Bednarski Piotr - Marny czas.pdf

(373 KB) Pobierz
20546579 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
20546579.001.png 20546579.002.png
PIOTR BEDNARSKI
MARNY CZAS
Tower Press Gdańsk 2002
Copyright by Piotr Bednarski
1
Żyję! Wszystko utwierdza mnie w owym przeświadczeniu. Nawet trumna, w której leżę.
Ona najwyraźniej mówi, że kiedyś umarłem. Jestem w Szeolu i czekam na
zmartwychwstanie. Nadzieja nieustannie o tym szepce. Zmartwychwstanę, w inny sposób się
urodzę, inaczej będę widział i przeżywał świat. Inaczej będzie bolało serce. Wszystko
odmiennie. Zmartwychwstanę! Nie pytali, czy chcę się urodzić. Nie pytali też, czy chcę
umrzeć. I jednego i drugiego nie chciałem. Nie prosiłem nikogo o wyłuskanie z nieistnienia.
Dobrze tam było. Rozkosz nieistnienia. Spazm nieistnienia. Przegnano stamtąd, na tułaczkę
skazano, na obóz karny.
Komu zależy, abym pił ten gorzki napój? Po co mnie obudzono? Przez wieczność ani
chwili spokoju. Znowu zapewne jestem przyczyną jakiegoś skutku. Nowa wina albo zaległy
wyrok. Przywykłem. Stworzono mnie przecież po to, by ze mnie dworować. Oczywiście z
miłości. Wszystko z miłości do człowieka. Jestem otoczony nieskończoną miłością i
miłosierdziem. Umarłem. Przekroczyłem abstrakcję. Z deszczu pod rynnę. Kiedyś myślałem:
„Gdy umrę, będę miał spokój”. Ale jak widzę, od miłosierdzia uciec nie można. Wygnano z
raju, teraz stąd. Czym teraz poczęstują? Na darmo nie budzą. Już coś mówi mi, że mam się
wyspowiadać, wyprowadzić z siebie grzechy.
Stop! Słyszę szum – to daleki odgłos płomieni. Trzeba wziąć się w garść i wreszcie
wysłowić grzech. A więc do dzieła. Zerknijmy w grzeszną otchłań. Bez uprzedzeń i
sentymentów.
2
CZĘŚĆ I
ROZDZIAŁ I
Otworzyłem oczy i zobaczyłem groby. Pod głową też czułem mogiłę. Spałem więc na
cmentarzu. Jak do tego doszło? Wczorajszy dzień tonął w mroku niepamięci. Czułem
pragnienie, ale bałem się poruszyć. W końcu przemogłem się i wstałem. Opodal znajdował
się budynek. Kaplica. Przy drzwiach stało wiadro z wodą. Ukląkłem i zacząłem pić. Po chwili
usłyszałem głos. Podniosłem się z kolan i zobaczyłem człowieka siedzącego na ławce. Podał
kubek kawy i kromkę chleba.
– Boli cię głowa? – a kiedy otrzymał potwierdzenie, dodał: Każdego z nas boli.
Przywykniesz. I tu da się żyć. Będziesz pracował ze mną, mamy dzisiaj kupę roboty. Mów mi
Robak.
– Nie wiesz przypadkiem, jakim cudem znalazłem się tutaj?
– Nie wiem – odrzekł natychmiast. – Ja też w podobny sposób wylądowałem na
cmentarzu. Też czułem ból głowy i także od razu zagnano mnie do kopania grobów.
– A gdybym odmówił?
– Nie dostaniesz michy. Głód zmusi do pracy. Poza tym na cmentarzu bardzo chce się
żyć. Niezwykła chciwość życia przepełnia każdego.
– Uciec się nie da?
– Nie! Poza tym nie ma gdzie. Tu czy tam – jednako.
– Tam – znaczy w domu? O to chodzi?
– O domu zapomnij.
– Widzę, że pogodziłeś się z losem.
– To nie to. Przepełnia mnie rozpacz i nienawiść. Wiesz dlaczego? Bo nie znam swojej
winy. Ponoć brałem udział w jakiejś rebelii, a ja niczego nie pamiętam I nikt pierwszy nie
przybył na ten cmentarz. Zawsze kogoś zastawał. Ty mnie, ja kogoś i tak w kółko. A czy ty
czujesz się winny?
– Trudno powiedzieć.
– Hę?
– Nie pamiętam wczorajszego dnia.
– Czyli i ty nie potrafisz się skruszyć, choćbyś chciał. A popełniłeś przestępstwo, bo
znalazłeś się na cmentarzu. Tu nie ma niewinnych. Cmentarz to ziemia wygnania.
Gdy skończyłem śniadanie, Robak wstał i skinął głową. Z łopatami na ramieniu
ruszyliśmy w kierunku głównej alei, obsadzonej strzelistymi topolami. Kiedy żwir ścieżki
zazgrzytał pod stopami, rozglądnąłem się. Dokoła, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się groby, ale
nie pokrywały całej przestrzeni, pojawiając się jak wyspy na morzu; były cmentarzami na
cmentarzu. Każdy kwartał znaczyły odmienne nagrobki i ogrodzenia. Między grobami, to tu,
to tam, snuły się postaci, zapewne tacy jak my grabarze.
Skręciliśmy w trzeci kwartał, zatrzymując się przy rozłożystym wiązie. Robak obejrzał
drzewo wnikliwie i z niezadowoleniem pokręcił głową. Był starym wyjadaczem, więc
wiedział, że czeka nas niełatwa robota. Trzeba będzie przebijać się przez korzenie. Wyjął z
kombinezonu szkic. Przyjrzał się dokładnie nagrobkom po lewej i prawej stronie. Pomyłka
została wykluczona.
Zaczęliśmy wgryzać się w ziemię. Robak czerwieniał z wysiłku i złości. W końcu cisnął
łopatę i usiadł pod drzewem, a potem chusteczką osuszył łysinę.
– Z nerwów się pocę – rzucił i popatrzył na mnie, jakby chcąc sprawdzić, czy się zgadzam.
– Zawsze dają najczarniejszą robotę. Trzeba flaki wypruwać. I ciągle nowi pomocnicy.
Kopałeś grób?
3
– Nigdy.
– No widzisz. Muszę więc mieć na wszystko oko. Zapewne myślisz, że wykopać grób, to
nic wielkiego. Atak nie jest, drogi panie. Grób to dzieło sztuki. A ty jakiej profesji?
– Aktor – skłamałem.
– Mam cię! Tylko aktorzy i faszyści nie chodzą na cmentarz. Wiesz dlaczego? Bo są
tandetą. To tak na marginesie. A teraz muszę się uspokoić – i wyciągnął z wewnętrznej
kieszeni butelkę, mrugając znacząco. – Wyjmij szkło z mojej torby.
Podałem mu aluminiowy kubek. Napełnił do połowy, powąchał i cmokając wzniósł oczy do
nieba.
– Cud, ambrozja – szepnął. – Masz, pij, drugiego kubka nie mam. – Rozglądnął się wokół
i wyrwał kępkę zieleniny. – Zagryź tym, to dzika cebula.
Wypiłem. Samogon. Złej jakości, diabeł wie z czego pędzony. Ścisnęło w gardle, zaparło
dech, łzy pociekły z oczu.
– Siekiera – szepnąłem po chwili, łapiąc oddech.
– Poezja – potwierdził Robak. – Udał się. Cóż, poetom przysługują pegazy. Po takim
napoju natchnienie murowane. Jeszcze po jednym? Czemu milczysz?
Siedziałem na nagrobku i śledziłem ruch alkoholu, jego ciepło, które rozpływało się po
całym ciele. W chwilę później głowa stała się lżejsza. Ból został zagłuszony, czarne myśli –
nie. Po jakimś czasie samogon zakiełkował smutkiem. „Ucieknę, muszę”. I decyzja w tej
sprawie zapadła natychmiast: „Dzisiaj albo jutro. Rozejrzę się, zbadam teren, nic tu po mnie”.
W zupełnie innym nastroju chwyciłem za łopatę. Lecz kopanie szło jak z kamienia.
Brakowało wprawy. Niebawem pot zalał oczy, a po godzinie dłonie starłem do krwi. To mnie
jeszcze mocniej utwierdziło w podjętej decyzji.
Wieczorem czułem się tak zmęczony, że nie miałem sil myśleć o ucieczce. Nie wypiłem
nawet podanej przez Robaka przydziałowej kawy. Nie rozbierając się padłem na sprężynowe
łóżko i natychmiast zasnąłem. Przyśniły się żurawie, klucz żurawi płynący na południe,
wpisujący swój klangor w fiołkowe pięciolinie nieba. Żurawie śniły mi się często. Żurawie i
pociągi. Obudziło mnie światło księżyca. Otrząsnąłem się ze snu i umiejscowiłem w czasie.
Ból. Opuchnięte dłonie pulsowały jak serce. Ale gdy pomyślałem, że jutro znowu będę kopał
groby, jutro i pojutrze, i że groby wciągną mnie w końcu do grobu, przemogłem się i
wstałem. Na pościeli leżał jeszcze grabarz, moje obolałe ciało. Musiałem przekonywać tego
niewolnika, żeby wreszcie podniósł się i stał się ze mną jednym, by szedł razem, poleciał z
żurawiami na południe. Posłuchał. Poszedłem w stronę drzwi.
– Uciekasz? – usłyszałem głos Robaka.
– Tak.
– Powodzenia.
– Dziękuję – pokiwałem ręką i zamknąłem za sobą drzwi.
Księżyc pysznił się pełnią, ale jego światło nie dodaje otuchy, wprost przeciwnie – budzi
upiory. „I te żywe i te martwe”. Uśmiechnąłem się gorzko do tej myśli, rozejrzałem się
dokoła. Ani żywej duszy, tylko nagrobki – ich cienie. Miasto umarłych żywi się ciszą, tylko
tam, wewnątrz, w przywalonych ziemią trumnach, szaleją pożary i rozkwitają rajskie ogrody.
Na zewnątrz, na gęstej murawie stoję ja i zastanawiam się, czy mam iść górą, czy doliną:
drogą czy bezdrożem, jak bezpieczniej? Do ogrodzenia nie prowadziła żadna ścieżka, aleje
biegły tylko ze wschodu na zachód, od początku do końca dnia. Musiałem zatem kluczyć
wśród grobów, na przełaj nie dało się iść. Ciężki to marsz, niczym wspinaczka na Mount
Everest. Musiałem się spieszyć, ponieważ zauważyłem, iż moja prędkość jest znikoma. Przed
świtem powinienem opuścić ten przybytek. O szóstej zjawiają się strażnicy.
Po pół godzinie błądzenia oblałem się potem, ale nie zwalniałem tempa. W godzinę
później stwierdziłem, że ogrodzenie jakby się oddalało, miast się przybliżać. „Może to
złudzenia” – przeniknęła myśl. Przyśpieszyłem. Chwilami biegłem. Parę razy upadłem, byłem
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin