Juliusz Verne - Latarnia Na Końcu Świata.rtf

(338 KB) Pobierz
Latarnia na Końcu Świata

Jules Verne

 

 

 

Latarnia na Końcu Świata

 

Tłumaczyła Janina Karczmarewicz–Fedorowska

Tytuł oryginału Le Phare Du Bout Du Monde

SPIS TREŚCI

Rozdział pierwszy Inauguracja latarni morskiej              2

Rozdział drugi Wyspa Stanów              7

Rozdział trzeci Trzej latarnicy              11

Rozdział czwarty Kongre i jego szajka              16

Rozdział piąty Szkuner “Maule”              22

Rozdział szósty Zatoka Elgar              27

Rozdział siódmy Grota              32

Rozdział ósmy Naprawa szkunera              37

Rozdział dziewiaty Vasquez              42

Rozdział dziesiąty Po katastrofie statku              47

Rozdział jedenasty Rabusie wraków              53

Rozdział dwunasty Wypływając z zatoki              59

Rozdział trzynasty Następne trzy dni              64

Zakończenie              78

 


Rozdział pierwszy
Inauguracja latarni Morskiej

 

Słońce chowało się już za wzgórzami zamykającymi horyzont na zachodzie. Była piękna pogoda. Po przeciwnej stronie widnokręgu, ponad morzem zlewającym się z niebem na północnym wschodzie i na wschodzie, w paru chmurkach odbijały się ostatnie promienie, które miały niebawem zgasnąć w cieniach mroku trwającego dość długo na tej szerokości geograficznej, na pięćdziesiątym piątym równoleżniku południowej półkuli. W chwili kiedy skrył się górny rąbek tarczy słonecznej, na pokładzie awiza*[1] “Santa Fé” rozległ się wystrzał armatni i rozwijająca się na wietrze bandera Republiki Argentyńskiej została wciągnięta na gafel bezanmasztu.

W tej samej sekundzie rozbłysło światło na szczycie morskiej latarni zbudowanej w zasięgu strzału karabinowego w głębi zatoki Elgor, w której okręt był zakotwiczony. Dwaj latarnicy, robotnicy zebrani na nabrzeżu oraz załoga zgromadzona na dziobie okrętu powitali gromkimi okrzykami pierwsze światło, które zapłonęło na tym dalekim skrawku ziemi.

Odpowiedzią na te okrzyki były dwa dalsze strzały armatnie, kilkakrotnie rozgłośnie powtórzone przez echo na wybrzeżu. Bandera na awizie została wówczas ściągnięta, zgodnie z regulaminem obowiązującym okręty wojenne, i cisza zapanowała znowu na Wyspie Stanów, położonej w miejscu, gdzie zlewają się wody Atlantyku i Pacyfiku.

Robotnicy natychmiast weszli na pokład “Santa Fé” i na lądzie pozostali tylko trzej latarnicy.

Jeden był na posterunku w pokoju wachtowym, a dwaj jego koledzy, zamiast wrócić do mieszkania, spacerowali gawędząc wzdłuż brzegu.

 A więc już jutro awizo wyjdzie w morze, Vasquez — powiedział młodszy.

 To prawda, Felipe — przytaknął Vasquez — i mam nadzieję, że nie będzie miał zbyt przykrego rejsu wracając do domu.

 Daleka to droga, Vasquez!

 Nie jest dalsza, jak się wraca, niż jak się przybywa, Felipe.

 Mam pewne wątpliwości — odparł ze śmiechem Felipe.

 A nawet, mój chłopcze — ciągnął dalej nie zrażony tym Vasquez — nieraz trzeba dłużej płynąć w tę stronę niż z powrotem, chyba że się złapie pomyślny wiatr. W końcu tysiąc pięćset mil to nie jest Bóg wie ile, jeśli statek posiada dobrą maszynę i dobrze idzie pod żaglami.

 W dodatku kapitan Lafayate zna świetnie drogę…

 Która jest prosta jak strzelił, mój chłopcze. Wziął kurs na południe, żeby tu dopłynąć, teraz weźmie kurs na północ, żeby wrócić, a jeżeli wiatr nadal będzie dmuchał od lądu, to znajdzie się pod osłoną ziemi i pożegluje jak po rzece.

 Tak, ale po rzece posiadającej zaledwie jeden brzeg.

 To nie ma znaczenia, jeżeli to jest dobry brzeg, a jest on zawsze dobry, gdy się go ma po nawietrznej.

 Racja — przyznał Felipe. — Ale co będzie, jeśli wiatr przeskoczy z jednej burty na drugą?

 To byłby nieszczęśliwy przypadek, Felipe, ale miejmy nadzieję, że wiatr nie obróci się przeciwko “Santa Fé”. W ciągu piętnastu dni statek może przebyć te swoje tysiąc pięćset mil i rzucić kotwicę na redzie w Buenos Aires…

 Bo ani od strony lądu, ani od morza nie znajdzie żadnego portu, żeby się schronić!

 Tak jest, jak mówisz, mój chłopcze. Ziemia Ognista czy Patagonia, nigdzie najmniejszej ostoi. Trzeba pruć na otwarty ocean, żeby się nie dać przy dusić do brzegu!

 No, ale według mnie, Vasquez, wygląda na to, że pogoda się utrzyma.

 Takie jest też i moje zdanie, Felipe. Przecież jesteśmy prawie u progu pięknej pory roku… Perspektywa trzech miesięcy — to bardzo wiele…

 Tak, prace zostały zakończone w dobrej chwili — przerwał Felipe.

 Wiem o tym, mój chłopcze, wiem, na początku grudnia. To tak jak by powiedzieli marynarze z północy — na początku czerwca. O tej porze roku stają się coraz rzadsze te pieskie szkwały, które bez ceremonii potrafią równie dobrze zdmuchnąć statek na pełne morze, jak i zerwać człowiekowi z głowy züdwestkę!… A zresztą, dopóki “Santa Fé” jest w porcie, wiatr może dąć i gwizdać, i wściekać się, ile tylko sam diabeł zapragnie! Nie ma obawy, żeby nasza wyspa poszła na dno razem ze swoją latarnią!

 Tak, tak, na pewno, Vasquez. Gdy awizo zawiezie od nas ukłony do domu i wróci tutaj ze zmianą warty…

 Za trzy miesiące, Felipe…

 To zastanie wyspę na swoim miejscu…

 I nas na niej — Vasquez zatarł ręce i wypuścił z fajki kłąb dymu, który go otulił gęstą chmurą. — Widzisz, chłopcze, tutaj nie jesteśmy na pokładzie statku gnanego przez wichry tam i z powrotem, a skoro to ma być statek, to jest mocno zakotwiczony na ogonie Ameryki i kotwica nie wyrwie się z dna… Zgadzam się, że te strony nie są gościnne, a ocean wokół przylądka Horn zasłużył sobie na złą reputację! To fakt, że nie dałoby się policzyć statków, które zatonęły przy Wyspie Stanów, a rabusie wraków nie mogliby wybrać sobie lepszego zajęcia dla nabijania kabzy. Ale to wszystko się zmieni, Felipe! Oto bowiem stoi teraz na Wyspie Stanów latarnia morska i nie ma takiego huraganu, nawet gdyby dął ze wszystkich zakamarków nieba, któremu udałoby się jej światło zdmuchnąć! Statki dojrzą je na czas, żeby skorygować kurs! Będą się na nie kierować nie ryzykując, że wpadną na skały przylądka San Juan, cypla Diegos albo cypla Fallows, i to nawet wśród najczarniejszej nocy! To my właśnie będziemy oświetlać drogę tą naszą pochodnią i nie wypuścimy jej z garści!

Na zakończenie Vasquez dorzucił:

 Widzisz, mój chłopcze, ja przez czterdzieści lat przemierzałem wszystkie morza Starego i Nowego Kontynentu, najpierw jako chłopak okrętowy, nowicjusz, potem jako marynarz, wreszcie jako bosman. No, a teraz, kiedy pora iść na emeryturę, nie mógłbym sobie wymarzyć nic lepszego niż stanowisko strażnika latarni morskiej, i to jakiej! Latarni na Końcu Świata!

Tak, zaiste, nazwa ta była najzupełniej usprawiedliwiona dla latarni zbudowanej na krańcu wyspy zagubionej na oceanie daleko od wszelkiego lądu zamieszkanego czy nadającego się do zamieszkania.

 Powiedz no mi, Felipe — odezwał się ponownie Vasquez, wytrząsając popiół z fajki do swojej dłoni — o której zluzujesz Moriza?

 O dziesiątej.

 Dobrze, a o drugiej nad ranem na mnie przyjdzie kolej objąć posterunek aż do świtu.

 Zgoda, Vasquez. Toteż najmądrzejsza rzecz, jaką możemy zrobić, to położyć się spać.

 Do łóżka, Felipe, do łóżka!

Vasquez i Felipe wspięli się na zagrodzony placyk, pośrodku którego wznosiła się latarnia morska, i weszli do mieszkania, zamykając za sobą drzwi.

Noc minęła spokojnie. Kiedy wstawał świt, Vaquez zgasił latarnię płonącą od dwunastu godzin. Przypływy, zazwyczaj słabe na Pacyfiku, zwłaszcza wzdłuż wybrzeży Ameryki i Azji omywanych przez ten ogromny ocean, są bardzo silne na Atlantyku i dają się gwałtownie odczuwać nawet w odległych okolicach Magellanii.

Tego dnia odpływ zaczynał się o szóstej rano, toteż awizo, żeby zeń skorzystać, powinien był szykować się do odbicia od brzegu już skoro świt. Ale ponieważ przygotowania nie zostały całkowicie zakończone, kapitan postanowił wyjść z zatoki Elgor dopiero przy wieczornym odpływie.

Statek “Santa Fé”, należący do marynarki wojennej Republiki Argentyńskiej, miał dwieście ton wyporności, maszynę o sile stu sześćdziesięciu koni, a dowodził nim kapitan wraz z pierwszym oficerem, mając pod rozkazami pięćdziesiąt osób załogi razem z bosmanami; okręt był przeznaczony do patrolowania brzegów począwszy od ujścia Rio de la Plata aż do Cieśniny Le Maire’a na Oceanie Atlantyckim. Poruszany śrubą “Santa Fé” robił nie więcej niż dziewięć mil na godzinę, ale była to prędkość wystarczająca dla policji patrolującej wybrzeża Patagonii i Ziemi Ognistej, odwiedzane wyłącznie przez statki rybackie.

W tym roku awizo otrzymał zadanie nadzorowania prac związanych z budową latarni morskiej, którą rząd argentyński stawiał przy wejściu do Cieśniny Le Maire’a. Na jego to pokładzie zostali przetransportowani robotnicy oraz przewiezione materiały niezbędne do prac budowlanych, właśnie zakończonych pomyślnie według planów doświadczonego inżyniera z Buenos Aires.

Już od trzech tygodni “Santa Fé” stał na kotwicy w głębi zatoki Elgor. Po wyładowaniu zapasów na cztery miesiące i upewnieniu się, że strażnikom nowej latarni morskiej niczego nie zabraknie do chwili zmiany warty, kapitan Lafayate zamierzał odwieźć do domu robotników przysłanych na Wyspę Stanów. Gdyby pewne nieprzewidziane okoliczności nie opóźniły prac, okręt powinien był właściwie już miesiąc temu znaleźć się z powrotem w swoim macierzystym porcie.

Była siódma, kiedy kapitan Lafayate i pierwszy oficer Riegal wyszli ze swoich kabin położonych w kasztelu rufowym awiza. Marynarze kończyli szorowanie pokładu i ostatnie strugi wody uciekały spod szwaber przez szpigaty. Jednocześnie starszy bosman krzątał się wydając dyspozycje, żeby wszystko było w pogotowiu na moment odjazdu. Chociaż miało to nastąpić dopiero po południu, z żagli zdejmowano pokrowce, czyszczono wentylatory, pucowano mosiężne części naktuza i okratowań, zawieszano dużą łódź na szlupbelkach, pozostawiając mniejszą na wodzie dla połączenia z wyspą.

Gdy słońce wzeszło, na gafel bezanmasztu wciągnięto banderę.

W trzy kwadranse później dzwon na dziobie wybił cztery szklanki i marynarze rozpoczęli kolejną wachtę.

Po wspólnym śniadaniu obydwaj oficerowie znowu weszli na mostek, uważnie przyjrzeli się niebu, które wiatr wiejący od lądu oczyścił trochę z chmur, i kapitan dał rozkaz bosmanowi, żeby ich :zawieziono na brzeg.

Tego ranka dowódca okrętu zamierzał dokonać ostatniej inspekcji latarni i przybudówek — pomieszczeń dla latarników oraz magazynów żywności i paliwa — no i sprawdzić prawidłowe funkcjonowanie aparatury.

W asyście pierwszego oficera zszedł na ląd i skierował kroki w stronę ogrodzonego terenu latarni.

W drodze ogarnęła ich obawa o los trzech strażników, którzy mieli pozostać w tej ponurej samotni na Wyspie Stanów.

 Trudna to służba — odezwał się kapitan. — Trzeba jednak uwzględnić i to, że ci dzielni ludzie przez całe życie wiedli bardzo ciężką egzystencję, bo przecież rekrutują się przeważnie z dawnych marynarzy. Dla nich obsługa latarni morskiej jest nawet pewnego rodzaju wypoczynkiem.

 Oczywiście — odrzekł Riegal — ale co innego być latarni—Idem gdzieś na uczęszczanych szlakach, mając łatwą komunikację .z lądem, a co innego mieszkać na bezludnej wyspie, którą statki tylko rozpoznają, i to możliwie z jak największej odległości.

 Zgadzam się z panem, Riegal. Ale zmiana latarników nastąpi już za trzy miesiące. Vasquez, Felipe i Moriz rozpoczynają służbę w najmniej dokuczliwym sezonie.

 Słusznie, panie kapitanie, i nie będą musieli doświadczyć na sobie tej potwornej zimy, z jakich słynie przylądek Horn…

 Tak, zimy są tu straszne. Odkąd przed paroma laty przeprowadzaliśmy rekonesans w cieśninie, na Ziemi Ognistej i Ziemi Rozpaczy w Archipelagu Kerguelena, od Przylądka Dziewic do przylądka Filar, nic mi już nie jest w stanie zaimponować, jeśli chodzi o rozszalałe żywioły. Ale w końcu nasi latarnicy mają solidny dom, którego nie są w stanie zniszczyć żadne wichury. Nie zabraknie im ani żywności, ani węgla, nawet gdyby ich służba miała się przedłużyć o parę miesięcy. Pozostawiamy ich w dobrym zdrowiu i w tak samo dobrym zdrowiu zastaniemy ich znowu, bo chociaż powietrze tu jest ostre, ale przynajmniej czyste, na styku Oceanu Atlantyckiego i Spokojnego! A zresztą, Riegal, proszę zwrócić uwagę i na to, że kiedy władze wojskowe szukały strażników do Latarni na Końcu Świata, miały nie lada kłopot z nadmiarem kandydatów.

Obaj oficerowie dotarli do ogrodzenia, przy którym oczekiwali ich Vasquez z kolegami. Otwarto furtkę w obmurowaniu, oficerowie przystanęli i odpowiedzieli na przepisowe zasalutowanie trzech latarników.

Kapitan Lafayate, nim się odezwał, zlustrował ich wzrokiem od stóp obutych w mocne marynarskie buty do głów okrytych kapturami ceratowych płaszczy.

 Wszystko było w porządku tej nocy? — zapytał zwracając się do starszego strażnika.

 W porządku, panie kapitanie — odpowiedział Vasquez.

 Nie zauważyliście na morzu żadnego statku?

 Żadnego, a ponieważ niebo było czyste, dostrzeglibyśmy światła co najmniej na cztery mile.

 Lampy funkcjonowały sprawnie?

 Bez przerwy, panie kapitanie, aż do samego świtu.

 Nie było zimno w wartowni?

 Nie, panie kapitanie. Jest bardzo solidnie murowana, a wiatr nie przenika przez podwójnie oszklone okna.

 Najpierw obejrzymy wasze mieszkanie, a potem latarnię.

 Według rozkazu, panie kapitanie — odparł Vasquez.

Pomieszczenie dla wartowników zbudowane u podnóża wieży miało grube mury, zdolne stawić czoło najgwałtowniejszym szkwałom Cieśniny Magellana. Obaj oficerowie przeprowadzili lustrację dobrze wyposażonych pokojów. Można było nie obawiać się tutaj deszczu i zimna ani śnieżnych burz, tak groźnych pod tą prawie antarktyczną szerokością.

Poszczególne pokoje oddzielał korytarz. W głębi przebite były drzwi łączące go z wnętrzem latarni.

 Wejdźmy na górę — powiedział kapitan Lafayate.

 Rozkaz, panie kapitanie! — wyprężył się Vasquez.

 Pan sam nas poprowadzi.

Vasquez dał znak kolegom, żeby pozostali w końcu korytarza, po czym pchnął drzwi wiodące na schody; obaj oficerowie udali się za nim.

Wąskie kręcone schody z kamienia nie były ciemne. Oświetlało je dziesięć otworów w kształcie strzelnic, znajdujących się na poszczególnych piętrach.

Kiedy dotarli do wartowni, ponad którą znajdowała się latarnia oraz cała aparatura oświetlająca, obaj oficerowie usiedli na okrągłej ławie przytwierdzonej do muru. Przez cztery małe okienka przebite w tej izbie wzrok mógł sięgać do każdego punktu na horyzoncie.

Następnie kapitan Lafayate i jego zastępca, chcąc dokładnie przypatrzyć się wyspie i otaczającemu ją morzu, wdrapali się po drabinie prowadzącej na galeryjkę, która biegła wokół iluminatorów latarni.

Rysująca się przed ich oczami część wyspy w kierunku na zachód była pustynna tak jak i morze; a przecież wzrokiem mogli ogarnąć z północnego zachodu na południe obszerny łuk, przerwany jedynie na północnym wschodzie wzgórzami przylądka San Juan. U stóp wieży wrzynała się w ląd zatoka Elgor, a na jej brzegu krzątali się marynarze z “Santa Fé”. Na bezkresnych obszarach oceanu nie widać było ani jednego żagla, ani jednego dymku.

Obaj oficerowie spędzili na galeryjce latarni dobry kwadrans, po czym zeszli, odprowadzeni przez Vasqueza, i powrócili na okręt.

Po obiedzie kapitan Lafayate i pierwszy oficer Riegal kazali znowu zawieźć się na ląd. Chcieli poświęcić godziny poprzedzające odjazd na przechadzkę po północnym brzegu zatoki. Już kilka razy bez pomocy pilota — łatwo można zrozumieć, że nie było go na Wyspie Stanów — kapitan wchodził za dnia do małej zatoczki u podnóża latarni i stawał tam na kotwicy. A jednak, kierowany ostrożnością, nigdy nie zaniedbywał dokonania nowego rekonesansu tej słabo i pobieżnie poznanej okolicy.

Tak więc i teraz obydwaj oficerowie poszli na spacer w określonym celu. Przechodząc wąskim przesmykiem łączącym przylądek San Juan z resztą wyspy, obejrzeli dokładnie brzeg zatoki o tej samej nazwie, tworzącej po drugiej stronie przylądka jak gdyby odpowiednik zatoki Elgor.

 Świetny jest ten naturalny port San Juan — zauważył kapitan. — Wszędzie ma dość wody nawet dla statków o największym tonażu. Szkoda, doprawdy, że wejście doń jest tak trudne. Bodaj najsłabsze światło, symetryczne do latarni w Elgor, pozwoliłoby statkom, które się znajdują w tarapatach, szukać tu schronienia.

 W dodatku byłoby to ostatnie schronienie, na jakie można liczyć po wyjściu z Cieśniny Magellana — dodał porucznik Riegal.

O czwartej obaj oficerowie byli z powrotem przy latarni. Pożegnali się z Vasquezem, z Felipem i Morizem, którzy pozostali na brzegu oczekując chwili odjazdu awiza.

Za kwadrans szósta kapitan wydał rozkaz podniesienia kotwicy i rozruszania maszyny. Nadmiar pary uchodził przez komin.

Na dziobie pierwszy oficer pilnował manewru; niebawem kotwica zawisła pionowo, podciągnięto ją na bloku i umocowano.

“Santa Fé” ruszył w drogę żegnany okrzykami trzech latarników. Co sobie pomyślał Vasquez, nie wiadomo, ale jego koledzy obserwowali oddalający się statek z niewątpliwym wzruszeniem, oficerowie zaś i załoga awiza przejęci byli w nie mniejszym stopniu tym, że musieli pozostawić tych trzech ludzi na wyspie położonej na najdalszym krańcu Ameryki.


Rozdział drugi
Wyspa Stanów

 

Wyspa Stanów, nazywana także Ziemią Stanów, znajduje się na południowo–wschodnim krańcu Nowego Kontynentu. Jest ona ostatnim, najbardziej wysuniętym na wschód, fragmentem Archipelagu Magellana, który został wyrzucony wstrząsami podziemnymi w okolicy pięćdziesiątego piątego równoleżnika, w odległości niespełna siedmiu stopni od podbiegunowego kręgu antarktycznego. Wyspę omywają wody dwóch oceanów i dlatego pilnie jej wypatrują statki żeglujące z jednego na drugi, czy to idąc z północnego wschodu, czy z południowego zachodu po opłynięciu przylądka Horn.

Cieśnina, odkryta w XVII wieku przez holenderskiego żeglarza Le Maire’a, oddziela Wyspę Stanów od Ziemi Ognistej odległej o 25 do 30 kilometrów. Stwarza ona dogodniejszą i krótszą trasę dla statków, gdyż dzięki niej mogą umknąć potężnych fal chłoszczących brzegi Wyspy Stanów. Ta wyspa osłania cieśninę na wschodzie na długości około dziesięciu mil (około 19 kilometrów) od przylądka Saint–Antoine do przylądka Kempe, toteż statki parowe czy żaglowe są tu bezpieczniejsze, niż gdyby okrążały wyspę od południa.

Wyspa Stanów ma trzydzieści dziewięć mil długości z zachodu na wschód, od Przylądka Św. Bartłomieja do przylądka San Juan, na jedenaście mil szerokości pomiędzy przylądkami Colnett i Webster.

Pobrzeże wyspy jest niesłychanie poszarpane, morze wrzyna się w ląd wieloma mniejszymi i większymi zatokami, do których dostępu bronią nieraz całe kordony wysepek i podwodnych skał. Toteż niezliczone statki poszły na dno przy jej brzegach o stromych zboczach skalnych uwieńczonych ostrymi iglicami lub zakończonych olbrzymimi głazami, o które nawet przy spokojnej pogodzie fale rozbijają się z szaloną siłą.

Wyspa była nie zamieszkana, ale może by i nadawała się do zamieszkania, przynajmniej w czasie łagodnej pory roku, to znaczy przez cztery miesiące: listopad, grudzień, styczeń i luty, które są miesiącami letnimi na tej szerokości. Kiedy pod wpływem promieni antarktycznego słońca topnieje gruba warstwa śniegu, widać zaraz dość zieloną trawę, a gleba zachowuje aż do zimy zbawienną wilgotność.

Zwierzęta przeżuwające, przyzwyczajone do warunków bytowania w Magellanii, mogłyby i tutaj egzystować. Ale z nastaniem mrozów trzeba by przenosić stada w łagodniejsze strefy bądź do Patagonii, bądź też bodaj na Ziemię Ognistą.

A jednak spotyka się tu w stanie dzikim pary guanaków, należących do gatunku bardzo odpornych lam, których mięso jest dość smaczne, gdy się je usmaży na patelni czy upiecze na ruszcie. Jeśli te zwierzęta nie giną z głodu podczas długiej pory zimowej, to dlatego, że umieją znaleźć pod śniegiem korzonki i porosty, którymi ich żołądek musi się zadowolić.

W środkowej części wyspy leżą gdzieniegdzie równiny, tu i ówdzie lasy wyciągają swoje nędzne gałęzie i na króciutko wypuszczają listki o barwie żółtawej raczej niż zielonej. Są to głównie antarktyczne buki o pniach osiągających nieraz wysokość dwudziestu metrów, których konary rozrastają się poziomo, albo też berberysy z bardzo odpornych odmian oraz dzika wanilia, obdarzona własnościami zbliżonymi do prawdziwej.

W rzeczywistości powierzchnia tych równin i lasów nie obejmuje nawet jednej czwartej obszaru Wyspy Stanów. Reszta terenu składa się ze .skalistych płaskowyżów, gdzie dominuje kwarc, z głębokich wąwozów, z długich łańcuchów głazów narzutowych, które się rozsypały po wyspie wskutek bardzo dawnych wybuchów, gdyż dzisiaj na próżno szukać by kraterów wygasłych wulkanów w tej części Ziemi Ognistej czy Magellanii. Bliżej środka wyspy rozległe równiny przybierają wygląd stepów, kiedy przez osiem zimowych miesięcy najmniejsza wypukłość nie wystaje z pokrywającej je jednolitej warstwy śniegu. Potem, w miarę posuwania się ku zachodowi, rzeźba terenu staje się wyraźniejsza, nadbrzeżne wzgórza wyższe i bardziej urwiste. Tutaj wznoszą się wyniosłe stożki i iglice, których wysokość osiąga trzy tysiące stóp ponad poziom morza; wspiąwszy się na nie, można by ogarnąć wzrokiem całą wyspę. Są to ostatnie ogniwa olbrzymiego łańcucha Andów, który ciągnąc się z północy na południe tworzy jak gdyby gigantyczny szkielet Nowego Kontynentu.

Oczywiście, w podobnych warunkach klimatycznych, w podmuchach ostrych i straszliwych huraganów, flora wyspy ogranicza się do pojedynczych okazów, które na większą skalę nie aklimatyzują się w sąsiedztwie Cieśniny Magellana czy na odległych od wybrzeży Ziemi Ognistej o około sto mil morskich Wyspach Falklandzkich zwanych także Malwinami.

O ile fauna i flora są słabo reprezentowane na tej wyspie, to w wodach przybrzeżnych jest wielka obfitość ryb. Toteż, nie zważając na poważne niebezpieczeństwo grożące łodziom przepływającym przez Cieśninę Le Maire’a, mieszkańcy Ziemi Ognistej przybywają tu na bardzo niekiedy owocne połowy. Gatunków ryb jest mnóstwo: wątłusze, stynki, ślizy, tuńczyki, dorady, tępogłowy, babki. Kiedyś obecność w tych wodach wielorybów, kaszalotów a także fok i morsów mogła nawet przyciągać dalekomorskie statki rybackie. Ale obecnie te morskie zwierzęta, bezmyślnie tępione, szukają schronienia w morzach antarktycznych, gdzie połowy są bardzo niebezpieczne i mozolne.

Jeśli chodzi o ptactwo, to reprezentują je w dużych ilościach albatrosy białe jak łabędzie, bekasy, kszyki, morskie skowronki, i wrzaskliwe małe i wielkie mewy oraz ogłuszająco hałaśliwe wydrzyki.

Nie należy wszakże z powyższego opisu wysnuwać wniosku, że Wyspa Stanów mogłaby stanowić łakomy kąsek dla Chile czy Republiki Argentyńskiej. W końcu jest to tylko olbrzymia skała, prawie nie nadająca się do zamieszkania. Do kogo należała w chwili, kiedy rozpoczyna się nasza historia? Można jedynie powiedzieć, że stanowiła część Archipelagu Magellana nie podzielonego jeszcze wówczas pomiędzy dwie leżące na końcu kontynentu amerykańskiego republiki*[2]...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin