzyć drzwi mama położyła swoją dłoń na mojej. Spojrzałem na nią pytająco, a ona tylko się uśmiechnęła.

- Mark możemy potem porozmawiać? Sami?

- Oczywiście mamo… możemy porozmawiać kiedy zechcesz.

Ucałowała mnie w policzek.

- Dziękuję synku, a teraz jak na dżentelmena przystało otwórz mi drzwi. – uśmiechnęła się szeroko podszczypując mnie w ramie.

Otworzyłem drzwi i przepuściłem moją rodzicielkę przodem. Nie poznawałem jej… przez prawie miesiąc chodziła jak duch, była nieobecna… a teraz nawet żartuje a jej oczy błyszczą tak jak kiedyś. Pogodziła się z zniknięciem córki?

I oto w ten sposób moje myśli powróciły do ostatniej nocy.

Odnaleźliśmy ojca i Alexa który wyszczerzył się ukazując braki górnych szóstek. Tata był wyraźnie zdziwiony przybyciem żony, ale i szczęśliwy. Jego niebieskie oczy zabłysły gdy Eleonora usiadła obok niego biorąc na kolana młodszego syna by zrobić mi miejsce na ławce.

Nabożeństwo się rozpoczęło…

Nie słuchałem, zatopiony w rozmyślaniach.

Jestem  kimś kogo nie powinieneś spotkać, ani tu ani na ulicy… Jestem czymś w rodzaju wybryku natury… i pozostanę nim na wieczność…

Rozejrzałem się po kościele… te dwa zdania które wypowiedziała Rosalie… były takie dziwne …ale czy to ona na pewno je wypowiedziała? Czy to mi się tylko wydawało? Może jednak zwariowałem? Może wymyśliłem sobie to…  śniłem?

Zamknąłem oczy gdy zaczęło mi się kręcić w głowie… za dużo myśli… za dużo niedomówień…

- Mark? Nic ci nie jest?

Podskoczyłem na ławce gdy do moich uszu doszedł ściszony głos ojca. Spojrzałem na niego a moja twarz wykrzywiła się w grymasie.

- Duszno mi… - pokręciłem głową by pozbyć się czarnych plam które zakrywały moje oczy.

- Może wyjdziesz…?

Pokiwałem głową twierdząco i wstałem z ławki by po chwili wylądować na podłodze.

Zemdlałem.

Jak baba.

Cholera teraz to będą mi dogadywać…

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin