Wieża w kamiennym lesie - McKillip Patricia A.pdf

(507 KB) Pobierz
34809393 UNPDF
Patricia A. McKillip
Wieża w kamiennym lesie
Przełożył Jacek Manicki
Tytuł oryginału: The Tower at Stony Wood
Copyright 2000
Copyright for the Polish translation 2001
Dave’owi,
mi corazón,
który podarował mi „The Visit” Loreeny McKennitt
ROZDZIAŁ PIERWSZY
O zachodzie słońca zobaczyła w zwierciadle rycerza.
Jechał samotnie drogą biegnącą brzegiem rzeki. Głowę miał zwieszoną, twarz
skrytą
w cieniu. Na jego tunice pod rozchylonym na piersi czarnym płaszczem widniał
znak
herbowy w postaci złotych wież; płaszcz spływał z pleców jeźdźca na zad i boki
złotego
konia. W ostatnich promieniach zachodzącego słońca skrzył się krwawo klejnot
osadzony w
gałce rękojeści wiszącego przy siodle miecza. Czarne jak smoła włosy rycerz miał
zaczesane
do tyłu i spięte na karku srebrnym pierścieniem.
Przyglądała mu się z namysłem, machinalnie rozdrapując swędzące po ukąszeniu
pchły miejsce na przedramieniu. Długie bezbarwne włosy, splątane i pozlepiane
niczym
wronie gniazdo, opadały jej na ciemne oczy, które połyskiwały od czasu do czasu
jakimś
nieokreślonym kolorem. Dotknęła lekko prostej ramy zwierciadła, tak jakby
chciała
zatrzymać w nim ten obraz. Koń szedł wolno, równym tempem; mógł już tak
przemierzyć
wiele mil, wiele krain. Rycerz podążał brzegiem rzeki na spotkanie nocy.
Poznawała to po
tym, że światło dnia gasło szybciej, niż płynęła woda. Niewiele widziała przez
drzewa
rosnące nad rzeką; nie miała pojęcia, co to za zakątek świata.
- Melanthos! - zawołał ktoś z dołu.
Poprawiła się na słomianej macie i machnęła niecierpliwie ręką, jakby opędzała
się
przed natrętnym komarem. W tej chwili, pochłonięta obrazem przekazywanym przez
zwierciadło, nie rozpoznawała nawet własnego imienia. Ale rycerz uniósł głowę,
zupełnie
jakby usłyszał wołanie.
W zwierciadle zobaczyła twarz, zdecydowaną, spaloną słońcem na brąz i oczy
niespotykanie jasne, koloru wody, koloru głowni zawieszonej przed kolanem.
Przyglądała mu
się przez chwilę, uderzona mieszaniną lęku i zdecydowania wyzierającą z tej
posępnej,
ściągniętej, wyrazistej twarzy. Nie odrywając od niej oczu, sięgnęła do
kamiennej półki za
zwierciadłem po kłąb nici. Rycerz zniknął za ramą. Obraz w zwierciadle zblakł i
zostało w
nim tylko odbicie jej własnej twarzy, jej zaciekawionych oczu. Ale zapamiętała
kolory. Wryły
się jej w pamięć: złoto, krew, srebro, noc.
Szczupłymi, pogryzionymi przez pchły palcami wybrała nici i kawałek płótna.
Nawlokła igłę i zaczęła od twarzy.
Opowieść dopasuje się później.
ROZDZIAŁ DRUGI
Kiedy pani ze Skye wjeżdżała w bramy Gloinmere, by poślubić Regisa Auruma, króla
Yves, oko Cyana Daga, stojącego z rycerzami z Gloinmere witającymi królewską
wybrankę,
przyciągnęła stara kobieta z jej orszaku. Ciekawy, jak wszyscy, widoku tej,
która niebawem
miała zostać królową, ni z tego, ni z owego całą uwagę skierował na tę staruchę.
Przejeżdżając mimo, obróciła głowę, by nań spojrzeć. Jej ciemne, lekko
przymglone oczy
wytrzymały jego spojrzenie, tak jakby go rozpoznała. A przecież on Skye znał
tylko z
opowieści jako owianą mgiełką tajemnicy, nieprzewidywalną krainę leżącą gdzieś
nad
zachodnim morzem. Przed stu laty najechały na nią wojownicze armie Yves. Dopiero
po
podboju okazało się, jaki osobliwy kraj zajęły. Ze Skye napływali poeci,
pogłoski o magii i
szukający szczęścia w Gloinmere starzy wojownicy w płaszczach cuchnących owczą
skórą,
noszący imiona starsze niż Yves. Ustawieni na murach trębacze zagrali fanfarę na
cześć
królewskiej narzeczonej. Starucha odwróciła wzrok i rozpłynęła się w pstrokatej
ciżbie gości.
Cyan wodził oczami po tym tumulcie; pani ze Skye też w nim zniknęła.
Jednak uwagi otaczających Cyana rycerzy nic nie rozproszyło.
- Piękna jest? - zapytał jeden. - Czy nie za bardzo?
- Lico ma jak ryba.
- To najurodziwsza kobieta, jaką w życiu widziałem.
- Za wysoka i blada jak chmura.
- Położyłbym się w błocie, by mogła przejść po mnie suchą stopą. Król wygląda
przy
niej jak niedźwiedź.
- Która to? - spytał Cyan ciekaw, kogo przegapił i dlaczego.
- Nie widziałeś, Cyanie? Jak to możliwe? - Jeden z rycerzy pokazał palcem. -
Spójrz.
Ta tyczkowata, obok króla. To małżeństwo dla pieniędzy.
- Skye nie ma pieniędzy - zaoponował nieobecnym tonem Cyan, na próżno wypatrując
tyczkowatej kobiety w najbliższym i dalszym otoczeniu króla.
- No więc dla zachowania pokoju.
- Skye nikomu nie zagraża - zauważył Cyan. Skye od stu lat bez szemrania płaciło
królom Yves daninę.
- A więc to pewnie czary - ponuro mruknął stojący obok niego ciemnowłosy rycerz.
-
Rzuciła na niego urok i teraz zaprowadzi w Yves swoje barbarzyńskie porządki.
W tym momencie Cyan wyczuł za sobą niemal namacalne napięcie, usłyszał syk
wciąganego przez zęby powietrza, szczęk mieczy w pochwach. Prości, zubożali
rycerze ze
Skye, przyciągnięci tu bogactwem i potęgą Gloinmere, uznali sugestię o czarach
za osobistą
zniewagę. Obrócił głowę. Poruszyli się niespokojnie, kiedy padło na nich
spojrzenie jego
czystych i jasnych jak deszcz oczu.
Przeniósł wzrok z powrotem na sąsiada i rzekł:
- Od stu lat nie wyszło ze Skye nic nieszlachetnego, ani rycerz, ani obietnica.
Czemu
miałoby się to teraz zmienić?
Ponury rycerz zamrugał, spuścił z tonu.
- A wiec - mruknął z powątpiewaniem - to pewnie sprawa miłości.
Ludzie ze Skye rozchmurzyli się; kilku się roześmiało. Cyan spojrzał znowu na
dziedziniec.
- Nadal jej nie widzę.
- Tam... na schodach.
Cyan i tym razem jej nie dostrzegł. Zbrojni towarzysze ruszyli za wchodzącym do
sali
królem. Na jedwabnych, narzuconych na zbroje tunikach nosili barwne znaki rodów
i rang:
zwierzęta, słońca i promieniste gwiazdy, piramidy, błyskawice i księżyce we
wszelkich
fazach. Na tunice Cyana widniały trzy złote wieże na granatowym polu. Z upływem
stuleci
wieże straciły okna i drzwi, stały się tylko symbolami wież. Był to starodawny
herb, ale poza
nim, honorem i nazwiskiem starszym od królewskiego rodzina Cyana niewiele
posiadała.
Kiedy Cyanowi szedł dwunasty rok, ojciec przyprowadził go na dwór, by wychowywał
się
tutaj i uczył z młodym księciem. Cyan dorastał w cieniu ojca i nagle z niego
wyszedł, ratując
życie nowo koronowanemu Regisowi w nadgranicznej potyczce z mieszkańcami Wysp
Północnych. Był w Gloinmere jednym z najmłodszych rycerzy, ale nie obnosił się
ze swoją
sławą. Wysoki, muskularny, nie obnosił się również ze swą siłą; wielu za późno
się o tym
przekonywało. Długie czarne włosy zaczesywał do tyłu i zbierał na karku w koński
ogon.
Jego oczy rzadko opuszczał spokój, nawet w ferworze walki.
Kiedy Cyan szedł teraz z innymi rycerzami przez dziedziniec, jego uwagę
przyciągnęła wstępująca po schodach jasnowłosa postać obładowana bagażami.
Goście ze
Skye zniknęli w środku. Nie było ich na sali pełnej strojnych panów i dam
czekających, by
bardziej formalnie powitać królewską narzeczoną. Królewski bard w kaftanie ze
złotogłowiu
grał cicho na harfie balladę ze Skye. Trębacze dołączyli już do innych muzyków i
śpiewaków,
ich purpurowe kaftany mieszały się z niebieskimi, srebrnymi, szkarłatnymi,
zielonymi. Cyan
oparł się o rzeźbioną dębową kolumnę w pobliżu muzyków i czekał na pojawienie
się
kontrowersyjnej piękności ze Skye.
Podeszła do niego Cria.
- Czemuś taki zadumany, mój panie Dagu? - zapytała.
Spojrzał na nią z uśmiechem. Skórę miała jasną i gładką niczym migdał, włosy
ciemne
jak noc w dniu zimowego przesilenia, oczy koloru dzikich fiołków. Była w
zielonym,
przetykanym złotem kaftanie śpiewaczki. Głos miała głęboki, słodki. Uniósł rękę,
by
obdarzyć ją pieszczotą, ale w ostatniej chwili przypomniał sobie, gdzie się
znajdują, i opuścił
dłoń.
- Wyglądam królewskiej narzeczonej, moja pani Greenwood - odparł. - Powiedz mi,
jest piękna?
- Gwynne ze Skye? Nie widziałeś jej?
- Coś odciągnęło moją uwagę.
Rozbawiona, uśmiechnęła się szeroko.
- Cóż takiego? Inna kobieta?
- Tak.
- Urodziwa?
- Nie mam pojęcia. Włosy miała jak pajęczyna, a oczy jak księżyce w nowiu.
Spojrzała na mnie przejeżdżając i w tym momencie wszystko inne przestało się dla
mnie
liczyć.
- Bo ona w tym momencie rzuciła na ciebie urok i przegapiłaś panią ze Skye.
Strzeż
się czarów ze Skye, panie. Kim była?
- Pewnie czyjąś babką. Ale... - Cyan zawahał się. Cria przyglądała mu się
ciekawie. -
Patrzyła na mnie tak, jakby mnie znała.
- Może tylko chciała cię poznać. - Cria odwróciła wzrok; jej uśmiech zaczął
gasnąć.
Zerknęła na muzyków. Nikt jeszcze nie przywoływał ich do zajęcia miejsc.
Cyan znał ją na tyle dobrze, by wyczuć, że coś jest nie tak.
- Co się stało? - spytał.
Wzruszyła ramionami.
- Mój ojciec ściągnął na ślub. Nie przyjdę dziś do ciebie.
I znowu naszła go ochota, by zanurzyć dłoń w jej miękkich, bujnych włosach,
przesunąć kciukiem po długich rzęsach.
- Szkoda - szepnął.
- I ja żałuję. - Założyła ręce na piersi i spojrzała na niego znowu, ale tak
jakby go nie
widziała. - Ostatnio tylko zrzędzi. Zarzuca mi, że zbyt dużo czasu spędzam
między
królewskimi muzykami, nie podoba mu się mój strój, moja fryzura...
- Twoja fryzura?
- Zupełnie jakby zapragnął nagle ujrzeć we mnie kogoś innego. Kogoś, kto ubiera
się
bardziej wytwornie i nie śpiewa. Kogo można sprzedać za złoto i łąki, i tyle
krów, że nikt nie
zdoła ich wydoić. - Cyan poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy; zaparł się
mocniej o dębową
kolumnę i splótł palce za plecami, by przeszkodzić rękom, które aż się rwały do
objęcia Crii.
Między jej ściągniętymi lekko brwiami widniała cieniutka jak nić bruzda. -
Wydaje mi się, że
już sobie kogoś dla mnie upatrzył.
- Kogo?
- Nie wiem jeszcze. Wiem tylko, że nie zapyta mnie o zdanie. Dowiem się, kiedy
już
przyobieca moją rękę komuś, kto ma tego wszystkiego tyle, by mnie kupić...
- Porozmawiam z nim - obiecał Cyan, zastanawiając się, skąd, u licha, weźmie
łąki,
sokoły i ogary, skąd weźmie bogactwa, którymi mógłby zdobyć przychylność jej
ojca. -
Tylko wątpię, czy coś z tego wyjdzie - przyznał posępnie. - Nie mogę ci nawet
zaoferować
dachu nad głową. Porozmawiam z królem.
Twarz miała bardzo spokojną, jakby rozprawiali o starodawnych balladach, i
bladą,
jak wyrzeźbioną z lodu.
- Zrób to szybko - poprosiła.
Rozległy się dźwięki fletu, zadudnił bęben. Kiedy Cria się odwracała, Cyan,
splatając
wciąż ręce za plecami, powiedział cicho:
- Kocham cię, moja pani Greenwood. Ja pozwoliłbym ci śpiewać.
I w tym momencie ujrzał wreszcie panią ze Skye. Weszła na salę w otoczeniu
gwarnego orszaku. Była bardzo wysoka, wzrostem dorównywała Regisowi, który
pośpieszył
jej na spotkanie. Upięte na głowie warkocze miała jasne jak najjaśniejsze złoto,
wciąż jednak
złote. Oczy pani ze Skye zdawały się odbijać nieskończony, bezczasowy błękit
letniego nieba
wypełnionego światłem. Cyan zauważył, że jej wydłużony, pełen gracji profil mógł
przywodzić na myśl rybę, ale było to chyba tylko rozszerzenie granic piękna, bo
to, co do tej
pory nazywane było pięknem, stawało się bez niej królestwem zbyt ciasnym.Przy
Gwynne
Regis, ze swoją ciemnorudą, zmierzwioną czupryną, z potężnymi barami i zębami
wyszczerzonymi w uśmiechu, bardziej niż kiedykolwiek przypominał niedźwiedzia.
Roześmiała się, kiedy się do niej zbliżył, i przyjęła podane ramie, oczarowując
sale swoim
wdziękiem.
Trębacze zagrali fanfarę. Pani ze Skye uśmiechnęła się do dworu, wyraźnie ujęta
hucznym powitaniem, muzyką, okrzykami zachwytu, aplauzem. Ponad wrzawę wybił się
tubalny głos Regisa i sala ucichła. Król zapowiedział trzydniowy festyn. Uczty,
tańce, łowy z
sokołami, polowania z psami, turnieje rycerskie, złote puchary wręczane
zwycięzcom przez
nową królową. W ciągu tych trzech dni nie może paść ani jedno gniewne słowo,
wybuchnąć
Zgłoś jeśli naruszono regulamin