Kharas - mag bitewny.docx

(42 KB) Pobierz

Melodia przeszłości
http://valkiria.net/uploads/img/ikony/gry_fabularne_warhammer.gif
 21-12-2007, 20:46
 Q-big
 1609 x przeczytano

I close my eyes
Only for a moment and the moment's gone
All my Dreams
Pass before my eyes, a curiosity

Dust in the wind
All they are is dust in the wind

 

 

Rozpogodziło się. Słońce, królujące teraz niepodzielnie na niebie, oświetlało korony drzew, malując na plaży mozaikę cieni. Morze było spokojne, toteż Bianka ślizgała się po falach, lekko tylko kołysząc. Kharas oparł się o maszt i roztarł obojczyk. Było lepiej niż wczoraj, ale ręką wciąż bolała. Nic dziwnego. Błyskawiczne splatanie wątków i ciągła walka nie mogły skończyć się inaczej. Teraz, gdy było już po wszystkim, bezsensem było narzekać. Lepiej mieć skrzywioną minę z powodu przeforsowanej ręki, niż leżeć na deskach pokładu z poderżniętym gardłem. Wydarzenia ostatnich dni pędziły w jego głowie tysiącem myśli. Po całym ciele wciąż rozchodziły się fale ciepła i dreszcze wciąż dokuczały magowi. Nigdy nie był zmuszony korzystać z wiatrów magii tak często i w takich ilościach jak ostatnio. Fakt, że dżungla roztaczała swoją własną, pierwotną aurę, jeszcze bardziej potęgował to uczucie. Kharas przeszedł parę metrów po pokładzie statku i przysiadł na skrzyni. Podniósł wzrok i zaczął przyglądać się jednej z niewielu chmur zdobiących niebo. To ciepłe mrowienie, gdy wiatry magii ślizgają się po całym ciele. Zupełnie jak za pierwszym razem. Ile to już lat minęło?

 

***

 

Oczy chłopca rozszerzyły się z podniecenia. Udało mu się. Pierwszy raz w życiu mu się udało. Która to już próba? Setna? Tysięczna? Nieważne. Ważne, że teraz Aqshy odpowiedział na jego wezwanie. Kolejne nitki oplatały dłonie i poddawały się ich ruchom, powoli formując się w wątek. Przez całe ciało przeszedł dreszcz, a potem silna fala ciepła. Uczucie było niesamowite. Oczywiście ilość magii jaką zdołał skupić była śmiesznie mała w porównaniu z ilością potrzebną do rzucenia nawet najprostszego czaru, ale nie to się liczyło. Ważne, że on sam tego dokonał. Nagle wątek wymknął się spod kontroli. Rozległo się głośne syknięcie po czym płomień w kominku eksplodował wywracając kociołek. Zawartość chlapnęła na wszystkie strony i rozlała się po podłodze. Ręka chłopca piekła, ale on patrzył ze zmartwionymi oczyma na to, co zostało z zupy. Bałagan był straszny, a co gorsza, nie było szans, żeby mistrz nie usłyszał hałasu. Nie mylił się. Za chwilę drzwi chatki otworzyły się i stanął w nich starzec z długimi białymi włosami i trochę zaniedbaną brodą.. Na jego twarzy pojawiła się mieszanka gniewu i zdziwienia, a w oczach te same iskierki co zawsze, gdy się denerwował.

 

- Kharas, co ty wyprawiasz?!

 

Chłopiec, zaczerwienił się i opuścił głowę.

 

- Wybacz mistrzu.

- Co ma znaczyć ten bałagan? Myślałem, że przypilnowanie obiadu nie przerośnie twoich możliwości, ale najwyraźniej przeceniłem cię.

- Wybacz mistrzu, zagapiłem się i niechcący potrąciłem kociołek.

Mag niebios, wszedł do pokoju, wytarł buty i zbliżył się do ucznia. Najwyraźniej już ochłonął. Nigdy nie był w stanie gniewać się dłużej niż kilka sekund. Ponoć był to efekt kontaktu z Azyr - błękitnym wiatrem.

- Zebrałeś Aqshy z ogniska, prawda? W końcu udało ci się nagiąć czerwony wiatr do swojej woli.

 

Chłopiec zaczerwienił się jeszcze bardziej. Zdołał tylko kiwnąć głową. Stary mistrz przeszedł do drugiego pokoju i usiadł w fotelu. Zapalił fajkę i wskazał uczniowi fotel naprzeciwko. Rozmawiali do późna. To nie była jedna z tych zwyczajnych lekcji. Tym razem stary mistrz nie wykładał o naturze magii, przepytując od czasu do czasu ucznia. Tym razem nie był nauczycielem. Tym razem był mentorem. Nie była to lekcja, ale długa rozmowa. Rozmowa o rzeczach, które zdałoby się nie mają nic wspólnego z magią. Rozmowa o naturze świata i istot jakie go zamieszkują. O tym, co czeka Kharasa gdy wstąpi w szeregi magów bitewnych. O tym, jak witać i jak żegnać go będą ludzie. O tym, kogo w nim zobaczą. O strachu, niepewności i nienawiści. O samotności.

 

- Będą cię szanować, ale nie oczekuj od nich sympatii. Prości ludzie, niezależnie ile będą ci zawdzięczali, ile będą rozumieli z tego, co dla nich zrobiłeś, zawsze będą się ciebie bali. Zawsze zobaczysz w ich oczach niepokój. Nigdy ci nie zaufają. Zawsze będą woleli, żebyś był gdzie indziej. Żebyś odszedł. Bogaci, będą chcieli cię wykorzystać a potem zapomnieć o tobie – Mag niebios mówił to z poważną miną, co jakiś czas wypuszczając dym z ust. Pokój wypełniało światło księżyca. – Jednak jest coś o czym powinieneś wiedzieć. Pewnego dnia na swojej drodze spotkasz kogoś, kto będzie w tobie widział człowieka, a nie maga. Kogoś, kto ci zaufa, kto stanie w twojej obronie i kto pomoże ci, gdy będziesz tego potrzebował. Nieważne czy będzie to inny mag, prosty żołnierz, baron czy kapłan. Jeśli ktoś taki się pojawi, dbaj o niego i strzeż go. Ktoś, kogo możesz nazwać przyjacielem.

 

Stary mistrz przerwał na chwilę aby wymienić tytoń w fajce. Za chwilę podjął znowu.

 

- Miej też szacunek do swoich nauczycieli. Nie tylko do mnie. Do magów w kolegium i do tych, których spotkasz podczas swoich podróży. Pamiętaj mądrość, jaka popłynie z ich ust i rozważnie korzystaj z wiedzy, jaką ci przekażą. Jeśli przyjdzie ci się z kimś sprzeciwić, nigdy nie pozwól aby twoje usta wypowiedziały pochopne słowa i nie pozwól aby chwila zakłóciła spokój i czystość umysłu. Ważne jest aby mimo wszystkich przeciwności losu, trzymać się tych naprawdę ważnych wartości. Przyjaźń, zaufanie, szacunek.

 

Mag niebios wyraźnie skończył, ale obaj nadal siedzieli w fotelach, naprzeciw siebie w milczeniu. Uczeń zatopił się w myślach. Cieszył się z tej ciszy. Była bardzo kojąca. Pozwalała, aby dzisiejsza nauka i sens słów jakie usłyszał, ułożyły się w jego głowie. Przyjaźń, zaufanie, szacunek…

 

Ile to już lat minęło? Nie był w stanie dokładnie policzyć. Kilka lat, zanim wstąpił do kolegium. Wiele lat, zanim je skończył. Wiele lat, zanim poznał owych wielkich mistrzów. Zanim zrozumiał, że zaślepione obawami kolegia tkwią w swoich ograniczonych tradycjach, i że dalszy pobyt w Altdorfie oznacza tylko stagnację. Wiele lat, zanim ruszył w świat. Jego wzrok powędrował po pokładzie, zatrzymując się na chwilę na każdym ze swoich towarzyszy. Zawsze słuchali go i robili, co im kazał. Nigdy nie zadawali zbędnych pytań. Nigdy nie rozumieli, co właściwie dzieje się wokół, ale nie sprzeciwiali się. Dlaczego? Kharas opuścił głowę i oparł łokcie na kolanach. Ze strachu? Nie. Raczej dla siły jaką im daje znajomość z magiem bitewnym. W ciągu tych dwóch lat, wiele razy widzieli co potrafi. A czy on ich potrzebował? Potrzebował ich mieczy. Potrzebował kogoś kto będzie pilnował jego pleców, i kto w razie czego nadstawi za niego karku. Czy byli więc przyjaciółmi? Przyjaźń? Zaufanie? Szacunek? Puste słowa. Może brzmią dumnie, ale tak naprawdę nic nie znaczą. Ponownie podniósł wzrok ku niebu, jakby szukając wśród chmur poparcia, dla swoich przemyśleń. Spróbował przywołać na usta kpiący uśmiech. Z jakiegoś powodu nie udało mu się.

 

 

Same old song
Just a drop of water in an endless sea
All we do
Crumbles to the ground, though we refuse to see
Dust in the wind
All we are is dust in the wind

 

Deski pokładu zatrzeszczały żałośnie, gdy Caelansyr podszedł do burty. Opatrunek na szyi wciąż zabarwiony był na czerwono, ale rana zaczęła się już goić. Przez chwilę w głowie dzwoniła mu jeszcze stal i huczały płomienie, ale świeże, morskie powietrze odegnało resztki wspomnień. Ta bitwa była już przeszłością. Oparł się o balustradę i patrzył w dal. Przed nim rozpościerał się ocean. Nieskończona tafla wody, sięgająca horyzontu. Dżunglę, jej wszystkie tajemnice i skarby miał za plecami. Nie lubił patrzeć w jej stronę. Bezkresny ocean był kojący. Kto by pomyślał, że kiedykolwiek w życiu go zobaczy. Większość elfów nigdy nie wystawia głowy poza lasy, a on widział już zarówno górski śnieg i morski błękit. Już dawno przestał widzieć siebie jako jednego z leśnych elfów. Kim więc był? Dolven wciąż zwracał się do niego „Upiorze”, Serphis uparcie nazywał go Asray, a dla reszty był po prostu Cael. W jego umyśle, powoli pojawiały się obrazy. Drzewa, krzewy… las. To było tak dawno temu. Wtedy wszystko było prostsze. Wtedy w życiu było więcej radości. Wtedy często słyszał swoje pełne imię. Caleansyr Gasnący Płomień. Caleansyr

 

***

 

- Caleansyr! - Za oknem rozległ się kolejny krzyk. Farnoth i Youviel byli gotowi już od jakiegoś czasu, tylko on wciąż się grzebał. – Caleansyr, żyjesz? Co z tobą?

 

Obejrzał się po pokoju i po własnym ekwipunku. Łuk, miecz, nóż, kij, prowiant, koce, wszystko było. Poprawił płaszcz, zacisnął mocniej pas i wybiegł z domu. Jego rodzeństwo przywitało go zniecierpliwionymi minami. Nawet nie było sensu się kłócić, zwłaszcza, że mieli trochę racji. W końcu przed dom wyszli rodzice. Matka uśmiechała się, ale widać było, że to pożegnanie sprawia jej wielki ból. Wiedziała, że ten moment nadejdzie i trzeba będzie z podniesioną głową przyjąć nakazy tradycji. Teraz, jedyne co mogła zrobić, to ofiarować im matczyny uśmiech i ucałować dzieci na drogę. Tak zrobiła, po czym wróciła schronić się w cieniu ganku i obserwować ich odejście. Ojciec zaś był wyraźnie z nich dumny. Najpierw podszedł do Farnotha. Uśmiechnął się i położył mu ręce na ramionach.

 

- Jesteś najstarszy i jako najstarszy musisz się opiekować rodzeństwem. Bądź dla nich wsparciem i przykładem. - Potem podszedł do Caleansyra. Poprawił mu kołczan i rzemyki przy zbroi. Jego również obdarzył uśmiechem. – Mimo, że dopiero co osiągnąłeś dorosłość, nieraz swoją determinacją i posłuszeństwem dowiodłeś, że jesteś moim synem. Dbajcie o Youviel.- Na końcu podszedł do córki. Była najmłodsza, nie weszła jeszcze w dorosły wiek, ale mimo to ruszała razem z braćmi. Lepiej było, żeby tą drogę odbyli razem. Ojciec uklęknął i objął elfkę - Bądź dzielna i pilnuj aby nie robili głupot. Pamiętaj, oko kobiety jest ostrzejsze a ręka pewniejsza.

 

To były ostatnie słowa. Więcej nie było trzeba. Wyraz twarzy elfiego wojownika, jego wzrok i uśmiech mówiły wszystko. Farnoth, Caleansyr i Youviel spojrzeli raz jeszcze na rodzinny dom i ruszyli w drogę.

 

Na pierwszy postój zatrzymali się niedaleko traktu. Noc była ciepła, mimo to rozpalili ognisko. Zmęczone nogi i obolałe plecy dawały o sobie znać. Youviel zasnęła niemal natychmiast. Farnoth i Caleansyr siedzieli w milczeniu, przypatrując się płomieniom. Las był nadzwyczaj spokojny. Najwyraźniej Athel Loren spało głębokim snem. Obaj napawali się ciszą. Tysiące pytań krążyło im po głowach. Jaki jest Drakvald? Jak wygląda wojna? Czy uda im się zobaczyć legendarne driady i drzewce? Pierwszy odezwał się Farnoth.

 

- Jak myślisz, zwierzoludzie, to trudny przeciwnik? - Nie oderwał wzroku od płomienia. Oczy świeciły my się w blasku ognia.

- Nie wiem.- Odpowiedział mu brat. – Starałem się o tym nie myśleć. Boisz się?

- Słyszałem że są strasznie twardzi.

 

Znowu zapadła cisza. Jasny księżyc mozolnie kontynuował swoją podróż po niebie. Usta Farnotha ułożyły się w uśmiech.

 

- Gasnący Płomień. To będzie dobrze się prezentowało w legendach. - Szepnął.

 

Caleansyr nic nie odpowiedział. Też się uśmiechał.

 

Kilka dni później, przekroczyli granice Athel Loren. Podróżowali raźnie, często rozmawiając i śmiejąc się. Korzystali z ostatnich miesięcy swojej młodości. Żegnali dzieciństwo. W pewnym momencie Youviel przystanęła. Podniosła wzrok na braci.

 

- Mam pomysł. Złóżmy przysięgę.

 

Obaj popatrzyli na nią ze zdziwionymi minami. Ona ciągnęła dalej.

 

- Przysięgę, że zawsze będziemy razem.

 

Caelansyr milczał. Farnoth spojrzał najpierw na brata, potem na siostrę.

 

- To nie zależy od nas. Pewnie nie raz się zdarzy, że dostaniemy różne przydziały.

 

Youviel zrobiła zniecierpliwioną minę.

 

- Nie, nie rozumiecie. Chodzi mi o to, że zawsze będziemy nierozłączni, że zawsze będziemy się wspierać, że zawsze nasza trójka będzie dla siebie, że choćby nie wiem co, będziemy blisko. Że zawsze będziemy razem. - Jej usta uśmiechały się, ale oczy z trudem hamowały łzy. Bała się. Wyciągnęła przed siebie rękę. – Na zawsze razem.

 

Farnoth przewrócił oczami, ale podszedł do siostry i położył na jej dłoni swoją.

 

- Skoro tak ci na tym zależy, to niech  będzie. Na zawsze razem.

 

Caelansyr ociągał się najdłużej. Mimo, że to nic nie znaczyło, zwykła dziecięca zabawa, słowa pod wpływem chwili, z jakiegoś powodu bał się do nich dołączyć. W końcu uśmiechnął się i również wyciągnął dłoń. Drzewa zamilkły, pieczętując przysięgę.

 

- Na zawsze razem.

 

FarnothYouviel... Jakaś większa fala roztrysnęła się pod dziobem i kilka malutkich kropel spadło na twarz elfa. Potrząsnął głową, aby odegnać obrazy z przeszłości. Opuścił wzrok na wodę ochlapującą statek. W burcie Bianki wciąż sterczały lotki bełtów. To była nic nie znacząca, dziecięca przysięga. A jednak dotrzymali jej. Przez wiele lat podświadomie robili wszystko aby jej dotrzymać. Zawsze byli razem. To było tak dawno temu. Coś spłynęło po policzku elfa. Otarł oczy rękawem. Przeklęty, słony, morski wiatr…

 

 

Now, Don't hang on
Nothing lasts forever but the earth and sky
It slips away
And all your money won't another minute buy
Dust in the wind
All we are is dust in the wind

 

Pogoda była piękna. Dziesiątki ptaków śpiewało swoje koncerty przy akompaniamencie szumu morza. Dżungla wyglądała tak spokojnie. Z oddali wydawała się niemal przyjazna. Ta sama dżungla, która próbowała ich zabić za każdym razem gdy przekraczali jej granice. Kavalorn spróbował się przeciągnąć i od razu tego pożałował. Całe ramię trysnęło bólem. Opadł ciężko na taboret i wykrzywił twarz. Pomagając sobie rękami, wyprostował nogę. Poczuł każdy szew, a było ich sporo. Zdaje się, że czterdzieści osiem. Teraz, kiedy się nad tym zastanowił, to cud, że w ogóle żył. Najwyraźniej Sigmar trzymał jego stronę już od jakiegoś czasu. Czuł, że krwią, która z niego wyciekła mógłby pomalować swój dom. Bianka też mocno oberwała. Połatane żagle ledwo trzymały się na wietrze. Pozbijane byle jak deski upamiętniały miejsca, gdzie balustrada została rozerwana na strzępy. W maszcie wciąż tkwił potężny pocisk z balisty. Wydawało się, że szkuner jęczy z bólu przy każdej większej fali. Kavalorn głęboko odetchnął. Pozwolił swoim myślom wędrować swobodnie. Powoli kierowały się w przeszłość. Las, wioska, dom. Po każdej bitwie, młody wojownik wracał wspomnieniami do jednego wydarzenia sprzed wielu, wielu lat. W tamtych czasach, gdy żył powoli, wielką sensacją było jak ktoś upolował większego jelenia. Nic dziwnego, że tamten dzień stał się tematem rozmów na długie miesiące. Pamiętał dokładnie. To była zima…

 

***

 

I to na dodatek sroga. O tak, to była zdecydowanie najsroższa zima od kilku lat. W głębokim śniegu sanie ledwo chciały jechać. Całe szczęście, że miejsce wyrębu było niedaleko wsi. Kavalorn po raz kolejny przystanął i chuchnął w ręce. Dym z kominów był już wyraźnie widoczny nad koronami drzew. Kiedy parę minut później dotarł w końcu do wioski, jasne było, że dzieje się coś dużego. Na głównym placu zebrali się chyba wszyscy mieszkańcy. Zatrzymał się, nadal trzymając linę od sanek z drewnem. Niemal natychmiast podbiegł do niego Otto. Ciężko dyszał, a policzki płonęły mu żywym ogniem.

 

- Nie uwierzysz! Żołnierze, prawdziwi żołnierze!

 

Kavalorn czuł jak oczy wyłażą mu na wierzch.

 

- No co ty mówisz? Tutaj?

 

- Ano - Odparł Otto - Zostaw ten złom, wdrapujemy się na dach. Z tamtego będzie najlepszy widok.

 

Popędzili w stronę upatrzonej chałupy. Wspinaczka poszła łatwo, mimo śliskiego śniegu. Ze szczytu mieli widok na cały plac i na rozgrywającą się na nim scenę. Kilkudziesięciu jezdnych stało w ciasnej gromadzie, a jeden z nich, najpewniej sierżant, rozmawiał o czymś z sołtysem. Żołnierze byli niesamowici. Piękne konie, mundury spod których wystawały lekkie zbroje, przy siodłach miecze i tarcze. Kavalorn słyszał obok podekscytowany oddech Otta.

 

- Ale super, co?

- To nasi?

- Yhy, Ostermark. Ale nie ci głupawi siepacze barona. Ci tu, to regularne wojska cesarza.

- Skąd wiesz?

- Dwa tygodnie temu, gadałem z tym kupcem. Powiedział mi jak rozpoznać najprostsze barwy i symbole na sztandarach.

 

Dopiero teraz Kavalorn przyjrzał się chorągwi. Nic nie rozumiał, ale wyraźnie widać było symbol korony. Tymczasem na placu rozmowa najwyraźniej dobiegła końca. Sołtys nabrał powietrza i powiedział wyraźnie i głośno, aby słyszeli go wszyscy wokół.

 

- To dla nas zaszczyt! Z przyjemnością udzielimy schronienia obrońcom Imperium.

 

Kavalorn chciał przyjrzeć się wyraźniej i zanim się zorientował, że ręce ślizgają mu się po dachu, runął i z łoskotem spadł na wózek, stojący przed domem. Oczy wszystkich zwróciły się na niego. Po chwili ciszy, wszyscy żołnierze wybuchnęli śmiechem. Zaraz podbiegł do niego ojciec. Miał groźną minę. Podniósł go i otrzepał.

 

-  Musisz się wygłupiać w takiej chwili?

- Przepraszm, ojcze - Kavalorn był czerwony ze wstydu. – Ja po prostu chciałem się przyjrzeć.

 

Twarz ojca niemal natychmiast się rozpogodziła. Wyraźnie szykował jakąś niespodziankę.

 

- No, to zachowuj się. Teraz leć tam i powiedz jednemu z nich, że może zatrzymać się dziś u nas.

 

Chłopak niemal krzyknął ze szczęścia. Natychmiast poleciał na plac. Zrobiło się spore zamieszanie. Do jeźdźców podchodzili mieszkańcy oferując gościnę. Młody drwal zbliżył się do jednego z żołnierzy, który zsiadł już z konia i poprawiał uprząż. Zaczepiony odwrócił się i uśmiechnął.

 

- Witaj, chłopcze. Mocno się poobijałeś? - Był dobrze zbudowany. Miał może z dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat. Kavalorn potrząsnął głową i jednym tchem wypalił – nie, dziękuję, może zatrzyma się pan u nas, mama zrobi coś dobrego do jedzenia, zajmę się koniem, będzie panu wygodnie. - Żołnierz uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Bardzo chętnie, prowadź.

 

Chłopak, tak jak obiecał, najpierw zajął się wierzchowcem a potem poszedł po sanie zostawione na obrzeżach. Kiedy wrócił do domu, ojciec częstował gościa tytoniem, a matka z siostrą przyrządzały strawę. Sądząc po zapachu, szykowała się prawdziwa uczta. Siedli do stołu, rozmawiali i śmiali się. Przybysz parodiował rycerską mowę, zachwycając się „komnatami”, szlachetnością gospodarzy, urodą „księżniczki” i silnym ramieniem „giermka”. Rodzice starali się nie wypaść z ról, Rose chichotała i rumieniła się, a Kavalorn zasypywał gościa tysiącem pytań. Z tego, co się dowiedział, żołnierz nazywał się Wilfried. Na północ Ostermarku jechały wojska mające wesprzeć tamtejsze placówki. Szybsze jednostki poszły przodem, rozpraszając się i zatrzymując niewielkimi grupami we wsiach po drodze. Oszczędzą w ten sposób czas i zapasy. Tak właśnie do wioski na uboczu zawitał oddział cesarskiej lekkiej jazdy. Po jedzeniu rozsiedli się przy ogniu. Ojciec i Wilfried palili fajki, a reszta siedziała i słuchała w milczeniu. Żołnierz długo opowiadał o bitwach, barbarzyńcach, orkach i zwycięstwach. Czasem gestykulował, czasem robił groźne miny. Gdy późnym wieczorem posłano dzieci do łóżka, Rose zasnęła od razu, ale Kavalorn przysłuchiwał się nadal, udając, że śpi. Wilfried kontynuował rozmowę z rodzicami, ale tym razem, był inny. Mówił ciszej, głos mu się łamał. Cały czas miał opuszczoną głowę.

 

- Dwa tygodnie. - Żalił się. - Dostałem wezwanie dwa tygodnie po ślubie. Tylko tyle nacieszyłem się spokojnym życiem, a teraz… teraz nie wiem, czy ją jeszcze zobaczę.

- A więc, to coś poważnego? - spytał ojciec cicho.

- Barbarzyńcy. Kurgowie. Całe watahy. Najwyraźniej skrzyknęło się kilka plemion. Splądrowali już dwa miasta i kilka wsi. Cesarz wysłał wsparcie najszybciej jak się dało. Nie wiem jednak, czy wystarczy. Ciężkie wojska i rycerstwo są opóźnione przez pogodę. Śnieg zalega na traktach. O działach nie ma nawet mowy – po policzkach Wilfrieda płynęły łzy. - A tak marzyłem, że będę miał syna. Że nauczę go władać mieczem, jeździć konno i będę patrzył jak idzie w moje ślady.

 

Rozmawiali jeszcze długo. Ciepłe słowa, jakimi obdarowywali go gospodarze, najwyraźniej poprawiły gościowi humor. W końcu wszystkich zmorzył sen. Nazajutrz Wilfried przywitał ich swoją wczorajszą rozbawioną miną. Oddział ruszał w dalszą drogę i pora było się żegnać. Żołnierz skłonił się przed gospodynią do samej ziemi, a z ojcem wymienili uściski dłoni. Dwornie ucałował Rose w rękę, co poskutkowało rumieńcem czerwonym, jak ogień. Z Kavalornem pożegnał się uściskiem, jak to nazwał, „po żołniersku”. Kiedy już wsiadał na konia, zwrócił się jeszcze raz do chłopaka.

 

- To jak, młodzieńcze, chcesz zostać kiedyś żołnierzem?

- No pewnie, będę najlepszym żołnierzem i największym bohaterem w całym Imperium - Kavalorn uderzył się pięścią w pierś.

- Nie wątpię – Żołnierz roześmiał się i mrugnął do niego okiem. – Jak Sigmar pozwoli, może dane nam będzie ramię w ramię posłać najeźdźców z powrotem do piekła.

 

Ojciec podszedł do Wilfrieda i wręczył mu zawiniątko.

 

– To mój najlepszy tytoń. Weź dla siebie i chłopaków. Trzymajcie się. Niech bogowie się wami opiekują.

 

Jeździec przyjął podarunek i skinął głową.

 

- Kiedy przybędziemy na miejsce, nie pozwolimy, żeby te ścierwa zrobiły jeszcze choćby jeden krok w głąb kraju. Żegnaj, gospodarzu, dziękuję wam wszystkim za gościnę.

 

Trębacz dał sygnał. Cesarska lekka jazda powoli ruszała w drogę. Wilfried spiął konia i stanął dęba wywołując tym burzę oklasków ze strony Kavalorna i Rose. Uniósł rękę w pożegnalnym geście, obrócił konia i dołączył do reszty oddziału opuszczającego wioskę…

 

Krzyk pana Alberta przywołał go powrotem do rzeczywistości. Jak to możliwe, że halfling może tak głośno wrzeszczeć? Najwyraźniej udało mu się przygotować coś do jedzenia. Nareszcie. Kavalorn...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin