Francis Dick (1983) - Zagrozenie.doc

(1467 KB) Pobierz
Francis Dick

Francis Dick

Zagrożenie

Przekład: ROBERT LIPSKI

 

WŁOCHY

1

Sprawy w Bolonii przybrały wyjątkowo niekorzystny obrót.

Czekałem w niemal kompletnym bezruchu, podczas gdy fale lodowatej wściekłości i płomiennej trwogi targały mną od wewnątrz, i z trudem powstrzymywałem się, by nie zacząć spacerować nerwowo w tę i z powrotem.

Czekałem nieruchomo... podczas gdy życiem, którego losy mogły zależeć ode mnie, beztrosko szafowali inni. Czekałem w bezruchu, przegrany, choć sukces był tak blisko, tak niewiele brakowało, by ofiara porwania odzyskała wolność, bezpieczeństwo znajdowało się na wyciągnięcie ręki.

Najbardziej niebezpiecznym i newralgicznym etapem każdego porwania jest przekazanie okupu, bo to właśnie wtedy, przy przejęciu okupu, ktoś gdzieś musi wyjść z cienia... a porywacz podchodzi do swego wodopoju ostrożniej niż jakiekolwiek dzikie zwierzę.

Jedna wątpliwość, jedno nieśmiałe podejrzenie, że jest obserwowany, wystarczy, aby go spłoszyć, wtedy zaś w przerażeniu i w przypływie mściwego gniewu może najłatwiej zabić. Fiasko operacji przekazania okupu po stokroć zwiększa zagrożenie życia ofiary.

Alessia Cenci, lat dwadzieścia trzy, znajdująca się w rękach porywaczy od pięciu tygodni, trzech dni i dziesięciu godzin nigdy jeszcze nie była tak bliska śmierci.

Enrico Pucinelli z posępną miną wgramolił się przez tylne drzwi do karetki, gdzie czekałem - tak naprawdę nie był to ambulans, lecz furgonetka z zaciemnionymi szybami, wewnątrz której znajdowało się polowe łóżko, krzesło i cała masa sprzętu elektronicznego.

- Nie miałem wtedy służby - powiedział - to nie ja wydałem te rozkazy.

Mówił po włosku, ale ze względu na mnie, powoli. Jak mężczyzna z mężczyzną rozumieliśmy się bez słów. Jako obywatele dwóch różnych państw, posługujący się odmiennymi językami, aby zrozumieć się nawzajem, potrzebowaliśmy więcej czasu. Mówiliśmy do siebie powoli i wyraźnie, słuchając z uwagą, a gdy to było konieczne, prosiliśmy o powtórzenie całego lub części zdania.

Pucinelli był oficerem carabinieri, oficjalnie prowadzącym śledztwo w tej sprawie. Zgodził się ze mną, że wymaga ona wyjątkowej delikatności i jak najmniejszego rozgłosu. Lepiej żeby nie wiedziano, iż w sprawę jest zaangażowana policja. Miało nie być radiowozów błyskających kogutami, wjeżdżających lub wyjeżdżających z Villa Francese, gdzie Paolo Cenci blady jak ściana czekał na wieści o swojej córce. W zasięgu wzroku miało nie być ani jednego mundurowego policjanta - nie chcieliśmy, aby wypatrzyli ich nasi przeciwnicy. Pucinelli miał uczynić wszystko, aby o to zadbać.

Zgodził się ze mną, że sprawą najważniejszą jest bezpieczeństwo dziewczyny, a schwytanie przestępcy to kwestia drugorzędna. Nie wszyscy policjanci pochwalali tę opinię, instynkt łowiecki stróżów prawa zaspokajało zwykle dopadniecie ofiary.

Tego feralnego wieczora kolega po fachu Pucinellego, będący podówczas na służbie, stwierdził ni stąd, ni zowąd, że jest w stanie bez większych trudności pojmać porywaczy w chwili przekazywania okupu i że operację tę należy przeprowadzić niezwłocznie. Dlatego też późną letnią nocą, gdy zjawili się o umówionej porze w ustalonym wcześniej miejscu, wyczekawszy cierpliwie, aby się upewnić, czy wszystko przebiega zgodnie z planem, wysłał przeciwko nim oddział policjantów uzbrojonych w pałki i broń palną; zajechali na miejsce radiowozami przy wtórze migoczących barwnych kogutów i jęków syren, wokoło zaroiło się od mundurowych... zapanował chaos i hałas, stróże prawa przepełnieni słusznym gniewem rzucili się w pościg za złoczyńcami.

Z wnętrza ciemnego ambulansu stojącego w głębi ulicy obserwowałem przebieg wydarzeń z przyprawiającym o mdłości niedowierzaniem i bezsilną wściekłością. Mój kierowca, klnąc szpetnie, uruchomił silnik i podjechał wolno w stronę miejsca akcji, a potem obaj wyraźnie usłyszeliśmy strzały.

- Wielka szkoda, że do tego doszło - rzekł z powagą w głosie Pucinelli, wpatrując się we mnie.

Nie wątpiłem, że mówił szczerze. W tej wąskiej, ciemnej, bocznej uliczce w jednej chwili zjawiło się tylu carabinieri, że w całym zamieszaniu nie potrafili odnaleźć tych, po których tu przyszli. A tymczasem dwaj ubrani na czarno mężczyźni z walizką zawierającą równowartość sześciuset pięćdziesięciu tysięcy funtów zdołało dotrzeć do ukrytego samochodu, uruchomić go i odjechać, zanim policjanci się połapali; ich uwaga z całą pewnością skupiona była na młodym chłopaku leżącym twarzą do dołu przy stojącym na widoku samochodzie, którym okup został przywieziony na miejsce nieudanego, kompletnie sfuszerowanego spotkania.

Młody mężczyzna, syn prawnika, został postrzelony. Widziałem karmazynowy, rozlewający się coraz bardziej ślad na jego koszuli i słabe drżenie dłoni, i pomyślałem o nim, jaki był czujny i pewny siebie, gdy rozmawialiśmy przed jego wyjściem na akcję. Oczywiście, jak powiedział, zdawał sobie sprawę z ryzyka, naturalnie, miał wypełniać polecenia co do joty i, rzecz jasna, obiecał informować mnie o wszystkim przez radio umieszczone w samochodzie i połączone bezpośrednio z naszym ambulansem. Wspólnie uruchomiliśmy maleńki nadajnik wszyty w rączkę walizki zawierającej pieniądze na okup, a on potem sprawdził jeszcze, czy urządzenie naprowadzające działa jak należy i przesyła impulsy wychwytywane przez radar umieszczony wewnątrz karetki. Zgodnie z odczytem na ekranie tegoż radaru walizka znajdowała się obecnie w ruchu i oddalała się w bardzo szybkim tempie. Ani chybi pozwoliłbym uciec porywaczom, bo tak było dla Alessi najlepiej, ale jeden z carabinieri, przechodząc obok, dostrzegł mrugający sygnał i pognał co sił w nogach w stronę potężnego, misiowatego mężczyzny, który, posługując się gwizdkiem i wydając krótkie, rzeczowe komendy, wydawał się dowodzić operacją; zawołał do niego i pokazał palcem naszą furgonetkę. Pełen niepokoju i trawiących go wątpliwości, oficer rozejrzał się gwałtownie dokoła, po czym pocwałował ciężko w moim kierunku. Zajrzał do środka i zerknął bez słowa na ekran radaru. Na jego czole zaperlił się pot, jedyna oznaka tego, że mężczyzna w mig zorientował się w sytuacji. I wiedział, że nie jest dobrze.

- Za nimi - rzekł ochryple do mego kierowcy, nie zważając na moje nieudolne próby wyjaśnienia mu po włosku, że nie powinien tego robić.

Kierowca z rezygnacją wzruszył ramionami i karetka ruszyła z lekkim zrywem, a za nią, jak mi się zdawało, cały konwój wyjących radiowozów, mknących na pełnym gazie przez puste ulice przemysłowej dzielnicy; pracujący tam robotnicy od dawna już byli w swoich domach.

- Od północy - rzekł Pucinelli - znów jestem na służbie. I znowu dowodzę.

Spojrzałem na niego mętnym wzrokiem. Karetka stała teraz na szerszej ulicy z wyłączonym silnikiem, urządzenie naprowadzające funkcjonowało bez zarzutu i zgodnie z jego wskazaniem walizka znajdowała się wewnątrz nowoczesnego budynku, w którym mieściły się nieduże, tanie mieszkania. Przed domem, przy chodniku, stał ukośnie zaparkowany, nie rzucający się w oczy czarny samochód, a jego przegrzany silnik stygnął powoli. Wokoło zatrzymały się policyjne radiowozy, drzwiczki aut były otwarte, koguty obracały się, błyskając światłami, a policjanci w mundurach ukryli się za samochodami z pistoletami w dłoniach.

- Jak sam pan widzi, porywacze ukrywają się w mieszkaniu na trzecim piętrze od frontu - rzekł Pucinelli. - Mówią, że wzięli za zakładników osoby, które tam mieszkają, i zabiją je, jeśli nie zapewnimy im bezpiecznego przejazdu; twierdzą, że musimy zgodzić się na ich warunki albo Alessia Cenci też zginie.

Usłyszałem ich krzyki dochodzące przez otwarte okno i nie potrzebowałem dokładniejszych wyjaśnień.

- Niedługo umieścimy na miejscu urządzenie podsłuchowe - rzucił Pucinelli, spoglądając niepewnie na moje przepełnione napięciem i złością oblicze. - Podłączymy się też do tamtejszego telefonu. Mamy ludzi na klatce schodowej. Zajmują się wszystkim, co konieczne.

Milczałem.

- Moi ludzie mówią, że pozwoliłby pan porywaczom odjechać... z pieniędzmi.

- Oczywiście.

Patrzyliśmy na siebie nawzajem bez cienia uśmiechu, niedawno sojusznicy, teraz byliśmy nieomal wrogami. Pucinelli, chudy, mniej więcej czterdziestoletni, ciemnowłosy mężczyzna, był bardzo żywiołowy i spięty, komunista w mieście komunistów, nie darzący sympatią kapitalisty, którego córka znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

- Postrzelili chłopaka, który prowadził wóz - powiedział. - Nie mogliśmy pozwolić im uciec.

- Chłopak zdawał sobie sprawę z zagrożenia. Świadomie podjął ryzyko. A dziewczynę i tak trzeba uratować.

- Ech, wy, Anglicy - mruknął. - Jesteście tacy zimni i wyrachowani.

Gorejący we mnie gniew był w stanie przepalić azbest. Gdyby carabinieri nie próbowali na własną rękę zatrzymać porywaczy, chłopak nie zarobiłby kulki. Odszedłby zdrów i cały, pozostawiając okup w aucie, tak jak było ustalone. Pucinelli skierował swoją uwagę na konsolę ze sprzętem radarowym, pokręcił kilkoma gałkami, wdusił parę guzików.

- Przyślę tu kogoś, aby odbierał wiadomości - powiedział. - I sam też tu posiedzę. Pan również może tu zostać, jeśli zechce.

Pokiwałem głową. Było już za późno na cokolwiek innego.

Przebywanie w pobliżu miejsca przekazania okupu było wbrew mojemu wrodzonemu instynktowi i szkoleniu, które przeszedłem, lecz Pucinelli zażądał mojej obecności w zamian za obietnicę, że nie ściągnie tam całego oddziału swoich ludzi.

„Może pan pojechać tam naszą furgonetką - powiedział. - Furgonem łączności. Przypomina karetkę. Nie rzuca się w oczy. Pan tylko będzie nim jechał. Przydzielę panu kierowcę; kiedy porywacze zabiorą walizkę, pojedzie pan za nimi. Później powie nam pan, gdzie się ukryli. A kiedy już dziewczyna będzie wolna, aresztujemy ich. To jak, zgoda?”

„Kiedy dziewczyna będzie wolna, powiem panu, dokąd zabrali pieniądze”.

Nieznacznie przymrużył powieki, ale w końcu klepnął mnie po ramieniu i pokiwał głową na znak, że przystaje na moją propozycję. „Najpierw dziewczyna”.

Nie wiedząc, jak to zwykle bywa, na kiedy porywacze wyznaczą termin przekazania okupu, Pucinelli polecił, aby furgon stał i czekał w pogotowiu w garażu Villa Francese, a kierowca pojazdu był dyspozycyjny przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i także mieszkał przez cały czas w rezydencji. W cztery dni po przekazaniu porywaczom informacji, że żądana suma została zebrana i czeka na odbiór, otrzymaliśmy instrukcję dostarczenia okupu i zgodnie z umową zadzwoniłem do Pucinellego, do jego biura, aby powiadomić go o rozpoczęciu operacji.

Pucinellego nie zastałem, ale byliśmy przygotowani na taką ewentualność.

Posługując się prostymi włoskimi zwrotami, powiedziałem: „Nazywam się Andrew Douglas. Proszę natychmiast poinformować Enrico Pucinellego, że ambulans ruszył.

Głos na drugim końcu łącza powiedział, że zrozumiał.

Z całego serca żałowałem teraz, że nie przekazałem tej wiadomości bezpośrednio Pucinellemu, lecz jedną z żelaznych zasad naszej firmy jest ścisła współpraca z miejscową policją.

Jak się okazało, Pucinelli nie pokładał we mnie większego zaufania. Może wiedział, że wolałbym raczej stracić trop walizki, niż zdradzić swą obecność przy miejscu przekazania okupu. Tak czy inaczej, sygnał z nadajnika w walizce i z naszego furgonu był odbierany w służbowym aucie Pucinellego. Jego pełniący podówczas służbę kolega, który odebrał moją wiadomość, nie skontaktował się z nim, lecz zwyczajnie ruszył do akcji i przeprowadził operację policyjną na pełną skalę, wykorzystując w tym celu samochód Pucinellego. Najwyraźniej był spragniony sławy. Bezmyślny głupiec, popełnił błąd, który mógł kosztować kogoś życie.

A teraz jak u licha miałem powiedzieć o tym Paolo Cenciemu? I kto miał powiedzieć pewnemu prawnikowi, że jego syn, błyskotliwy, bystry student został postrzelony?

- Ten chłopak, który prowadził wóz - rzuciłem do Pucinellego.

- Czy on żyje?

- Trafił do szpitala. Żył, kiedy go tam przewieziono. To wszystko, co wiem.

- Trzeba powiedzieć o tym jego ojcu.

- Już się tym zająłem - mruknął posępnie Pucinelli. - Wysłałem swojego człowieka.

Wiedziałem, że cały ten bałagan nie wpłynie pozytywnie na reputację firmy. Moim zadaniem było, jak zawsze, rozwiązać kwestię porwania możliwie jak najciszej, bez niepotrzebnego rozgłosu i zwracania uwagi, przy wykorzystaniu wszelkich niezbędnych środków i najlepiej jak najmniejszym kosztem. Miałem zadziałać jak kojący balsam, opracować konkretny plan, ocenić minimalną sumę, optymalną do przyjęcia dla porywacza, dopilnować, by negocjacje przebiegały w stonowanej, pozbawionej emocji, wręcz biznesowej atmosferze, bez gniewu i unoszenia się, oraz miałem zgrać wszystko w czasie. Innymi słowy, mówiąc krótko, moim zadaniem było sprowadzić ofiarę do domu.

Do tej pory byłem doradcą terenowym w przypadku piętnastu porwań, jedne trwały kilka dni, inne parę tygodni, jeszcze inne dobrych parę miesięcy. Głównie dlatego, że porywacze zwykle uwalniali swoje ofiary całe i zdrowe, gdy tylko otrzymali okup, nie miałem dotąd okazji uczestniczyć w nieudanej operacji. Lecz wszystko wskazywało na to, że przypadek Alessi Cenci, określanej mianem najlepszej dżokejki na świecie, będzie pierwszym niechlubnym fiaskiem w całej mojej karierze.

- Enrico - rzekłem. - Niech pan nie rozmawia sam z tymi porywaczami. Proszę wybrać kogoś, kto będzie musiał konsultować się z panem w sprawie podejmowania konkretnych decyzji.

- Po co? - zapytał.

- Dla złagodzenia sytuacji. Gra na zwłokę jest w tym przypadku niezbędna. Im dłużej będą rozmawiać, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że pozabijają osoby znajdujące się wraz z nimi w tym mieszkaniu.

Spojrzał na mnie z ukosa. - Dobrze. Niech będzie. Posłucham pana. Niech pan będzie moim doradcą, skoro to pańska praca.

Siedzieliśmy sami w furgonetce. Pucinelli musiał być chyba bardzo zażenowany blamażem, jaki spotkał go ze strony podwładnych, w przeciwnym razie nie przyznałby się otwarcie, że dał plamę. Czuł się zhańbiony, stracił twarz i dał mi to jasno do zrozumienia. Wkrótce po moim przybyciu do rezydencji, gdzie przebywał jako oficer dowodzący, zorientowałem się, że nigdy dotąd nie miał do czynienia z prawdziwym porwaniem, choć nie omieszkał wyjaśnić, iż wszyscy carabinieri przechodzili szkolenia, dotyczące zasad postępowania w przypadku uprowadzeń, które we Włoszech przybrały rozmiary prawdziwej plagi. Między nami, aż do tamtej nocy jego wiedza teoretyczna i moja praktyczna współgrały całkiem nieźle i wszystko wskazywało, że Pucinelli chce, aby ten stan pozostał niezmieniony.

- Proszę zadzwonić stąd do tego mieszkania, i to zaraz. Niech pan powie porywaczom, że właśnie aranżuje pan negocjacje. Proszę im powiedzieć, że muszą trochę poczekać. Niech pan im powie, że jeśli znudzi ich czekanie, mogą zadzwonić do pana. Proszę podać im numer... czy w tej furgonetce jest telefon?

Pokiwał głową. - Oczywiście. Mamy tu podłączenie.

- Gdy tylko trochę się uspokoją, sytuacja stanie się nieco bezpieczniejsza, ale jeśli zaczniemy zbyt mocno naciskać, mogą znów paść strzały.

- A moi ludzie odpowiedzą ogniem...

Zamrugał gwałtownie i wyszedł na zewnątrz, usłyszałem, jak mówi do swoich ludzi przez megafon: - Nie strzelać! Powtarzam, nie strzelać! Nie otwierać ognia bez wyraźnego rozkazu!Po chwili wrócił w towarzystwie mężczyzny rozwijającego przewód. - Technik.

Technik podłączył przewód do jednej ze skrzynek rozdzielczych i podał Pucinellemu urządzenie wyglądające jak skrzyżowanie mikrofonu i krótkofalówki. Wyglądało na to, że połączenie z telefonem stacjonarnym w mieszkaniu było bezpośrednie, bo już po kilku sekundach Pucinelli nawiązał rozmowę z jednym z porywaczy. Technik, rzecz jasna, nagrywał każde słowo.

Mało rozumiałem, ale ton rozmowy pojąłem doskonale. Bliskie histerii wrzaski porywacza powoli zaczęły tracić na intensywności w odpowiedzi na pełen determinacji spokój Pucinellego i ostatecznie zatrzymały się na poziomie silnego, lecz kontrolowanego wzburzenia.

Na ostatnie rzucone ostro pytanie Pucinelli odpowiedział po krótkiej chwili, wolno i wyraźnie:

- Nie mogę o tym decydować. Nie mam niezbędnych kompetencji. Muszę skontaktować się z przełożonymi. Proszę zaczekać na ich odpowiedź.

Dało się słyszeć burkłiwe, gniewne potaknięcie, a potem trzask przerywanego połączenia. Pucinelli otarł twarz dłonią i uśmiechnął się lekko do mnie. Przypuszczałem, że wiedział, iż tego rodzaju oblężenia mogły ciągnąć się całymi dniami, ale przynajmniej udało mu się nawiązać łączność, dokonując pierwszego, nader istotnego kroku.

Spojrzał na technika i chyba chciał zapytać mnie, co dalej, ale z uwagi na obecność nagrywającego każde słowo dźwiękowca nie mógł tego uczynić.

Powiedziałem: - Jak się domyślam, wymierzy pan zaraz silny reflektor w okna tego mieszkania, aby porywacze poczuli się osaczeni.

- Ma się rozumieć.

- A jeżeli nie poddadzą się w ciągu godziny, dwóch, zapewne sprowadzi pan tu kogoś znającego się na negocjacjach, aby z nimi pomówił. Ze swej strony sugeruję naprawdę dobrego specjalistę. A także psychiatrę, aby określił stan psychiczny porywaczy i oszacował, kiedy jego zdaniem nadejdzie właściwy moment na zastosowanie presji i nakłonienie ich do wyjścia z budynku. - Wzruszyłem nieznacznie ramionami. - Sam pan przecież dobrze wie, że tego rodzaju metody sprawdziły się wyśmienicie w innych przypadkach, gdzie w grę wchodziło życie zakładników?

- Oczywiście.

- I rzecz jasna powie im pan, że jeśli Alessia Cenci umrze, do końca życia nie wyjdą z więzienia?

- Ale ten kierowca... oni przecież wiedzą, że go postrzelili...

- Jeżeli zapytają, nawet gdyby zmarł, nie wątpię, że powie im pan, iż on nadal żyje. Lepiej, by nie znaleźli się w sytuacji, w której uznają, że nie mają już nic do stracenia.

Wtedy z jednego z milczących dotąd odbiorników dobiegł głos, a stało się to tak nagle, że zarówno technik, jak i Pucinelli odwrócili się gwałtownie i zaczęli nasłuchiwać. To był kobiecy głos, niewyraźny, zapłakany, i choć nie rozumiałem słów, także tym razem bez problemu wychwyciłem ogólny kontekst.

W tle pojawił się ochrypły, zimny głos porywacza, zbyt gniewny, by można było uznać sytuację za opanowaną, a zaraz potem usłyszeliśmy szloch jednego dziecka i cichy głosik innego, wołającego: - Mamo! Tato! Mamo!

- Boże! - rzekł Pucinelli. - Dzieci! W tym mieszkaniu są także dzieci! W tym mieszkaniu są dzieci!

Ta myśl przepełniła go trwogą i wprawiła w głęboką konsternację.

W jednej chwili bardziej zaczęło zależeć mu na nich, niż przez całe pięć tygodni zależało mu na dziewczynie, i po raz pierwszy dostrzegłem na jego oliwkowym obliczu oznaki zatroskania. Wsłuchiwał się z uwagą w hałaśliwy gwar rozmów dochodzący do nas za pośrednictwem urządzenia podsłuchowego. Porywacz w kilku ostrych słowach rozkazał kobiecie, aby dała dzieciom parę herbatników i w ten sposób je uciszyła, w przeciwnym razie zagroził, że osobiście wyrzuci bachory przez okno.

Groźba poskutkowała. Zapanowała względna cisza. Pucinelli wykorzystał tę okazję, by połączyć się ze swoją centralą i wydać całą serię krótkich, konkretnych rozkazów przez radio. Z tego, co zrozumiałem, zażądał między innymi sprowadzenia reflektorów, negocjatora i psychiatry. Co chwila zerkał w górę, w stronę okien mieszkania na trzecim piętrze, to znów na zatłoczoną ulicę poniżej. Przez przyciemnione szyby naszej furgonetki jedno i drugie wydawało się nienaturalnie ciemne. Nie na tyle jednak, by nie zdołał dostrzec czegoś, co mocno go zagniewało i sprawiło, że krzycząc w głos, wybiegł z furgonetki. Wyszedłem w ślad za nim i poczułem tę samą co on wściekłość - zjawił się fotograf uzbrojony w aparat z fleszem, pierwszy przedstawiciel prasy.

Przez kolejną godzinę przysłuchiwałem się głosom z mieszkania i stopniowo doszedłem do wniosku, że wewnątrz znajdowało się dwoje rodziców, dwoje starszych dzieci, niemowlę i dwóch porywaczy - jeden, który rozmawiał przez telefon i mówił groźnym, gniewnym basem, oraz jego wspólnik, trochę bardziej bojaźliwy tenor.

Uznałem, że jeśli któryś z nich miałby się poddać, to właśnie tenor, bas był bardziej bezwzględny, sprawiał wrażenie zimnego, bezlitosnego zabójcy. Najwyraźniej obaj byli uzbrojeni. Technik mówił bardzo szybko do Pucinellego, który potem powtarzał najważniejsze rzeczy już znacznie wolniej, na mój użytek: porywacze zamknęli matkę z trójką dzieci w jednej z sypialni i wspomnieli coś o sznurach, którymi skrępowali ojca. Ojciec od czasu do czasu pojękiwał, ale zaraz brutalnie go uciszano.

Na ulicy tłum gęstniał z minuty na minutę, wydawało się, że wszyscy mieszkańcy okolicznych bloków wylegli na zewnątrz, by na żywo obserwować przebieg wydarzeń. Choć była druga w nocy, wokoło roiło się od dzieciaków próbujących mimo kordonu carabinieri przedostać się jak najbliżej budynku, gdzie schowali się porywacze, a w okna, za którymi tenor łaskawie pozwolił, aby w kuchni zagrzano mleko dla dziecka, wymierzony był istny las kamer i mikrofonów.

Zgrzytałem zębami i patrzyłem, jak opodal zatrzymuje się wóz transmisyjny; wysiadła zeń ekipa telewizyjna z oświetleniem, kamerami, mikrofonami i zaczęła przeprowadzać wywiady, by donieść całemu światu o tym, co się tu działo...

Aż do tej pory porwanie Alessi Cenci nie było specjalnie nagłośnione, wstrząsająca relacja o jej zniknięciu trafiła co prawda na łamy prasy, ale na krótko, gdyż naczelni wszystkich periodyków doskonale zdawali sobie sprawę, że od treści artykułów publikowanych w ich gazetach zależeć może życie uprowadzonej. Jednakże oblężenie odbywające się na jednej z ulic miasta to zupełnie co innego i wszyscy rzucili się na nie jak muchy do miodu. Zastanawiałem się cynicznie, ile czasu minie, zanim któryś z niezliczonych mundurowych funkcjonariuszy za kilka szeleszczących banknotów zechce poinformować prasę, o co w tym wszystkim chodzi i okup za kogo znajdował się teraz w zabarykadowanym mieszkaniu na trzecim piętrze pobliskiego budynku.

Automatycznie zacząłem robić - jak je nazywam - mentalne zdjęcia, zapamiętując w myślach obrazy tego, co widać było na zewnątrz. Miałem ten nawyk jeszcze z dzieciństwa, kiedy była to dla mnie zwykła zabawa, robiłem to, ot tak, dla zabicia czasu, gdy siedziałem, nudząc się, w samochodzie, a moja matka robiła akurat zakupy w sklepie. Dopiero później zacząłem precyzować w sobie te umiejętności. Gdy czekałem w samochodzie naprzeciw banku, próbowałem zapamiętać możliwie każdy szczegół, na wypadek gdyby doszło akurat wtedy do napadu. Mógłbym wówczas powiedzieć policji, jakie samochody stały w pobliżu banku, jakiego były koloru, jakiej marki, jakie miały numery, oraz opisać wygląd i ubiór wszystkich osób znajdujących się akurat na ulicy. Dziesięcioletniemu Andrew D. o sokolim wzroku nie mógł umknąć żaden bandyta kierujący podstawioną bryką, czekający, by zabrać swoich kompanów z miejsca przestępstwa.

Niestety nie miałem okazji przysłużyć się społeczeństwu i wykorzystać swych umiejętności do schwytania rabusiów bankowych, złodziei biżuterii, porywaczy dzieci pozostawionych w wózkach przed piekarnią, osiłków napadających na staruszków odbierających emeryturę ani nawet złodziei aut liczących na łut szczęścia i na to, że drzwiczki któregoś z pojazdów nie będą zamknięte na kluczyk. Całe mnóstwo niewinnych osób znajdowało się pod czujnym, podejrzliwym spojrzeniem moich bystrych oczu i choć już z tego wyrosłem i przestałem łudzić się, iż kiedykolwiek będę świadkiem popełnienia przez kogoś prawdziwego przestępstwa, nigdy nie straciłem zdolności zapamiętywania całych obrazów w najdrobniejszych szczegółach, jak fragmentu filmu zatrzymanego na stopklatce.

Czekałem tak za przyciemnioną szybą i już po kilku chwilach głębokiego skupienia w moich myślach pojawił się obraz tak czysty i wyraźny, że byłem w stanie podać z pamięci liczbę okien w bloku, przed którym stała nasza furgonetka, rozmieszczenie każdego z wozów carabinieri, mogłem opisać ubiór całej ekipy telewizyjnej oraz powiedzieć, gdzie konkretnie stał każdy z cywili znajdujących się poza kordonem policji, a nawet opisać profil osoby znajdującej się najbliżej fotografa, który choć miał na szyi aż dwa aparaty, akurat w tej chwili nie robił zdjęć. Miał okrągłą głowę, czarne gładkie włosy i brązową, skórzaną kurtkę ze sprzączkami przy mankietach.

Wewnątrz furgonetki rozległ się głośny brzęk, a Pucinelli podniósł aparat połączony z telefonem w mieszkaniu. Dał się słyszeć gniewny bas, porywacz był już znudzony czekaniem i domagał się działania, a konkretnie żądał zapewnienia bezpiecznego przejazdu na lotnisko, gdzie miał czekać na niego i jego kompana niewielki samolot, którym obaj porywacze i okup odlecieliby w siną dal.

Pucinelli znów kazał mu zaczekać, gdyż decyzję w tej sprawie mogli rzekomo podjąć tylko jego przełożeni. Niech się pospieszą, rzekł groźnie bas. W przeciwnym razie rano ktoś gdzieś znajdzie zimne już zwłoki Alessi Cenci.

Pucinelli odłożył słuchawkę, jego wargi były mocno zaciśnięte ze zdenerwowania.

- Nie będzie żadnego samolotu - rzekł do mnie z rozpaczą w głosie. - To niemożliwe.

- Proszę robić, co każą - ponagliłem. - Złapie ich pan później, kiedy już dziewczyna będzie wolna.

Pokręcił głową. - Nie mogę podjąć takiej decyzji. Tylko najwyższe władze...

- Wobec tego proszę z nimi pomówić.

Technik uniósł wzrok, poruszony nieskrywaną wściekłością w mym głosie. Pucinelli zaczął jednak dostrzegać w tym szansę dla siebie; skoro decyzja o przyznaniu porywaczom samolotu nie należała do niego, w razie gdyby dziewczyna zginęła, to nie on poniósłby winę za jej śmierć; w pewnym sensie poczuł się rozgrzeszony.

Nieomal wyczuwałem jego myśli - kłębiły się w jego głowie, klarowały, aż w końcu, kiedy wszystko sobie poukładał, przytaknął niemal bezgłośnie.

Nie wiedziałem, czyjego przełożeni zdecydują się puścić porywaczy wolno, wiedziałem tylko, że decyzje w tej kwestii nie należą do Enrico. To faktycznie była sprawa dla jego przełożonych.

- Chyba wrócę do Villa Francese - powiedziałem.

- Ale po co?

- Nie jestem tu potrzebny, a tam... mogę się przydać. - Przerwałem na chwilę. - Ale przyjechałem tu tą furgonetką. Gdzie o tej porze mogę znaleźć samochód, który po cichu i w miarę szybko dowiezie mnie na miejsce?

Spojrzał w stronę stojących przed budynkiem radiowozów, ale ja zdecydowanie pokręciłem głową. - Nie, radiowóz odpada.

- Anonimowość ponad wszystko...? - rzucił.

- Tak - odparłem.

Napisał kilka słów na niewielkim karteluszku i wyjaśnił, jak mam dotrzeć na miejsce.

- Taksówka nocna wożąca głównie podpitych birbantów i niewiernych mężów. Jeżeli jej tam nie będzie, po prostu proszę zaczekać.

Wysiadłem przez szoferkę, otworzyłem drzwiczki od nieoświetlonej strony, z dala od hałaśliwej, rozjaśnionej blaskiem silnego reflektora ulicy i tłumu gapiów, po czym bezszelestnie ruszyłem w stronę gęstniejących cieni, które na co dzień stanowiły arenę moich zawodowych działań.

Skręciłem za róg, pozostawiając za sobą obrazy rodem z najgorszego koszmaru negocjatora, i pomaszerowałem przez kolejne uśpione, wąskie ulice; wędrowałem prawie bezgłośnie, podeszwy moich butów nie zaszurały ani razu o płyty chodnika.

Taki już miałem nawyk. Nie lubiłem robić hałasu.

Postój taksówek, którego adres otrzymałem od policjanta, znajdował się na drugim końcu dużego, starego placu, szedłem wolno we wskazanym kierunku, chłonąc z przejęciem atmosferę tego niezwykłego miejsca.

Gdzieś w tym starym mieście lub w jego okolicach pewna bezradna dziewczyna stawiała czoło najgroźniejszej nocy w swoim życiu i odnosiłem wrażenie, że otaczające mnie mury, gładkie, wysokie, zimne ściany kryjące w sobie niezliczone tajemnice, uosabiają całą wrogość, bezwzględność i chłód tych, co ją przetrzymywali.

Dwaj porywacze, znajdujący się obecnie w oblężeniu, mieli tylko za zadanie odebrać okup. Musieli być jeszcze inni. W każdym razie na pewno ktoś jej pilnował. No i - upomniałem sam siebie - był jeszcze ON, mężczyzna, którego głos słyszałem od pięciu długich tygodni. Ten, który przekazywał nam kolejne instrukcje.

Zastanawiałem się, czy wie, co wydarzyło się w punkcie złożenia okupu. Zastanawiałem się, czy wie już, że jego ludzie znaleźli się w oblężeniu i co się stało z pieniędzmi. Ale przede wszystkim, zastanawiałem się, czy ON, ten człowiek, nie wp...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin