sceny z życia smoków.doc

(173 KB) Pobierz

Sceny z życia smoków

Autor: Beata Krupska

"Sceny z życia smoków" autorstwa Beaty Krupskiej to świetna minipowieść nie tylko dla dzieci. Jeśli chcesz wiedzieć, czemu smoki noszą zawsze przy sobie termos z zupa ogórkowa i dlaczego nie mogą latać - poczytaj niżej.

SCENA PIERWSZA

W małym lasku spotykamy dwa duże smoki

Pewnego ranka smok Antoni obudził się o dziesiątej, leżał pod dębem i ziewał. Za każdym ziewnięciem sto dwadzieścia trzy liście spadały z drzew. Smok próbował liczyć spadające liście. Ale potrafił liczyć tylko do osiemnastu, wkrótce mu się to znudziło, więc wstał i poszedł na spacer. Po jakimś czasie usłyszał głośne dudnienie, a z drzew posypał się prawdziwy huragan liści.
Kto tak mocno tupie? - pomyślał smok Antoni. Mama zawsze mi mówiła, że w lesie należy zachować ciszę. Ledwie to pomyślał, gdy spośród drzew wyłonił się drugi smok. Był większy od Antoniego i mocno kulał.
- A! - powiedział Antoni.
- O! - odezwał się drugi smok.
- Z kim mam przyjemność? - Antoni zapytał grzecznie.
- Wincenty Smok - powiedział drugi smok.
- Co za spotkanie! Dwa smoki w jednym lesie! Co za radość! - cieszył się smok Antoni.
- Czy to ty tak głośno tupałeś? - zapytał smok Wincenty Smok.
- Nie, to ty - odparł smok Antoni.
- No tak, to moje biodro sprawia mi kłopot, nawet po tylu latach - westchnął Wincenty.
- Co się stało? Kto śmiał przetrącić biodro tak szlachetnego smoka? - współczuł Antoni.
Wincenty podrapał się po głowie. Głowę miał niewielką i całkiem łysą. Oba smoki były tłuste, z dużymi brzuchami i gdzieniegdzie wyrastały im kłaki zielonych włosków, a na brodach miały brodawki. Każdy z nich miał zawieszony na szyi termos z zupą ogórkową.
- Widzisz - zaczął Wincenty - Było to dwieście osiem lat temu, tak mniej więcej na jesieni. Wylegiwałem się w kartoflisku, gdy raptem napadł na mnie rycerz. Taki był ambitny, że nie pytając o nic zaczął ze mną walczyć. To znaczy, ja nie walczyłem, on walczył. Przetrącił mi biodro i chyba by mnie zabił, gdybym nie zaczął udawać martwego smoka. Mam zdolności aktorskie, więc jako martwy smok wyglądałem całkiem przekonywająco. No i rycerz pojechał dalej, szukać innych, żywych smoków. Tak... Młody był ten rycerz, taki chłopak. Wołali na niego Jerzy. - Wincenty rozmarzył się trochę, wspominając dawne czasy.
- A wiesz - Antoni chciał pokazać, że też ma co opowiadać. - Tutaj niedaleko mieszka taki stary smok w zamku. Starszy od nas, chodził z moim ojcem do szkoły i razem siedzieli w smoczej ławce. Właśnie on niedawno porwał księżniczkę!!
Wincenty zainteresował się wyraźnie.
- Niemożliwe! Stary smok? Że też mu się jeszcze chciało?
- Tak, tak - Antoni był dumny z siebie. - Tutejsze smoki także bywają dzielne. Ja sam nie bardzo mam się czym pochwalić, ale ja mam dopiero 180 lat. Mam czas, czyż nie?
- A dużo smoków w okolicy? - zapytał Wincenty.
- Bo ja wiem... Oprócz nas i tego na zamku to nie słyszałem o żadnym. Ale gdyby tak dobrze poszukać, to by się coś wygrzebało.
- Chyba tak... - Wincenty najwyraźniej nad czymś się zastanawiał.
- Bo wiesz, przyszło mi do głowy, że można by zagrać w piłkę.
Antoni aż podskoczył do góry, a kiedy opadł na ziemię, trzy pobliskie drzewa zostały zupełnie bez liści.
- No, no! - zawołał - to gramy, chodź!!!
- E, nie we dwóch... sprzeciwił się Wincenty. - Myślałem o meczu. No wiesz, żeby w nogę zagrać.
Antoni zasępił się natychmiast.
- To zupełnie niemożliwe - powiedział. - Skąd weźmiesz dwadzieścia dwa smoki? Coś ty, oszalałeś?
Wincenty uśmiechnął się szeroko.
- Może i oszalałem i nie wiem, skąd wezmę dwadzieścia dwa smoki. Ale tylko pomyśl... Duża, zielona łąka. Z dwóch krańców bramki. Na środku łąki piłka. A na łące... na łące rozsiane jak kwiaty dwadzieścia dwa smoki...
- A sędzia? - przypomniał sobie Antoni.
Wincenty nie przestawał się uśmiechać.
- Jak będą dwadzieścia dwa smoki, to i dwudziesty trzeci się znajdzie. Publiczność też by się przydała.
- Do tego możemy wziąć ludzi.
Wincenty przestał się uśmiechać: - Teraz to ty chyba oszalałeś. Jeśli widok jednego smoka wpędzi ich w histerię, to wyobrażasz sobie, co by się działo na widok dwudziestu dwóch smoków?
- No właśnie - zgodził się Antoni. - Tego w ogóle nie mogę pojąć. To przecież taki piękny widok. Dwadzieścia dwa smoki pośrodku dużej, zielonej łąki. Najpiękniejszy widok na świecie!

SCENA DRUGA

Zapoznajemy się ze smoczą muzyką

W środę rano smok Antoni i smok Wincenty Smok poszły na grzyby. Przez długi czas nie mogły znaleźć ani jednego dobrego grzyba.
- Spójrz - powiedział Antoni - same niejadalne. Borowiki, kurki, koźlaki... A tak bym zjadł parę pięknych, czerwonych muchomorów smażonych na maśle. Albo muchomora szatana. Byleby nie był robaczywy...
- Poczekaj - wysapał Wincenty, obcierając czoło chustką, bo było bardzo gorąco.
Smoki lubią takie rzeczy jak muchomory i różne inne paskudztwa. Są to ich przysmaki, po których bardzo szybko rosną i z pysków wydmuchują ogień.
Po chwili znaleźli duże pole pełne pięknych muchomorów. Wincenty splunął ogniem z radości, a Antoni wypuścił nosem parę kłębuszków czarnego dymu. Szybko nazbierali kosz muchomorów, usiedli pod dębem i ułożyli stos gałązek, żeby rozpalić ognisko. Ułożyli grzyby na patelni, a kiedy były gotowe, zjedli je z apetytem. Położyli się na plecach, syci i zadowoleni, i zaczęli rozmawiać.
- Ciekawe, dlaczego ludzie nie jedzą muchomorów? - zauważył Antoni.
- Bo im szkodzą - stwierdził Wincenty.
- A tam, mały ból brzucha jeszcze nikomu nie zaszkodził.
- Ale im bardzo szkodzą. Oni mogą zjeść muchomory tylko raz. Potem już na nic nie mają ochoty.
- To co innego - zgodził się Antoni. - W takim razie lepiej, żeby ich nie jedli.
W lesie rozległo się głośne tupanie.
- Oho! - mruknął Wincenty. - Będziemy mieli gości...
Na polanę wszedł smok. Miał różową grzywkę, długie fioletowe włosy związane na karku w ogonek, na szyi termos, a na ramieniu saksofon. Był spocony i bardzo niezadowolony. Spojrzał na oba smoki leżące w cieniu i spochmurniał jeszcze bardziej.
- Ile jest 36 razy 36? - zaryczał ponuro.
- Nie wiem - bez namysłu odpowiedział Antoni.
- Tak, on nie wie naprawdę - dodał Wincenty Smok.
- Dobra odpowiedź - zagrzmiał z zadowoleniem trzeci smok, usiadł na trawie obok nich i zaczął grać na saksofonie. Po chwili przerwał i powiedział: - Możemy zostać przyjaciółmi. Zawsze przerażały mnie smoki, które wiedziały, ile jest 36 razy 36. Taką wiedzę uważam za dowód braku wyobraźni.
- Ale my nie mamy wyobraźni - zaprotestował Antoni. - Nie potrafimy sobie wyobrazić niczego, czego nie zobaczymy lub nie pomacamy.
Trzeci smok pograł przez chwilę na saksofonie, a potem zapytał:
- A możecie sobie wyobrazić moją muzykę?
- Tego nie trzeba sobie wyobrażać. Przecież ją widać - mruknął Wincenty Smok. - Jak zaczynałeś grać, to było widać pomarańczowe motyle skaczące po grubym, miękkim materacu, potem zielone nietoperze opalały się w hamakach, a na końcu przyleciał Łysy Pies, zakaszlał, wypił butelkę oranżady i zaczął się głośno śmiać, i wtedy wszystko zniknęło.
- To prawda, tak było - potwierdził Antoni. - Sam widziałem.
Trzeci smok poderwał się na łapy, skłonił głowę tak gwałtownie, że mu się różowa grzywka rozwiała nad czołem i powiedział:
- Nazywam się Smok Zygmunta i mam zamiar zostać waszym dozgonnym przyjacielem, czy tego chcecie, czy nie.
Oba smoki popatrzyły po sobie niepewnie.
- Dlaczego "Smok Zygmunta"? - zapytały jednocześnie.
Smok Zygmunta usiadł i zagrał na saksofonie. Powietrze wypełniło się pomarańczowymi motylami i zielonymi nietoperzami, za którymi gonił Łysy Pies.

- Już byś przestał - warknął Antoni. - Ten Łysy Pies mnie denerwuje.
Smok Zygmunta przestał natychmiast, Łysy Pies zniknął i smok zaczął opowiadać:
- Mój ojciec miał na imię Zygmunt. To raz. Kiedy się urodziłem, to byłem taki duży jak dzwon Zygmunta i głos miałem silny jak dzwon Zygmunta. To dwa. Więc moja mama nazwała mnie Smok Zygmunta. To trzy. A że jestem ukochanym jedynakiem, więc na tym się skończyło.
- To cztery - powiedziały razem oba smoki.
- Co "cztery"? - zdumiał się Smok Zygmunta.
- Nic!
- Dobra odpowiedź - stwierdził Smok Zygmunta i zaczął grać na saksofonie. Tym razem Łysy Pies pojawił się tylko na chwilę, ale zobaczywszy groźne spojrzenie Antoniego, zaraz zniknął. Na jego miejsce przybiegły myszy z różowymi brzuszkami, ustawiły się w pary i zaczęły śpiewać kołysanki. Kołysanki były tak piękne, że smok Antoni i Wincenty Smok od razu usnęły. Smok Zygmunta grał dalej, po chwili pojawił się znów Łysy Pies, tym razem pewny siebie, bo Antoni spał. Przyniósł ze sobą grzebień i zaczął czesać śpiewające myszy. Gdy uczesał już wszystkie, Smok Zygmunta przestał grać, wszystko zniknęło i Smok Zygmunta zasnął. Łysy Pies co chwila wysuwał łeb z saksofonu i ciężko wzdychał, żeby pokazać, że jest mu bardzo smutno. Stary dąb szumiał nad smokami, a jego liście wyglądały jak zielone nietoperze.

SCENA TRZECIA

O tym, jak ciężki jest los Żaby

Nikt w lesie nie lubił żaby. Żaba był zielona, miała pryszcze na plecach i wyłupiaste oczy. Lubiła mowić o sobie i ciągle się chwaliła. Ale najgorsze było to, że nikt nie chciał się z nią ożenić. Żaba była starą panną.
Tylko smoki czasami z nią rozmawiały i zabierały z sobą na wycieczki albo zapraszały na obiad.
- Ty jesteś takim niewyrośniętym smokiem - mówił Wincenty Smok.
- Gdybyś była większa... No, ale cóż... Nie można mieć wszystkiego.
Pewnego dnia smok Antoni i Smok Zygmunta siedziały na polanie i podgrzewały w kociołku zupę ogórkową. Żaba siedziała obok nich i udawała, że nie jest głodna.
- Ja wcale nie lubię zupy ogórkowej - skrzeczała. Smok Antoni zmarszczył brwi.
- Zupa ogórkowa jest bardzo smaczna - warknął. - Nie marudź, bo cię zjem.
- Ty nie lubisz Żab - przypomniała mu Żaba.
- Ale zawsze mogę się nauczyć - powiedział Antoni i rzucił w Żabę kawałkiem kartofla.
Na polanę wszedł Wincenty Smok.
- Która gadzina?!! - zaryczał.
- Nie gadzina, a godzina - poprawił go Smok Zygmunta.
- Cicho!!! Powtarzam: która gadzina nadepnęła mi rano na odcisk?! - ryczał Wincenty.
Żaba wytrzeszczyła oczy i ze zdenerwowania zaczęła wyłamywać palce u rąk. W końcu krzyknęła, a wyłupiaste oczy prawie wyskoczyły jej z głowy:
- To ja! Ale nie nadepnęłam! Ja się potknęłam i upadłam, a twoja noga znalazła się akurat pod moim brzuchem. To twoja wina.
Wincenty popatrzył na nią zimnym wzrokiem.
- Jesteś jednak bardzo niesympatycznym stworzeniem - powiedział spokojnie. Żaba zdenerwowała się jeszcze bardziej.
- Nieprawda! Nieprawda! Tak wszyscy mówią, bo mam wyłupiaste oczy i pryszcze na plecach. Ale ja mam bardzo dobre serce. Duże i dobre. I to nieprawda, że nikt mnie nie lubi. Moja mama mnie lubi. I mój tata też, czasami.
Smoki wpatrywały się w Żabę w milczeniu.
- No, cóż - powiedział po chwili Smok Zygmunta - zjemy chyba tę zupę. Żaba się nie zmieni. Jest na to za stara.
Zjedli zupę. Żaba także. Wprawdzie wyławiała z zupy marchewkę i wyrzucała chyłkiem w trawę, ale resztę zjadła grzecznie. Szczególnie smakowały jej ogórki, bo były takie zielone jak ona.
Po obiedzie smoki zdecydowały, że pójdą na zwiady.
- A co będziemy zwiedzać? - zainteresowała się Żaba.
- Cicho, ty żabia prostoto! - ryknął Antoni. - Nie będziemy nic zwiedzać. Będziemy badać teren. Może
znajdziemy jeszcze jakieś smoki.
- Albo żaby... - rozmarzyła się Żaba.
- Niedoczekanie... - szepnął Wincenty Smok. - Jedna gadzina wystarczy - i wyruszyli.
Szli gęsiego - Antoni, Wincenty, a potem Smok Zygmunta. Żaba siedziała na głowie Wincentego i wytrzeszczała oczy. Smok Zygmunta grał cicho na saksofonie. Łysy Pies się nie pojawiał, za to co chwila z saksofonu wysuwał łeb ogromny, fioletowy kocur. Miał żółty brzuch, paznokcie pomalowane na czarno, a na głowie włóczkowy beret w kolorowe paski. Żaba oglądała się co chwila, żeby mu się dobrze przyjrzeć. Jak tylko przestanę obgryzać paznokcie, to pomaluję je sobie na czarno - pomyślała. Potem zapytała:
- Czy ty potrafisz zagrać żabę?
- Potrafię - odparł Smok Zygmunta. - Ale po co? To nie byłaby ładna melodia.
Żaba się obraziła.
Nagle na ścieżce pojawiła się kura. Smoki zatrzymały się, a żaba pomyślała, że kura ma jeszcze brzydsze oczy od niej. Kura miała pochylony łeb i wpatrywała się w piasek pod swoimi kurzymi łapami. Smok Antoni chrząknął głośno, kura nic. Więc zakaszlał delikatnie, opalając kurze koniec ogona ogniem z pyska. Kura obejrzała się za siebie i zdziwiła się bardzo, zobaczywszy żałosne resztki piór na swoim kuprze. Ale kurze zdziwienie nie trwa długo. Kura znów pochyliła łeb, ale coś ją tknęło i stwierdziła, że powinna porozglądać się dookoła. Spojrzała na ścieżkę i z jej gardła wydobył się przeraźliwy dźwięk.
- Co jej jest?! - zaniepokoił się Smok Zygmunta.
- Chyba się boi - powiedział Wincenty.
- Nie bój Żaby - zaskrzeczała łagodnie Żaba.
- Nie bój smoka - podchwyciły smoki.
- O rety! - krzyczała kura. - O rety, rety, rety!!! Smok! Dużo smoków! I smocza żaba! O rety!!!
- Nie histeryzuj, bo cię nikt nie będzie lubił - powiedziała zimno Żaba.
- No to co? - Krzyknęła kura przelatując nad krzakiem głogu, i przebierając prędko krótkimi łapami uciekła, wznosząc za sobą tumany kurzu.
- O!? - Powiedziały chórem smoki. - Latająca kura. Coś takiego!
- Kury nie latają - stwierdziła przemądrzale Żaba wytrzeszczając oczy.
- Jak to nie latają?! Ta lata. Nie widziałaś? - oburzył się smok Antoni.
- Widziałam, ale to o niczym nie świadczy - upierała się Żaba.
- Cicho, bo cię zjem - warknął Antoni. - Nabrałem ogromnego apetytu na żaby od chwili poznania ciebie, ty gadzino.
- Chłopaki!!! - przerwał mu Smok Zygmunta i rzucił o ziemię saksofonem, aż fioletowy kot dostał czkawki. - Już wiem! nauczymy się latać. Jak kura może, to my też możemy!
- Pewnie - krzyknął smok Wincenty Smok. - Czy kura w czymkolwiek jest lepsza od smoka?
- Nie jest lepsza, jest tylko mniejsza - zgodziła się Żaba łaskawie.
- A co jest potrzebne do latania? - dopytywał się nerwowo Antoni.
- Skrzydła i urwisko - stwierdził Wincenty.
- No tak. Skrzydeł nie mamy, ale kura też ma marne. Urwisko jest najważniejsze. A jak będzie wiatr, to już w ogóle pójdzie jak z płatka. Będziemy szybować, chłopaki - piszczał podniecony Smok Zygmunta.
Smoki aż dostały rumieńców. Żaba też się zarumieniła, ale nie wyglądało to ładnie. Biedna żaba. Smoki od razu to zauważyły.
- Przestań się rumienić. Wyglądasz paskudnie - zarechotał Antoni.
- Powinnaś się pudrować - dodał Wincenty.
- To mi popsuje cerę - skrzeknęła Żaba.
- Jaką cerę? I tak masz pryszcze na plecach - chichotał Smok Zygmunta.
- Jesteście niegodziwce! Zwierzęta! W końcu kobiecie należy się jakiś szacunek - Żaba była bardzo poruszona. Smoki przestały żartować i zrobiło im się bardzo przykro.
- Nie płacz - burknął Wincenty. - Nauczymy cię latać. W nagrodę pofruniesz pierwsza.
Żaba pocałowała Wincentego w policzek, zupełnie udobruchana.
- Idziemy do domu - zadecydował Smok Zygmunta. Jurto z samego rana uczymy się latać. Można by poprosić kurę o parę lekcji.
Antoni zastanowił się przez chwilę.
- Mam pewne podejrzenie, że kura się nie zgodzi - powiedział.
- Trudno - stwierdziła Żaba. - Poradzimy sobie sami.

SCENA CZWARTA

Dowiadujemy się, że smok to nie ptak

Następnego dnia z samego rana smoki poszły nad urwisko. Poszły same, ponieważ Żaba zachorowała na świnkę i pójść nie mogła. Płakała głośno, ale nic jej to nie pomogło. Smoki kazały jej leżeć na kupie suchych liści i chorować. Więc Żaba leżała i chorowała, a smoki poszły.
Urwisko było wysokie, strome i bardzo straszne. Na brzegu rósł krzak głogu, który miał mało liści, a dużo kolców i poza tym nic nie rosło. Smoki sposępniały i spojrzały w dół, marszcząc brwi.
- Słabo dzisiaj wieje - zachrypiał Smok Zygmunta.
- Wieje tak jak potrafi, czego się czepiasz? - warknął Wincenty Smok.
Smok Antoni bał się najbardziej, więc postanowił mieć to już za sobą, jak najprędzej.
- Odsuńcie się - wyszeptał grobowym głosem. Smoki się odsunęły, a Antoni cofnął się trochę, żeby mieć większy rozbieg i zaczął biec w stronę urwiska, szybko przebierając łapami. Trochę przeszkadzał mu tłusty brzuch. Już, już miał skakać, gdy Wincenty Smok krzyknął:
- Ogon!!!
Antoni w ostatniej chwili wyhamował, ryjąc piętami w piasek.
- Co "ogon"?!!! - ryknął.
- Rozcapierz ogon, to będziesz lepiej sterował - powiedział spokojnie Wincenty.
- Twoja głupota jest większa niż to urwisko! Masz być cicho i tyle, ty truflo!! - ryknął Antoni i skoczył. Przez chwilę zawisł w powietrzu, spojrzał w dół, zamachał wszystkimi łapami, puścił nosem trochę dymu z ogniem i zaczął spadać.
- Ty, on leci - stwierdził z zainteresowaniem Smok Zygmunta.
- Ale pionowo - zauważył ponuro Wincenty.
W tym samym momencie Antoni rąbnął z hukiem o ziemię, wznosząc tumany kurzu. Potem rozcapierzył ogon i legł bez ruchu.
- Co on robi? - chrypnął Smok Zygmunta.
- Leży.
- Co ty robisz? - zawołał Smok Zygmunta do Antoniego.
- Leżę - odparł Antoni krztusząc się piachem.
- Miałeś latać - obraził się Wincenty.
Antoni obrócił się na plecy i spojrzał na oba smoki siedzące na urwisku.
- Wiesz, w ostatniej chwili się rozmyśliłem. Więc zszedłem po prostu na dół, dość szybko, jak widzieliście, a teraz się opalam.
Antoni zamknął oczy i pomyślał, że będzie się chyba musiał opalać przez trzysta lat, zanim uda mu się wstać. Kości bolały go potwornie, miał podbite lewe oko i ogromny guz na łbie.
Wincenty Smok i Smok Zygmunta rozmyśliły się trochę wcześniej niż Antoni i więcej smoczych skoków nie było. Antoni był zbolały i zły, ale i tak cieszył się w duchu, że udało mu się wstać po trzydziestu minutach, a nie po trzystu latach. Trzeba się cieszyć z drobnostek - pomyślał - bo nigdy nie wiadomo, jakie urwisko czeka nas jutro.
Kiedy smoki wróciły na polanę, Żaba udawała, że nic nie zauważyła. Przyznacie chyba, że nie jest łatwo przeoczyć trzy dorodne smoki na małej polanie, ale Żaba była zdolna. Pod wieczór zwróciła w stronę smoków żabie oczy i zaskrzeczała łaskawie:
- O, jesteście? Jak było?
Smok Wincenty już otworzył pysk, żeby jej odpowiedzieć, gdy nagle Antoni zawołał:
- Jedno słowo z pyska, a stanie się coś strasznego!!!
Smoki zamarły w bezruchu, nawet Żaba siedziała cicho. Nikt nie miał odwagi sprawdzić, co takiego strasznego by się stało, gdyby jedno słowo wydobyło się ze smoczego pyska. Smoki nigdy więcej nie próbowały latać, a Żaba nigdy nie dowiedziała się jak było, ale za to miała świnkę.

SCENA PIĄTA

O smoczym budownictwie i co z tego wynikło

- Zbudujemy mur - powiedział Wincenty Smok we wtorek - a za tym murem zbudujemy las, a potem go wyrąbiemy i zbudujemy boisko do piłki nożnej i huśtawkę dla Żaby. Będziemy mieli mnóstwo roboty.
Smoki wybudowały mur bardzo szybko. Smok jest stworzeniem ambitnym i potrafi pracować, jeśli zechce. A ponieważ taka ochota nachodzi go bardzo rzadko, więc smoczych murów niewiele jest na świecie.
Po zbudowaniu muru smoki wdrapały się nań posapując z wysiłku, bo przeszkadzały im tłuste brzuchy. A potem zeskoczyły na drugą stronę i zamarły z zdziwienia. Stały tam zupełnie nowe, świeżo upieczone smoki. Jeden był bardzo duży, a drugi był średni. Włosy miały ostrzyżone na jeża, były bardzo szczupłe i poważne. Stały nieruchomo, patrząc przed siebie dużymi, czerwonymi oczami, aż Smok Zygmunta nie wytrzymał i zapytał z lekka ochrypłym głosem:
- Co wy?
- To samo, co wy - odparł spokojnie średni smok.
- Zaraz, zaraz! - krzyknął Wincenty. - Po pierwsze, spokój ma być! A po drugie, dlaczego wy jesteście takie inne? nie wstyd wam?
- Zupełnie nam nie wstyd - odrzekł spokojnie średni smok.
- My jesteśmy rasowe smoki i mamy prawo wyglądać tak, jak nam się podoba. Rasa upoważnia do wielu rzeczy.
Antoni, Wincenty i Smok Zygmunta popatrzyły po sobie niepewnie.
- No, a my, to co? - szepnął Antoni.
- Wy jesteście kundle - odpowiedział z zażenowaniem nowy, średni smok. Smok Zygmunta chlipnął pod nosem.
- A po czym poznaje się rasowego smoka?
- Rasowy smok przechodzi mutację - wyjaśnił Nowy Średni. - Dlatego mój kumpel nic nie mówi. Wstydzi się. Mówi jak kura.
- Biedny... - szepnął Smok Zygmunta.
- Poza tym rasowe smoki są przeważnie szczupłe, poważne i bardzo muzykalne. Są tak muzykalne, że nigdy nie słuchają muzyki. Muzyka je drażni i w tym rozdrażnieniu zjadają ludzi.
- A co jedzą, gdy nie są rozdrażnione?
- Krochmal.
Smoki zamilkły.
- A jak na was mówić? - przerwał ciszę Wincenty.
Nowy Średni puknął palcem w zapadniętą pierś kolegi i powiedział:
- To jest Zdzisław. A ja się w ogóle nie nazywam, bo szkoda mi na to czasu.
- A dlaczego byliście za tym murem?
Zdzisław milczał, wiec Nowy Średni wyjaśnił:
- My tak zawsze. Za jakimś murem. Jak nam ktoś muru nie postawi, to nic z tego, nie ma nas. A jak jest mur, to owszem, możemy nawet postraszyć. To taka pozostałość z życia na podzamczu. To się chyba nazywa urazy z dzieciństwa. Tak mi tłumaczyła kiedyś pani doktor, ale za dużo mówiła, więc ją zjadłem. Mam nadzieję, że wyciągnęła z tego odpowiednie wnioski.
- Ty też dużo gadasz - burknął Antoni.
- Ja mogę. Ja jestem rasowy.
Zdzisław nie wytrzymał i zaskrzeczał nagle kurzym głosem:
- Jeść!!!
- Trzeba było od razu tak mówić - powiedział Wincenty. - Na polanie Żaba gotuje czarną polewkę. Chodźmy ją postraszyć.
I smoki poszły.

SCENA SZÓSTA

O tym, jak nieprzyjemnie jest być warzywem

Żaba miała straszny sen. Śniło jej się, że jest cebulą, rośnie w ziemi po samą szyję, a na głowie ma szczypior. Ale zacznijmy od początku.
W małym ogrodzie, otoczonym przez stare krzewy bzu, rosły najróżniejsze warzywa. Na grządce z cebulą, w samym środku, rosła Żaba. Sen był naprawdę straszny. Żaba nie miała nóg ani rąk i było jej z tym bardzo niewygodnie. Popiskiwała cienko wiercąc się w ziemi w nadziei, że uda jej się wygrzebać na powierzchnię. Inne cebule patrzyły na to niechętnym okiem. Jedna z nich powiedziała nawet:
- Ta cebula jest niewychowana. Rozpycha się.
Żaba na chwilę znieruchomiała z oburzenia i już miała coś powiedzieć, gdy raptem na jej głowie usiadł motyl Bielinek Kapustnik. Żaba wrzasnęła przerażona. Inne cebule zaczęły chichotać, a jedna z nich oznajmiła:
- Widać pomyślał, że jesteś kapustą. Chi, chi, chi!
Motyl spojrzał groźnie na grządkę, potem w dół na Żabę pod postacią cebuli:
- Cicho, kobiety. Tylko trochę odpocznę i polecę dalej. Nie ma o co robić tyle hałasu.
- Dobrze ci mówić! - warknęła Żaba. - Tobie nikt nie siedzi na głowie. Jak się obudzę i będę znowu Żabą, to cię zjem.
Motyl spojrzał na nią spokojnie.
- Tak prędko to się jeszcze nie obudzisz. Byłem przed chwilą na waszej polanie i wszyscy chrapią, że aż miło. Ty też śpisz w najlepsze.
Żaba posmutniała.
- To co ja teraz zrobię? Nudzi mi się okropnie na tej grzędzie i na pewno wyglądam śmiesznie z pęczkiem szczypioru na głowie.
- Wyglądasz bardzo ładnie. I nie masz wyłupiastych oczu. To powinno cię trochę pocieszyć.
- Mnie już nic nie pocieszy - rzekła ponuro Żaba i zamachała rozpaczliwie pękiem szczypioru.
W tym samym momencie nadleciało stado różnych motyli, kołując nad głową Żaby-cebuli. Był tam Paź Królowej, nazywany również Jaskółczym Ogonem, był Modraszek Lazurek, Cytrynek i parę innych motyli. Jeden z nich krzyknął do Bielinka Kapustnika:
- Rysiu! No jak tam z naszą próbą?
- Jaką próbą? Jaką próbą? - zaszeptały zaciekawione cebule i nawet Żaba nadstawiła ucha. Rysio dumnie wypiął wątłą pierś.
- Chłopaki i ja założyliśmy zespół baletowy i właśnie odbywamy próby do naszego pierwszego przedstawienia pod tytułem "Los motyla nad jeziorem łabędzim" - powiedział.
- A motylice też biorą udział? - zapytała duża, dorodna cebula rosnąca na końcu grzędy.
- Nie, "motylice", a motyle kobiety - poprawił ją Modraszek Lazurek. - Niektóre biorą udział, tylko moja żona nie, bo nasze lazurkowe kobiety są czarne. A czarny kolor nie pasuje do dekoracji. Natomiast będzie śpiewała w chórze.
W tej samej chwili z oddali dobiegł głośny, trochę fałszujący śpiew. Głosy były niskie, trochę ochrypłe, a chwilami wybijał się spomiędzy nich delikatny dźwięk saksofonu.
- To wasze kobiety tak śpiewają? Okropieństwo! - zapiszczały cebule, tylko Żaba trochę się skuliła i zacisnęła usta, podejrzewała bowiem, co za chwilę nastąpi.
I rzeczywiście, na ścieżce ukazała się grupa smoków idących gęsiego ze śpiewem na ustach. Na końcu szedł Smok Zygmunta i grał na saksofonie. Motyle ze zdumienia pootwierały szeroko usta. Żaba wychyliła się z ziemi jak najbardziej mogła i krzyknęła gromkim głosem:
- Tu jestem! Ratunku!
Smoki od razu zamilkły i zaczęły rozglądać dookoła. Najpierw zauważyły rój motyli.
- Zobacz, motyle - powiedział Antoni.
- Przecież widzę - burknął Wincenty Smok.
Smok Zygmunta wzruszył lekceważąco ramionami.
- Ja potrafię zagrać lepsze motyle. Moje tańczą na materacach, noszą kolorowe rajstopy i baletki z atłasu, a na głowach mają...
- Co się wymądrzasz?! - krzyknął z oburzeniem Paź Królowej.
My też mamy baletki i rajstopy. A na głowach nosimy diademy z prawdziwymi brylantami. To znaczy z takimi szkiełkami jak brylanty. I nikt nie wie, że to nie są prawdziwe brylanty! Nikt!!
- Jak to nikt? - zaśmiał się Smok Zygmunta. - Ja wiem.
- Skąd? - zdziwił się Paź Królowej.
- Ratunku!!! - rozległ się rozdzierający krzyk Żaby.
- Ojej, to chyba głos Żaby - zaniepokoił się Nowy Średni, a Zdzisław zakaszlał nerwowo.
- Tak, tak, to głos Żaby - krzyczała Żaba. - To ja tu rosnę w ziemi i nie mogę się obudzić! Czy moglibyście wrócić na polanę i mnie obudzić, żeby ten straszny sen się skończył?
- Żaba... - zdziwił się Wincenty, zaglądając pod kępkę zielonego szczypioru. - Ale ci się sen trafił, chi, chi, chi...
- Wincentku kochany - jęczała Żaba. - Obudźcie mnie, błagam.
- Moja droga, twój sen jest twoją sprawą. A po drugie, my też śpimy i śnimy. Śni nam się właśnie, że spotkaliśmy pyskate motyle i Żabę rosnącą w ziemi w charakterze cebuli. Będziemy cię mogli obudzić dopiero, jak sami się obudzimy.
Żaba zamilkła z przerażenia, a Wincenty obrócił się do smoków i krzyknął:
- Smok Zygmunta, grać! Śnimy dalej.
Smok Zygmunta zaczął grać, smoki zaczęły śpiewać ochrypłymi głosami i smoczy szereg pomaszerował ścieżką w stronę lasu.
Po chwili ciszy odezwał się Paź Królowej:
- Rysiu, skąd oni wiedzieli, że nasze szkiełka to nie są prawdziwe brylanty?
- O rety! - zdenerwował się Rysio Kapustnik. - Jesteś najgłupszym motylem na grzędzie z cebulą!
Paź Królowej się rozpłakał.
- Nie rycz! - warknął Rysio Kapustnik i podał mu dużą, białą chustkę. - Będziesz miał czerwone oczy i jak to będzie wyglądało podczas przedstawienia? Wygwiżdżą cię.
- Rzeczywiście - szepnął Paź, głośno czyszcząc nos i ocierając oczy.
- A teraz, chłopaki, zaczynamy próbę - rozkazał Rysio Kapustnik i motyle zaczęły tańczyć. Wszystkie cebule z Żabą włącznie podniosły głowy i zaczęły z zaciekawieniem oglądać motyli balet. Wyglądało to bardzo pięknie. Najpierw tańczył Rysio Kapustnik w roli Łabędzia. Stąpał delikatnie na paluszkach, a białe skrzydełka z wdziękiem układały się w wymyślne pozy. Paź Królowej również tańczył pięknie, tylko zaczerwienione oczy trochę go szpeciły. Najtrudniejszą rolę miał Modraszek Lazurek. Występował bowiem w roli nieba, a chwilami w roli jeziora, i musiał starać się znaleźć we wszystkich miejscach jednocześnie. Pozostałe motyle miały role drugorzędne, ale tańczyły równo, co było niemałym osiągnięciem.
cebule patrzyły zachwycone. Żaba również. Właśnie stwierdziła, że sen zrobił się nagle bardzo piękny i że chętnie pośniłaby jeszcze, gdy nagle poczuła, że się budzi.
- Ojej! - krzyknęła z niezadowoleniem i raptem znalazła się na polanie.
Przetarła oczy łapkami i rozejrzała się wkoło. Smoki spały na plecach, oddychając głęboko. Obok, pod dębem, stały równiutko poustawiane termosy z zupą ogórkową. Żaba pomacała się po głowie. Szczypioru nie ma - pomyślała z zadowoleniem. Wyjęła lusterko i zajrzała do niego ostrożnie. Wyłupiaste oczy są - westchnęła ze smutkiem.
Potem odkręciła smocze termosy i z każdego ulała trochę zupy ogórkowej do swojej miseczki. Zjadła zupę, popatrzyła na śpiące smoki i powiedziała do siebie:
- Niech sobie pośpią. Taki kawał maszerowały śpiewając, że pewnie są zmęczone. I Żaba pobiegła popływać do pobliskiego jeziorka.

SCENA SIÓDMA

O tym, co może się wydarzyć podczas prania

Pewnego dnia smoki postanowiły zrobić wielkie pranie. Przygotowały balię, mydło, proszek do prania i sznury do rozwieszania upranych rzeczy. Żaba siedziała pod dębem i przyglądała się im ponuro. Wreszcie nie wytrzymała i powiedziała jadowitym tonem:
- Chłopaki, a co będziemy prać?
Smoki znieruchomiały przy swoich czynnościach i w patrzyły się w Żabę czerwonymi oczami. Po chwili Smok Zygmunta wykrztusił:
- Ja mam kokardkę we włosach...
- Ja też - dorzucił Wincenty. Zapanowała cisza.
- Możemy uprać nasze termosy i saksofon - oznajmił po chwili Nowy Średni niepewnym głosem.
- Wiecie co? zagrzmiała Żaba, zrywając się na nogi i nagle umilkła, bo na polanę wbiegła Makrauchenia i schowała się za dębem.
- O, Makrauchenia - powiedział zdziwionym głosem Zdzisław.
Makrauchenia wysunęła głowę spoza dębu i zamrugała niepewnie powiekami.
- Bezczelny... - wyszeptała. - Nawet jeżeli wiesz, kim jestem, mógłbyś choć przez chwilę udawać zdziwienie.
Zdzisław się zarumienił i spuścił powieki. Makrauchenia poprawiła koronkowy kołnierzyk, który nosiła luźno zawiązany wokół szyi i wyszła spoza dębu. Stanęła na środku polany i powiodła po smokach dużymi oczami, a na koniec wpatrzyła się w Żabę ze skupieniem.
- Masz bardzo brzydkie oczy - powiedziała oschle i zamrugała złośliwie długimi, pięknymi rzęsami. Żaba zaczęła wyć z rozpaczy.
- Cicho być - warknęła Makrauchenia, wypięła pierś i zaczęła mówić tonem starej ciotki:
- Nazywam się Makrauchenia. Przyjaciele mówią na mnie Chenia albo Cheniutka. Jestem jedna, jedyna na świecie i dlatego jestem pod ochroną. Ale ta ochrona nie jest zbyt uciążliwa, ponieważ nikt nie wie o moim istnieniu. Gdyby się dowiedzieli... O rety! - Makrauchenia aż zbladła na samą myśl o tym i zamilkła.
- To co by było? - zapytał z zaciekawieniem Smok Zygmunta i wrzucił saksofon do balii z mydlinami.
Makrauchenia popatrzyła badawczo na balię, odwiązała kołnierzyk i rzuciła go w mydliny w ślad za saksofonem.
- Jak prać, to prać - szepnęła do siebie, a potem powiedziała głośniej.
- To by mnie wzięli do muzeum. A potem przyjechałaby telewizja, radio, kronika filmowa... okropieństwo!
Smoki zaczęły uważnie przyglądać się Makraucheni. Było to dziwne stworzenie. Makrauchenia była wielkości wielbłąda, miała długą szyję i koński pysk, i długie nogi. Na końskim pysku sterczał krótki ryjek.
Zdzisław podszedł bliżej do Makraucheni, pogłaskał ją po grzbiecie i powiedział:
- Nigdy nic podobnego nie widziałem, a widziałem już bardzo wiele. Nawet podejrzewałem, że widziałem już wszystko, a tu się okazuje, że nie.
- Nie mogłeś nigdy nic podobnego widzieć, bo ja wymarłam dwanaście milionów lat temu.
- Co ty za bzdury gadasz? - rozzłościła się Żaba. - Jak mogłaś wymrzeć, skoro tu jesteś?
- To znaczy wymarły wszystkie inne Makrauchenie, oprócz mnie - poprawiła się Chenia i usiadła na trawie.
Smoki przysiadły ob...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin