Do samego końca, Elleen.pdf

(122 KB) Pobierz
718615241 UNPDF
Elleen
"Do samego końca"
"Nigdy nie zdradziłem Lily i Jamesa — wolałbym umrzeć, niż ich zdradzić".
— No i jak? — pyta Syriusz i uśmiecha się słabo. Leżycie na podłodze twojej starej
sypialni, w skupieniu obserwując unoszące się pod sufitem obłoki pary imitujące wielkie,
pierzaste chmury. Matka krząta się po kuchni, nucąc pod nosem "Pióra z ogona feniksa" .
Czujesz się, jakbyś znów miał dwanaście lat i brakuje ci tylko ojca, który z figlarnym
uśmiechem zapewniałby matkę, że gdyby nie była najpiękniejszą kurą domową na świecie,
mogłaby zrobić karierę jako piosenkarka. W szufladzie wciąż trzymasz porcelanowe
fragmenty szkatułki.
— W porządku — odpowiadasz cicho i zamykasz oczy. Zastanawiasz się, czy
naprawdę jesteś gotów przewrócić całe swoje dotychczasowe życie do góry nogami. Syriusz
prycha z rozbawieniem.
— Co na to jej rodzice? — pyta nonszalancko. Gdybyś nie znał go tak dobrze,
pomyślałbyś, że przyjął nowinę niemal z radością.
— Przeszczęśliwi. Nie znasz Evansów? Uważają, że jestem najlepszym, co mogło
spotkać ich Lils.
Syriusz wybucha głośnym śmiechem.
— Biedni, naiwni ludzie. A, hm, jej siostra? — pyta. Unosisz brew w geście
zaskoczenia. — No wiesz — tłumaczy. — Chociaż w połowie tak… wyjątkowa ?
Nie możesz powstrzymać uśmiechu. To takie… syriuszowe — myślisz na wpół z
rozbawieniem, na wpół ze smutkiem. Syriusz sięga za siebie i rzuca w ciebie poduszką.
— Widzisz w tym coś zabawnego? — pyta, udając obrażonego.
— Zapomnij, Łapo — odpowiadasz. — Mugolska do szpiku kości, przekonana o
swojej nieomylności, złośliwa i zaręczona.
Ku twojemu zdziwieniu, Syriusz ponownie parska śmiechem.
— Czyli, pomijając pierwszy punkt, wypisz wymaluj: Lily.
— Syriusz! — rzucasz ostrzegawczym tonem.
— Spokojnie, żartuję.
Leżycie obok siebie przez kolejnych kilkanaście minut, delektując się ciszą, jaka
między wami zapadła. Przyjaźń nie polega na tym, by umieć ze sobą rozmawiać, Jim, ale na
tym, by lubić razem milczeć — mówiła zawsze matka.
Teraz drzwi do pokoju uchylają się i w progu staje właśnie ona. Patrzy na was, jakby
powstrzymywała się od ofukania obu za leżenie na podłodze w tak cienkich szatach, ale
zamiast tego mówi tylko:
— Chłopcy, profesor Dumbledore prosił, byście zafiukali jutro do pani Prewett.
Wymieniacie z Syriuszem szybkie spojrzenia.
— Tajest — odpowiadasz na pozór swobodnie i podnosisz się z podłogi. — Pomóc ci
z kolacją? — pytasz matkę, otrzepując szatę z kurzu.
— Dziękuję, kochanie, już prawie skończyłam. Zejdźcie za pięć minut, zjemy razem.
Matka zamyka za sobą drzwi, a ty odwracasz się do Syriusza ze strapioną miną.
— Kiedy jej powiemy? — pyta Syriusz, a ty wzruszasz ramionami i spuszczasz
głowę.
— Nie chcę, żeby się martwiła. Ona uważa, że jesteśmy jeszcze za młodzi — mówisz
i zaciskasz usta.
— Ale przecież... — zaczyna Syriusz, ale nie pozwalasz mu dokończyć.
— Wiem. Wiem, ja też nie uważam, że jesteśmy za młodzi. Chcę to zrobić. Po prostu
powiem jej o tym... trochę później.
Syriusz podnosi się z podłogi i podchodzi do drzwi.
— Masz rację. Najpierw te zaręczyny, potem Zakon. Nie możesz jej zaserwować
dwóch strasznych informacji jednego dnia — rzuca z przekąsem. Patrzysz na niego przez
chwilę, a potem mówisz nieco bez sensu:
— Między nami nic się nie zmienia.
Syriusz uśmiecha się mimo woli i wychodzi, mrucząc z rozbawieniem:
— Ach, Rogaczu. Ty i te twoje niespodziewane deklaracje miłosne.
*
W małym pokoju na poddaszu starego domu zapaliło się światło. Mężczyzna w
średnim wieku ze świeżą blizną na policzku podszedł do fotela, w którym leżał młody
chłopak, na oko dwudziestoletni. Zdawał się pogrążony we śnie. Starszy mężczyzna
przysunął sobie taboret i usiadł naprzeciwko.
— Wiem, że nie śpisz — odezwał się chrapliwym głosem. Chłopak się nie poruszył.
— Nie wiem tylko, dlaczego wciąż tu jesteś. — Znów żadnej reakcji. — Na miejscu twojej
żony zacząłbym się martwić.
— Lily wie, że nie wrócę dziś na noc — odezwał się James, ale wciąż nie otworzył
oczu.
— Co oczywiście wyklucza zamartwianie się — zadrwił starszy czarodziej,
podnosząc się z taboretu.
— Nie jestem głupi, Moody — zaprotestował James, gwałtownie otwierając oczy.
Były jasnobrązowe, niemal orzechowe, i dziwnie błyszczące. — Uważam na siebie.
— Nie wątpię. — Moody wstał, wyjął z kredensu butelkę Ognistej Whisky i nalał
trochę do kieliszka, który podał Jamesowi. — Wypij.
Chłopak zawahał się, zanim sięgnął po kieliszek, a wolną ręką przeczesał włosy.
— Nie piję — powiedział.
Moody przyglądał mu się przez chwilę, a potem warknął:
— Przestań pieprzyć, Potter! Nie jesteś już dzieciakiem, nie będę się z tobą
obchodzić jak z porcelanową lalką. Coś cię gryzie, w porządku, ale weź się w garść.
Rodzina cię potrzebuje!
James podniósł głowę i spojrzał prosto w oczy aurora.
— A co ty niby wiesz o rodzinie, co? — mruknął ze złością. Podniósł do ust kieliszek
z alkoholem i wlał sobie całą zwartość do gardła. Natychmiast też się zachłysnął i dopiero
Moody pomógł mu odzyskać oddech, klepiąc energicznie po plecach.
— Więcej, niż ci się wydaje — zagrzmiał starszy czarodziej, nalewając Jamesowi
drugą porcję.
— Wybacz — bąknął James przepraszającym tonem, ale w jego oczach wciąż czaił
się ten charakterystyczny wyraz buntu. Podciągnął kolana pod brodę, ponownie przyjął z
rąk Moody’ego kieliszek i utkwił wzrok w oknie.
— I będziesz miał duży dom z czerwonym dachem. I psa, i kota, i tajemnice na
strychu, i strach zamknięty w piwnicy…
— I miotłę, mama.
— I miotłę.
— I żonę.
— Żonę? A na co ci żona, brzdącu?
— Będzie czytała bajki.
— Ale, Jimmy, kochanie… Kiedy będziesz już dużym Jamesem, nie będziesz
potrzebował, żeby ktoś ci czytał bajki.
— Nie mnie, mama. Naszym dzieciom.
Moody przysunął sobie taboret jeszcze bliżej fotela i z uporem maniaka studiował
twarz swojego protegowanego. Cisza, która między nimi zapadła, była w pewien sposób
kojąca. Starszy auror był dla Jamesa autorytetem i jedną z naprawdę nielicznych osób,
którym ufał bezwarunkowo. Ostatnimi czasy nawet bardziej niż Dumbledore’owi.
— A więc — odezwał się Moody, przerywając rozmyślania Jamesa — coś cię trapi,
chłopcze.
James pokręcił głową z udawanym zaskoczeniem.
— Wydaje ci się — powiedział i z powrotem zamknął oczy. Twarze przyjaciół stały
się wyraźniejsze. — Jestem zmęczony.
— Czego się boisz? — zapytał po prostu Moody, jak gdyby nie dosłyszał ostatniego
zdania. James wydął usta i już zaczął mówić, że wcale się nie boi, kiedy Moody złapał go za
ramię i przyciągnął do siebie. — Śmierci? — Zaprzeczenie. — Wojny?
James po raz kolejny pokręcił głową i podniósł do ust kieliszek. Opróżnił go jednym
haustem i poczuł się dziwnie nierealnie — jakby był tylko elementem śnionego przez kogoś
koszmaru i miał zniknąć wraz z nadejściem świtu. Moody patrzył na niego podejrzliwie.
— Boję się, że uwierzę — odpowiedział cicho James i schował twarz w dłoniach.
Wciąż kręciło mu się w głowie. Wyciągnął w stronę towarzysza opróżniony kieliszek.
— Nie sądzisz, że ci wystarczy? — spytał auror, ale posłusznie napełnił naczynie
bursztynowym płynem. Z dołu dobiegł odgłos przewracanego stołka i głośny śmiech
Marlene McKinnon.
— Dumbledore chce zostać naszym Strażnikiem Tajemnicy. — James zamilkł, a po
chwili dodał buntowniczym tonem: — Uważam, że to nie jest najlepszy pomysł.
— Oczywiście masz racjonalny argument? — zapytał Moody z powątpiewaniem.
James przez chwilę tylko wpatrywał się w kieliszek.
— On… on nic nam nie mówi. Myśli, że niczego nie zrozumiemy. A mnie się
wydaje… Moody, jest tyle rodzin, które Voldemort najchętniej widziałby po drugiej stronie
zasłony; tylu znakomitych czarodziejów, którzy stanowią dla niego realne zagrożenie. Nie
wierzę, że Dumbledore darzy nas aż tak wielką sympatią, że przedkłada nasze dobro ponad
dobro innych. Nie wierzę. Jest wielki, nie zaprzeczam. Wielki i mądry. Ale czuję się jak
pieprzona marionetka w jego rękach. Nie mam pojęcia, co stoi za jego wielkim
zainteresowaniem mną i Lils. Poza Śmiecierusem, oczywiście.
Moody, który do tej pory słuchał monologu Jamesa w skupieniu, poruszył się
nieznacznie, a twarz mu stężała.
— Snape’em? — zapytał z zainteresowaniem. — A co ma z tym wszystkim
wspólnego Snape?
— Chciałbym to wiedzieć — powiedział James, zadowolony, że ma w Moodym
sojusznika, jeśli chodzi o Smarkerusa. — Ostatnio dwa razy widział się z dyrektorem.
Podejrzewamy z Syriuszem, że to przez jego łgarstwa Dumbledore kazał nam się ukrywać.
— Bzdura! — wtrącił ze złością auror. — Musicie się ukrywać, bo jesteście
piekielnie dobrymi czarodziejami i stanowicie dla Voldemorta zagrożenie!
— Serio? — zapytał James, uśmiechając się drwiąco. — Marlene McKinnon zdała
wybitnie wszystkie egzaminy aurorskie, a jak dotąd nie dostała żadnej specjalnej ochrony.
Moim zdaniem powinna, w końcu jest samotną matką. Longbottomowie są w identycznej
sytuacji jak my, mają nawet syna w tym samym wieku. Na dodatek Alice jest w o wiele
większym niebezpieczeństwie niż Lily, bo aktywnie działa przeciwko śmierciożercom. No i
Spencerowie, oboje z dużo dłuższym stażem niż my, na dodatek mają dwójkę małych
dzieci. Dlaczego, Moody? Dlaczego my?
Starszy czarodziej wpatrywał się w Jamesa nieprzeniknionym wzrokiem.
— Masz głowę na karku — powiedział w końcu, pocierając dłonią bliznę na
policzku. — Twoje argumenty rzeczywiście są logiczne i nie sposób się z nimi nie zgodzić.
Ale Dumbledore jest moim przyjacielem od wielu lat i jeśli byłbym zmuszony komuś
zaufać, zaufałbym właśnie jemu. Jest wprawdzie dość… kontrowersyjnym czarodziejem,
ale wie, co robi. Tym, co mnie naprawdę interesuje — powiedział, patrząc Jamesowi prosto
w oczy — jest Snape. Nie wierzę, że ten zepsuty do szpiku kości dzieciak mógłby użyć
magii, by przechytrzyć Dumbledore’a, ale skłonność Albusa do dawania ludziom drugich
Zgłoś jeśli naruszono regulamin