Galindo Sergio - Grzybojad.rtf

(161 KB) Pobierz
SERGIO GALINDO

 

 

 

 

SERGIO GALINDO

 

 

 

 

GRZYBOJAD

 

TYTUŁ ORYGINAŁU: EL HOMBRE DE LOS HONGOS

PRZEKŁAD: BARBARA STAWICKA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

WYDAWNICTWO LITERACKIE  KRAKÓW  1982

 

 

1.

 

 

To ja, Emma, najlepiej pamiętam przybycie Gaspara. Mojemu rodzeństwu, Sebastiano-wi i Lucyli, pozostał niejasny obraz na podobieństwo zdarzeń, którym nie przypisuje się — w odpowiednim momencie — właściwego znaczenia i dlatego nie utrwalają się dokładnie w pamięci.

Pojawił się pewnego popołudnia koloru sepii i tego dnia kopyta końskie zadźwięczały wyjątkowo donośnie na bruku dziedzińca frontowego. Wszyscy troje porzuciliśmy nasze zabawy i puściliśmy się biegiem, wśród śmiechów i pokrzykiwań, aż do bramy wjazdowej. Miałam pewność (bez żadnej zapowiedzi usprawiedliwiającej ją), że coś odmiennego przywo-żą nam z tego polowania. Nie wiem, czy poczułam strach, czy też wielkie szczęście z powodu możliwej niespodzianki. Był to jednak rodzaj radości, która kiełkuje wśród podejrzeń, mogąc oznaczać — bardziej niż przyszłe szczęście — ukryte niebezpieczeństwo. Szybsza ode mnie Lucyla zatrzymała się w osłupieniu, a jej gwałtowne znieruchomienie wstrząsnęło mną, jakby nagle stało się coś, czego nie wyjaśnił mi ani tamten dzień, ani lata całe. Sebastian, który biegł za mną, również mnie wyprzedził i zatrzymał się tuż obok Lucyli, choć już mniej gwał-townie. Tylko ja pobiegłam dalej, wpadając prawie na konia ojca.

 

 

 

 

2.

 

 

Everard, mój ojciec, miał wtedy czterdzieści kilka lat; był bardzo silny, piękny i okrutny jak lampart, jak Toy — jego ulubieniec. Kiedy nosił mnie na rękach, czułam w sobie lekkość snu albo ptaka. Czasem brał nas troje i po kolei, jednym szybkim ruchem ramienia, unosił w powietrze. Woleliśmy, by działo się to w ogrodzie, bo tam mieliśmy uczucie, że możemy bez żadnego niebezpieczeństwa wznieść się aż do wierzchołków drzew. W salonie natomiast ta sama zabawa przerażała nas i krzyczeliśmy. Nie uważam oczywiście, że moja pamięć jest tak dobra, by mogła przechować wszystkie epizody tamtej epoki, w której czas tak się dłużył, że dnie zdawały kończyć się i rozpoczynać tysiące razy, bez udziału nocy. Dużo już zapomnia-łam i teraz, pisząc, mam wrażenie, jak gdyby wszystko wirowało wokół Gaspara i jakby to, co wydarzyło się przed pamiętnym popołudniem — nie mogło utrwalić się we mnie. Czasami jakaś piosenka staje się pretekstem do łagodnego powrotu w najbardziej odległe dzieciństwo, tak niewyraźnego, iż nie mam nawet pewności, czy ono do mnie należy. Często się zdarza, że nie wiem dokładnie, co jest moje, a co nie. Dlatego wyrazistość wszystkiego, co jest dla mnie obce lub nieosiągalne, sprawia mi ból. Cierpienie zawsze było dla mnie najłatwiejsze i najwy-godniejsze. Radość kosztuje mnie dużo niepotrzebnego wysiłku. Z tej przyczyny, już od   dziecka, nie walczyłam o wiele rzeczy, które być może, powinny były rozbudzić we mnie zazdrość lub miłość. Nie zabiegałam, na przykład, tak jak Lucyla i Sebastian, o czułość ojca; nie ciekawiła mnie rywalizacja rodzeństwa, a wyłączność moich uczuć do matki zdawała mi się być jeszcze bardziej pozbawiona atrakcyjności. Nie urodziłam się, żeby walczyć, i godzi-łam się na wszystko z biernością, która bez nałożonej na nią maski pogardy, wydawać by się mogła bliższa głupocie. Po tych słowach można odnieść wrażenie, że nie kochałam moich rodziców, co byłoby nieprawdą; kochałam ich z należną czułością i we właściwym czasie.

 

 

3.

 

 

Oczy mojego ojca były wesołe i nieraz, kiedy patrzyły na mnie uważnie, zarażały mnie tą radością. Owego popołudnia tak właśnie się stało. Przez moment wzrok miał utkwiony we mnie, po czym kazał mi spojrzeć na to, co trzymał w ramionach. Wtedy zobaczyłam go: owi-nięty w ojcowską pelerynę, Gaspar przyglądał mi się, pogodny, jakby znajdował się dokładnie w miejscu, w którym powinien się znaleźć. Był dzieckiem o czarnych oczach i kręconych włosach. Ktoś podszedł do ojca, aby wziąć od niego ten ciężar, i w jednym momencie, gdy zmieniano mu okrycie, dostrzegłam, że jest nagi. Ojciec zeskoczył z konia, pocałował mnie w czoło i przygarniając do siebie, zapytał:

Podoba ci się?

Przytaknęłam.

Daruję ci go!

A jak ma na imię?

Nazwiemy go: Gaspar.

Lucyla i Sebastian zaczęli znowu biec i przystanęli obok nas.

Co zabiłeś? — spytał Sebastian.

Wspaniałego dzika, zaraz zobaczysz.

A ten, kto to jest? — zainteresowała się Lucyla.

Nie wiem, kim może być.

„Gaspar — powtórzyłam sobie — jak jeden z Trzech Króli”. Lucyla zadawała jeszcze pytania, na które ojciec nie odpowiedział. Długie i szczegółowe wyjaśnienie otrzymała moja matka, jedyna osoba, która go wcale nie pragnęła.

 

 

 

 

4.

 

 

Mama siedziała przed lustrem toaletki. W ciągu dnia, o jakiejkolwiek godzinie, gdy ktoś jej potrzebował, biegł jej szukać w lustrze. Czasami, nawet bez potrzeby, przybiegał, by na nią patrzeć, żeby ujrzeć nowy cud, jakiego dokonała ze swymi włosami. Fantazja jej nie miała granic. Myślę, że żadna z fryzur — nigdy ich nie powtarzała — zdawała przemieniać ją w inną kobietę. Tego popołudnia (kiedy wszyscy troje towarzyszyliśmy ojcu) znowu nas zasko-czyła: jej włosy przypominały dym, pełznące w nieskończoność spirale dymu. Wydawała się nie być ludzką istotą; była dziełem twórcy, którego wyobraźnia przewyższała rzeczywistość i szaleństwo. Trzeba było wysiłku, by przekonać siebie, że to nadal jest ona. Ręce ułożyła spo-kojnie na marmurze toaletki i błyszczącymi, zadowolonymi oczami przyglądała się sobie w lustrze. I w nim, nie odwracając głowy, zobaczyła nasze wejście. Jak się często zdarzało, mo-je rodzeństwo i ja zostaliśmy tak oczarowani magią jej nowego uczesania, że nie odważyli-śmy się podejść bliżej. Nasz zachwyt przerwał głos ojca opowiadającego...

 

 

 

 

 

 

 

5.

 

 

...Wiesz, że znam okolicę tak dobrze, że mógłbym przemierzyć ją po ciemku, w najgłę-bszą, bezgwiezdną i bezksiężycową noc i dotarłbym tam, gdzie chciałem dojść. Nie ma dla mnie nie znanego zakątka na całej tej równinie ani też w parowach, gdzie wielokrotnie zapu-szczałem się, pragnąc za każdym razem napotkać nowy cudowny kwiat dla ciebie. Urwiste skały również nie są obce mym wyprawom. Wspinałem się na nie tysiąc razy, z różnych stron, nowymi ścieżkami, które sam wynajdywałem, by zasmakować rozkoszy, że oto jestem na szczycie — i spoglądać stamtąd na dalekie morze. Królestwo moje tam się kończy...

Dotarliśmy do miejsca, które mnie zaskoczyło, nie dlatego, że było nie znane, lecz dla-tego, że padał na nie nieopisany blask, jakby nie pochodzący od słońca. Poleciłem zatrzymać się i pierwszy zeskoczyłem z konia. Panowała absolutna cisza. Oparłem strzelbę o pień drze-wa, lecz się ześliznęła. Uderzając o ziemię wystrzeliła i w jednej chwili, jak gdyby wystrzał przełamał zaklęcie, tysiące kolorów nabrało życia, i przeistoczone w rozszalałe stado ptaków, wśród zgiełku i świergotań, miliardową chmarą wzbiło się w niebo. Tyle ich, tyle, tyle, przez długą chwilę niebo przestało istnieć. Dostrzegłem przerażenie moich towarzyszy; sam, w przeciwieństwie do nich, byłem bezgranicznie oszołomiony. Zacisnęli powieki i osłonili twa-rze, jakby w obawie, by ptaki nie uczyniły z nich ślepców. Ja natomiast otwarłem oczy sze-rzej, nie chcąc niczego utracić z tego niepowtarzalnego widowiska, z piękna, które uważać mogę jedynie za diabelskie. Kiedy ptaki zniknęły, zobaczyliśmy, że przed nami rozwarł się wyłom prowadzący do nie znanego mi wąwozu, w którym zieloność traw była tak delikatna i żywa, że wydawały się one roślinami wodnymi. Im głębiej zapuszczaliśmy się w jego wnę-trze, tym silniej doznawałem uczucia zanurzania się w podwodnym świecie, w którym liście nie były liśćmi, lecz szmaragdami, sam zresztą nie wiem czym! Znaleźliśmy się w roślinnej katedrze. Ogromne gotyckie paprocie wznosiły się ku niebu, z tej odległości niewidocznemu, bluszcze i porosty tworzyły ornamenty religijne, mityczne, falliczne. Ta ludzka dokładność, mogąca jedynie budzić strach, wprawiła w osłupienie moich towarzyszy. Sam więc przesze-dłem kilka kroków po leśnym poszyciu o barwie tak kuszącej, jaką posiada tylko zdradzieckie bagno. Moje stopy jednak opierały się tak mocno, jak tu stoję teraz, i kiedy sunąłem coraz dalej po aksamitnym gruncie, spostrzegłem, że wyrastają z niego tysiące grzybów, gatunki najrzadsze i najsmaczniejsze, jakie można sobie wyobrazić. A w samym sercu wąwozu, przy-patrując mi się z uśmiechem, siedział on, oczekiwał mnie. Wziąłem go na ręce i przywiozłem. Przyszło mi do głowy, by nazywał się Gaspar...

Jak jeden z Trzech Króli — zauważyłam.

Ojciec roześmiał się wesoło, lecz nagle śmiech jego ucichł. Spostrzegł właśnie głowę mojej matki i wykrzyknął zafascynowany:

Jaka jesteś piękna!

Jaka niepotrzebna! — odparła, jakby to znaczyło to samo.

 

 

 

 

6.

 

 

Nienawiść Sebastiana narodziła się tej samej nocy.

Jak zwykle latem kolację podano na tarasie. Kiedy przyszliśmy we trójkę, był tam jedy-nie grzybojad, siedzący na pierwszym stopniu schodków prowadzących do ogrodu. Spojrzał na nas smutnym wzrokiem wszystkich grzybojadów. Dla nas znaczył tyle co przedmiot, jak jeszcze jeden mebel, nie pozdrowiliśmy go. Podeszliśmy ku balustradzie tarasu i stamtąd, w milczeniu, podziwialiśmy noc. Kiedy indziej śmiałabym się lub robiła uwagi na temat roba-czków świętojańskich. Ale nie tej nocy. Docierał do nas gęsty zapach owoców i letnich kwia-tów; powietrze lepkie i gęste jak miód przyklejało nam ubrania do ciał i to, co jeszcze wczoraj tak agresywnie uszczęśliwiało nas, teraz pogrążało w poczuciu czegoś niejasnego i kłopotli-wego. A wszystko stało się (chociaż oni nie uświadamiali jeszcze sobie tego), w związku z jego przybyciem... Usłyszeliśmy kroki ojca i odwróciliśmy się, by go przywitać. Prowadził Gaspara za rękę. Ubrano go w rzeczy Sebastiana, które były na niego za ciasne. Stojąc, był wyższy od mojego brata. Ojciec przedstawił nas według wieku: Lucyla, Sebastian, Emma. Mama zbliżyła się niepostrzeżenie; ona również została przedstawiona Gasparowi. Przypatry-wała mu się z uwagą i czułością, jakimi nigdy nie obdarzyła żadnego ze swoich dzieci. Ta zawsze tak powściągliwa w czułościach doña Elvira, pogłaskała go po twarzy z niezwykłą czułością. Czułam dziwny ból, ale spojrzałam na Sebastiana i wtedy, intensywniej niż własne, odczułam j e g o cierpienie. Ukradkiem (tylko ja to zauważyłam) brat cofnął się o krok i otarł łzę, jedyną, jaką pamiętam w całym jego życiu.

Grzybojad słabo jęknął. Służący niosący tacę z napojami zbliżył się do ojca. Ten wziął kieliszek i podał mojej matce. Schodzili się przyjaciele, eleganccy i weseli. Utworzyły się trzy lub cztery grupki i śmiechy tłumiły, częstsze z każdą chwilą, jęki grzybojada. Podano nam sok z owoców anony. Reszta służby rozpoczęła stały przemarsz z półmiskami pełnymi mło-dziutkich szparagów, serc karczochów, oliwek z nadzieniem anchois, kanapek z mrówczymi jajeczkami... Gaspar o nic nie pytał: przyjmował wszystko, jak gdyby zawsze żył wśród nas. Nie wiem z czego, naraz wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem. Lucyla zaproponowała, abyśmy odstawili szklanki i ruszyli do ogrodu, łapać świetliki. Grzybojad z mięśniami skurczonymi bólem tarzał się na posadzce. Przeskoczyliśmy go zbiegając pospiesznie po stopniach. Seba-stian prześcignął nas w biegu i pierwszy schwytał robaczka świętojańskiego. Kiedy podeszli-śmy, by mu pogratulować zdobyczy, twarz jego rozjaśniła się, i ze szczególnym uśmiechem ścisnął pancerzyk świetlika, po czym wyrzucił go i ruszył pędem z powrotem na taras. My również usiłowaliśmy coś upolować, lecz owady rozpierzchły się, i pokonani, zdecydowali-śmy się wrócić. Nim weszliśmy na schody, Lucyla rozkazała nam: „Nie mówcie mu, że ponieśliśmy klęskę. Będzie jeszcze bardziej zarozumiały niż teraz”.

Ale Sebastian nie zadawał pytań, patrzył na nas z drwiącym grymasem. Wiedział, że jego zwycięstwo było bezsprzeczne.

 

 

 

 

7.

 

 

Zwłoki grzybojada nie zostały jeszcze usunięte. Spragnieni, przeskoczyliśmy je i pobie-gliśmy w poszukiwaniu naszych szklanek. Wtedy Gaspar zbliżył się do mnie i zapytał:

Co mu się stało? Kim on jest?

Lucyla udzieliła wyjaśnienia:

Był grzybojadem. Dzisiejsze grzyby są trujące — śmiała się — rosły tam, gdzie cię znalazł mój ojciec.

W tym momencie dwóch służących zabrało trupa i zniknęło z nim w czarnej gęstwie ogrodu. Przyszła kobieta, by zmyć wymioty pozostałe na marmurowej posadzce. Moi rodzice, trzymając się za ręce, podeszli do schodów.

Everardzie, tej nocy nie będzie grzybów — powiedziała Elvira.

Szkoda! — odpowiedział — wydawały się takie smaczne...

 

 

 

 

8.

 

 

Muzycy zaczęli grać i poprzez dźwięki Vivaldiego stała się nam bliska Wenecja — jej kanały, pałace, poezja. Krążyły trunki i półmiski. Gaspar wyszukał dla mnie kanapkę z mró-wczymi jajeczkami. Wzięłam ją zachwycona.

Mnie nie poczęstujesz? — zapytała stanowczo Lucyla.

Gaspar wziął inną i podał jej z tą samą uprzejmością.

Już jej nie chcę! — krzyknęła. — Wyrzuć ją!

Gaspar podniósł ją do ust i połknął. Spojrzeli na siebie wyzywająco i Lucyla zagryzła wargę, jej zwyczaj, gdy była wściekła. Sebastian zbliżył się do nas i również zapytał Gaspara:

No a mnie nie poczęstujesz?

Gaspar skinął głową. Wybrał jeszcze jedną kanapkę i wręczył mu z szacunkiem.

Sebastian upuścił ją na ziemię;

Będziesz musiał nauczyć się podawać, nie dotykając jedzenia palcami.

Jeśli to konieczne, nauczę się — odparł Gaspar i ze spokojem, spojrzeniem nakazał służącemu podnieść kanapkę.

Porażka mojego rodzeństwa nie sprawiła mi przyjemności. Chciałam upokorzyć nowo przybyłego, coś mnie jednak powstrzymało...

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin