POLSKA
Newsweek numer 02/04, strona 19.
Statystyka to tajemnicza nauka, która sprawia, że nasze zarobki rosną, ale tylko na papierze. Kto więc wyjada smakowite konfitury z naszego płacowego słoika?
Na pozór wygląda to na cud - przeciętne miesięczne wynagrodzenia rosną wyraźnie szybciej niż ceny, mimo wysokiego bezrobocia i stagnacji, którą gospodarka przeżywała przez ostatnie dwa lata. Coś tu się najwyraźniej nie zgadza. Przecież firmy masowo zwalniały pracowników i nawet dziś, gdy są już oznaki poprawiającej się koniunktury, liczba miejsc pracy jest o prawie 2 proc. mniejsza niż przed rokiem. Od roku produkcja rośnie, poprawiają się nastroje inwestorów i konsumentów, ale wciąż ubywa miejsc pracy. Skoro tak, to dlaczego rosną wynagrodzenia? Przecież przedsiębiorcy nie muszą się obawiać, że lepsi pracownicy uciekną do konkurencji, bo dziś kłopot ze znalezieniem zajęcia mają wszyscy. Ale statystyki są jednoznaczne. Przeciętne wynagrodzenie brutto wynosiło we wrześniu 2160 zł i było o 3,1 proc. wyższe niż przed rokiem, o 5,5 proc. wyższe niż przed dwoma laty i aż o 13,3 proc. wyższe niż we wrześniu 2000 r. - ostatnim momencie zanikającej koniunktury. W ciągu tych trzech lat ceny towarów i usług wzrosły ledwie o 6,6 proc., więc statystycznie jesteśmy dziś "bogatsi" o 6,3 proc. Cudzysłowu użyłem nie przypadkiem. Mało kto czuje się dziś bogatszy niż przed trzema laty. Czyżby więc statystyki kłamały? Niekoniecznie. Statystyka to tajemnicza nauka, którą pasjonują się nieliczni, a która większość ludzi doprowadza do furii. GUS, mający najpełniejsze dane o zjawiskach gospodarczych, w tym o wynagrodzeniach i zatrudnieniu, skupia się na ich uśrednianiu. Tymczasem sytuacja każdego z nas jest różna. Co więcej, większość ludzi osiąga dochody niższe od średniej, bo poziom zawyża mała grupka z kominowymi płacami. Na dodatek niemal każdy z nas ma subiektywne przekonanie, że jego dochody są niższe niż w rzeczywistości i wciąż spadają, a ceny rosną szybciej, niż podają oficjalne statystyki. Prawda leży gdzieś między subiektywnymi odczuciami a "obiektywnymi" statystykami GUS. Trzeba tylko rozumieć, co oznaczają wielkości średnie. GUS dysponuje danymi o wynagrodzeniach w I półroczu 2003 r., które pozwalają potwierdzić obiegowe opinie o zarobkach. Na przykład tezę o ubóstwie "sfery budżetowej". Otóż przeciętne miesięczne wynagrodzenie brutto wyniosło w I półroczu 2003 r. 2184,83 zł, a jednostek sfery budżetowej wyraźnie więcej - 2349,04 zł. Któż tak ciągnie w górę zarobki budżetówki - nauczyciele, pielęgniarki? Oczywiście nie. To pracownicy zatrudnieni w administracji publicznej, obronie narodowej, ZUS-ie i Narodowym Funduszu Zdrowia. W tej grupie, zatrudniającej łącznie 522 tys. ludzi, średnie wynagrodzenie wynosiło 2886,41 zł. Tymczasem w edukacji było to 2251,48 zł, a w służbie zdrowia i opiece społecznej zaledwie 1804,94 zł.
Nieco światła na to, kto naprawdę zyskuje na rosnących płacach, rzucają też raporty z badań firmy Sedlak & Sedlak. Wynika z nich, że wzrost przeciętnych płac spowodowany został głównie podwyżką wynagrodzeń na najwyższym poziomie zarządzania. Pensje dyrektorskie wzrosły średnio o 4 tys. zł (24 proc.), podczas gdy szeregowych pracowników ledwie o kilka procent. Faktyczne rozpiętości w dochodach są jeszcze większe, niżby wynikało to z samych list płac. Pokazuje to tzw. współczynnik Gini, który przyjmuje wartości od 0 (pełna równość, czyli wszyscy mają jednakowe dochody) do 100. Bank Światowy obliczył, że współczynnik Gini w Polsce wyniósł w 1998 r. 31,6, czyli miał wartość zbliżoną do krajów Unii. W państwach latynoskich - do których niektórzy porównują Polskę - Gini kształtuje się na poziomie 50-60, co oznacza, że nierówności są tam znacznie głębsze. Z pewnością więc ostatnie lata przyczyniły się do zwiększenia rozpiętości płac w Polsce, ale do nierówności latynoskich wciąż nam bardzo daleko. Choć konfitury w coraz większym stopniu wyjadają ci, którzy i tak mieli ich najwięcej.
emma37