Tołstoj Lew - Anna Karenina.rtf

(2610 KB) Pobierz
Anna Karenina

Lew Tołstoj

 

 

 

Anna Karenina

 

Tytuł oryginału: Anna Karienina

Przełożyła: Kazimiera Iłakowiczówna


Tom pierwszy


Część Pierwsza

 

Mnie pomsta, ja oddam — mówi Pan.

 

I

 

Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób.

W domu Obłońskich zapanował całkowity zamęt. Żona dowiedziała się, że mąż ma romans z Francuzką, byłą guwernantką ich dzieci, i oświadczyła, że nie może mieszkać z nim pod jednym dachem. Ten stan rzeczy trwał już trzeci dzień i dawał się srodze we znaki zarówno małżonkom, jak i wszystkim członkom rodziny i domownikom Obłońskich. Wszyscy członkowie rodziny i domownicy wyczuwali, że ich współżycie nie ma sensu i że ludzie, którzy przypadkowo spotkali się w jakimś zajeździe, mają ze sobą więcej wspólnego niż oni, członkowie rodziny i domownicy Obłońskich. Pani nie wychodziła ze swoich pokoi; pana od trzech dni nie było w domu; dzieci błąkały się z kąta w kąt; Angielka pokłóciła się z klucznicą i napisała list do przyjaciółki prosząc o wyszukanie nowej posady; kucharz ulotnił się jeszcze poprzedniego dnia w czasie obiadu; kucharka gotująca na drugi stół i stangret prosili o zwolnienie.

Na trzeci dzień po kłótni z żoną książę Stiepan Arkadjicz Obłoński — Stiwa, jak go nazywano w towarzystwie — obudził się o zwykłej porze, to jest o ósmej rano, a obudził się nie w sypialni żony, lecz na safianowej kanapie w swoim gabinecie. Obrócił na sprężynach kanapy swe zażywne, wypielęgnowane ciało, jakby chciał znowu na długo zasnąć, objął mocno oburącz poduszką i przywarł do niej — policzkiem; lecz naraz zerwał się, usiadł i otworzył oczy.

„Tak, tak, jakże to było? — myślał przypominając sobie sen. — Tak, jakże to było? Tak! Ałabin wydawał obiad w Darmstadcie; nie, nie w Darmstadcie, raczej coś amerykańskiego… Tak, ale we śnie Darmstadt był w Ameryce. Tak, Ałabin wydał obiad na szklanych stołach, tak, i stoły śpiewały: Il mio tesoro, ale to nie było Il mio tesoro, tylko coś ładniejszego… A jakieś małe karafeczki, karafeczki, a zarazem kobiety…” — przypominał sobie.

Oczy zabłysły mu wesoło, zamyślił się z uśmiechem. „Tak, było przyjemnie, bardzo przyjemnie. Wiele tam jeszcze było różnych wspaniałości, ale na jawie niepodobna tego wyrazić słowami ani nawet myślą.” I — zauważywszy pasmo światła, które przeniknęło z boku jednej z sukiennych stor — raźno spuścił nogi z kanapy, po omacku wsunął je w pantofle wyhaftowane przez żonę i obszyte złocistym safianem (zeszłoroczny podarunek na urodziny), po czym, posłuszny staremu, dziewięcioletniemu przyzwyczajeniu, nie wstając wyciągnął rękę w stronę, gdzie w sypialni wisiał jego szlafrok. I wtedy nagle przypomniał sobie, że śpi nie w sypialni żony, lecz w gabinecie — i dlaczego; uśmiech znikł z jego twarzy, a czoło przecięła zmarszczka.

— Ach, ach, ach!… Aa! — jęknął przypominając sobie, co się stało I w jego wyobraźni znów zarysowały się wszystkie szczegóły nieporozumienia z żoną, cała beznadziejność sytuacji i — co było najboleśniejsze — jego własna wina.

„Tak. Nie przebaczy i przebaczyć nie może. A najstraszniejsze, że ja sam jestem przyczyną wszystkiego, chociaż to nie moja wina. Na tym właśnie polega cały dramat” — myślał. — Ach, ach, ach! — powtarzał z rozpaczą, przypominając sobie najprzykrzejsze wrażenia z owej kłótni. Najgorsza była pierwsza chwila, kiedy wróciwszy z teatru, wesół i dobrej myśli, niosąc ogromną gruszkę dla żony, nie zastał żony w salonie, nie znalazł również — ku swemu zdziwieniu — w gabinecie, aż wreszcie zobaczył ją w sypialni, trzymającą ów nieszczęsny liścik, który wszystko zdradził.

Dolly, ta wiecznie zatroskana, krzątająca się i — jak mu się zdawało — ograniczona Dolly, siedziała nieruchomo, z liścikiem w ręku, i spoglądała na męża z wyrazem przerażenia, rozpaczy i gniewu.

— Co to jest? Co to? — pytała raz po raz, wskazując na list.

I przy tym rozpamiętywaniu bolało Stiepana Arkadjicza, jak to nieraz bywa, nie tyle samo zdarzenie, ile — jak się zachował w odpowiedzi na słowa żony.

Działo się z nim w owej chwili to, co się dzieje z ludźmi, których niespodzianie przyłapano na jakimś uczynku nazbyt już hańbiącym. Nie potrafił dość prędko przybrać miny stosownej do sytuacji, w której znalazł się wobec żony po odkryciu przewinienia. Mógłby się był obrazić, wypierać, usprawiedliwiać, prosić o przebaczenie, a bodaj nawet zachować się obojętnie — wszystko byłoby lepsze od tego, co uczynił! Tymczasem na twarzy jego ukazał się całkiem mimo woli („refleks mózgu”. — pomyślał Obłoński, który miał słabość do fizjologii) właściwy mu, zwykły, dobroduszny i dlatego niemądry uśmiech.

Tego właśnie niemądrego uśmiechu nie mógł sobie darować. Ujrzawszy ów uśmiech Dolly drgnęła jakby pod wpływem bólu, wybuchnęła z właściwą sobie popędliwością potokiem okrutnych słów i wybiegła z pokoju. Od tej chwili nie chciała męża widzieć.

„Wszystkiemu winien ten głupi uśmiech — myślał Obłoński. — Ale co począć? Co począć?” — mówił sobie z rozpaczą i nie znajdował odpowiedzi.

 

II

 

Stiepan Arkadjicz Obłoński był człowiekiem wobec siebie szczerym: nie potrafił się okłamywać ani wmawiać sobie, że żałuje swego postępku. Nie mógł na zawołanie odczuwać skruchy, że w trzydziestym piątym roku życia, przystojny i kochliwy, nie kocha się we własnej o rok tylko młodszej żonie, matce pięciorga żyjących i dwojga zmarłych dzieci. Żałował jedynie, że nie potrafił lepiej ukryć przed nią zdrady. Rozumiał jednak całą trudność swej sytuacji i żal mu było żony, dzieci i samego siebie. Może byłby potrafił lepiej zataić swe grzechy przed żoną, gdyby się był spodziewał, że ich odkrycie tak na nią podziała. Dokładniej nigdy nie zastanawiał się nad tym zagadnieniem, miał tylko niejasne wrażenie, że żona od dawna domyśla się jego niewierności i patrzy na to przez palce. Zdawało mu się nawet, że wyniszczona, postarzała, nieładna już kobieta, zwykła, niczym się nie wyróżniająca, tyle że dobra matka i żona, powinna być pobłażliwa, chociażby z poczucia sprawiedliwości. Okazało się, że było wprost przeciwnie.

„Ach, to okropne! Aj, aj, aj! Okropne! — powtarzał i nic nie mógł wymyślić. — A tak było dotąd dobrze, takeśmy ze sobą dobrze żyli! Była zadowolona, cieszyła się dziećmi; ja w niczym jej nie przeszkadzałem, pozwalałem jej krzątać się koło dzieci i gospodarstwa, jak sama chciała. Prawda, to niepięknie, że tamta była przedtem u nas guwernantką. Niepięknie!… Jest coś trywialnego, pospolitego w zalecaniu się do własnej guwernantki. Ale co to była za guwernantka! (Żywo przypomniały mu się czarne, szelmowskie oczy m–lle Rolland i jej uśmiech.) Ale przecież, dopóki była u nas w domu, na nic sobie nie pozwalałem. A najgorsze, że ona już… Trzebaż tego było… Wszystko jak na złość! Aj, aj, aj! Ale co teraz począć, co począć?”

Nie było na to odpowiedzi, poza tą jedną ogólną, jaką życie daje na wszystkie najbardziej skomplikowane i nierozwiązalne” pytania: trzeba żyć tym, co dzień przynosi, czyli szukać zapomnienia. Szukać go we śnie już nie można, przynajmniej przed nastaniem nocy; niepodobna już wrócić do tej muzyczki, którą nuciły karafeczki — kobiety; trzeba więc szukać zapomnienia w śnie życia.

— Ano, zobaczymy — rzekł do siebie Obłoński, wstał, włożył popielaty szlafrok na błękitnej jedwabnej podszewce, zawiązał końce sznura na węzeł, nabrał jak najwięcej powietrza w szeroką klatkę piersiową i właściwym sobie rześkim krokiem, stawiając na zewnątrz stopy, które tak lekko niosły jego zażywne ciało, podszedł do okna, podniósł storę i przeciągle zadzwonił. Na odgłos dzwonka zjawił się natychmiast stary przyjaciel, kamerdyner Matwiej, niosąc ubranie, buty i depeszę. Tuż za nim wszedł fryzjer z przyborami do golenia.

— Czy są jakie papiery z biura? — zapytał Obłoński biorąc depeszę i siadając przed lustrem.

— Są na stole — odpowiedział. Matwiej spoglądając pytająco i ze współczuciem na pana, a po chwili dodał z przebiegłym uśmiechem: — przychodzili tutaj z remizy.

Stiepan Arkadjicz nic nie odrzekł, tylko popatrzył w lustro na Matwieja; spojrzenia ich, które spotkały się w lustrze, świadczyły, jak bardzo się rozumieli. Spojrzenie pana zdawało się pytać: „I po co ty mi to mówisz? Wiesz chyba?”

Matwiej włożył ręce w kieszenie, wysunął nogę w bok i w milczeniu, poczciwie, z leciutkim uśmieszkiem spojrzał na pana.

— Kazałem przyjść w niedzielę i — żeby przed tym terminem nie trudzili księcia pana i siebie nadaremnie — powiedział wreszcie. Najwidoczniej miał to zdanie w pogotowiu.

Obłoński rozumiał, że Matwiej po prostu zażartował, by zwrócić na siebie uwagę. Otworzył depeszę, przeczytał ją, odgadując poprzekręcane jak zwykle słowa, i twarz mu się rozpromieniła.

— Matwiej, siostra moja, Anna Arkadiewna, przyjeżdża jutro — rzekł zatrzymując na chwilę połyskliwą, pulchną rękę fryzjera, który właśnie wygalał różową dróżkę między jego długimi, kędzierzawymi bokobrodami.

— Chwała Bogu — odpowiedział Matwiej dowodząc tym, że i on tak samo jak jego pan rozumie znaczenie tego przyjazdu, wiedząc, że Anna Arkadiewna, ulubiona siostra Obłońskiego, może się przyczynić do pojednania małżonków.

— Jaśnie pani sama czy z małżonkiem? — spytał Matwiej.

Obłoński nie mógł odpowiedzieć, ponieważ fryzjer był właśnie zajęty jego górną wargą, podniósł więc tylko palec. Matwiej skinął głową do lustra.

— Sama. Przygotować pokój na górze?

— Zamelduj Darii Aleksandrownie; przygotuj tam, gdzie każe.

— Darii Aleksandrownie? — powtórzył z powątpiewaniem Matwiej.

— Tak. Zamelduj. Weź tę depeszę, oddaj i zrób, jak ci Daria Aleksandrowna powie.

„Chcesz spróbować” — domyślił się Matwiej, ale rzekł tylko:

— Słucham.

Obłoński był już umyty, uczesany i zaczynał się ubierać, gdy Matwiej, powoli stąpając i skrzypiąc z lekka butami, powrócił z depeszą w ręku. Fryzjera już nie było.

— Daria Aleksandrowna kazała powiedzieć, że wyjeżdża. Róbcie tak, powiedziała, jak książę pan zarządzi — zameldował z roześmianymi oczyma, po czym, włożywszy ręce w kieszenie, przechylił głowę i utkwił nieruchomy wzrok w panu.

Stiepan Arkadjicz wciąż milczał. Po chwili dobroduszny i trochę żałosny uśmiech ukazał się na jego przystojnej twarzy.

— I cóż ty na to, Matwiej? — spytał kręcąc głową.

— Nic to, proszę księcia pana; jakoś się ukształtuje — odrzekł Matwiej.

— Ukształtuje się?

— Tak jest..

— Tak myślisz? A tam kto znowu? — zapytał Obłoński słysząc za drzwiami szelest sukni.

— To ja — energicznie odpowiedział miły głos kobiecy i we drzwiach ukazała się surowa, ospowata twarz niańki, Matriony Filemonowny.

— No i cóż, Matriosza? — spytał podchodząc do drzwi. Chociaż Stiepan Arkadjicz ciężko zawinił wobec żony i sam się do tego poczuwał, prawie wszyscy domownicy, nawet niania, najbardziej oddana księżnej, byli po jego stronie.

— No i cóż? — powtórzył posępnie.

— Niech książę pan jeszcze raz pójdzie i okaże skruchę. Może Pan Bóg da… Bardzo się męczy, niebożę, aż litość bierze patrzeć, a jaki rozgardiasz w domu! Trzeba mieć litość nad dziećmi, proszę księcia pana. Niech książę okaże skruchę. Co robić? Kto piwa nawarzył…

— Ależ ona mnie nie przyjmie…

— Trzeba robić swoje. Bóg jest miłosierny, trzeba się modlić, proszę księcia pana, modlić się.

— No, dobrze, idź już — rzekł Obłoński czerwieniąc się nagle. — Podajże mi wreszcie ubranie — zwrócił się do Matwieja i energicznym ruchem zrzucił szlafrok.

Matwiej już trzymał nadstawioną niby chomąto koszulę, zdmuchując z niej niewidzialny pyłek, i z widoczną satysfakcją włożył ją na wypielęgnowane ciało swego pana.

 

III

 

Obłoński skropił się perfumami, poprawił mankiety koszuli, machinalnym ruchem rozmieścił po kieszeniach papierosy, pugilares, zapałki, zegarek z podwójnym łańcuszkiem i brelokami, strzepnął chusteczkę do nosa i czując, że jest czysty, pachnący, zdrów i pomimo zmartwienia niejako organicznie wesół, przeszedł, z lekka balansując z nogi na nogę, do jadalni, gdzie już czekała kawa, a obok kawy — listy i akta z urzędu.

Przeczytał listy. Jeden z nich był bardzo nieprzyjemny, od kupca, który chciał kupić las w majątku żony. Las ów należało sprzedać; lecz teraz, przed pogodzeniem się z żoną, nie mogło być o tym mowy. Najprzykrzejsze jednak było, że w ten sposób do jego pogodzenia się z żoną jakby wmieszany był interes pieniężny. Obłoński czuł się dotknięty na samą myśl, że mógłby dla korzyści, dla sprzedaży lasu, dążyć do pojednania z żoną.

Skończywszy czytać listy sięgnął po akta, prędko przewertował dwie sprawy, wielkim ołówkiem napisał kilka uwag, odsunął papiery i zabrał się do śniadania. Popijając kawę rozwinął wilgotną jeszcze gazetę poranną i zaczął czytać.

Obłoński prenumerował i czytał pismo liberalne o tendencji nie skrajnej, lecz takiej, jakiej trzymała się większość. Mimo że nie interesowała go właściwie ani nauka, ani sztuka, ani polityka, stale podzielał w tych wszystkich sprawach poglądy większości i jej dziennika, a zmieniał je tylko wówczas, gdy zmieniała je większość. Mówiąc ściślej, nie on zmieniał poglądy, lecz one same się w nim niedostrzegalnie zmieniały.

Obłoński nie wybierał kierunku ani zapatrywań; prądy i zapatrywania przychodziły do niego same, podobnie jak nie wybierał fasonu kapelusza ani kroju surduta, lecz nosił to, co wszyscy. Żyjąc w określonym społeczeństwie i odczuwając potrzebę pewnej aktywności umysłowej, która zazwyczaj rozwija się w wieku dojrzałym, nie mógł obejść się bez zapatrywań, tak jak nie mógł się obejść bez kapelusza. Jeśli nawet miał jakiś powód, dla którego przekładał kierunek liberalny nad zachowawczy, liczący także wielu zwolenników wśród jego znajomych — to bynajmniej nie dlatego, by miał uważać tendencję liberalną za bardziej rozumną, lecz dlatego, że liberalizm był bliższy jego trybowi życia. Partia liberalna twierdziła, że w Rosji wszystko jest złe, — i w istocie Stiepan Arkadjicz miał wiele długów, a pieniędzy stanowczo za mało. Partia liberalna twierdziła, że małżeństwo jest instytucją przestarzałą, że koniecznie należy je zreformować, i w istocie życie rodzinne dostarczało Stiepanowi Arkadjiczowi mało przyjemności i zmuszało go do kłamstwa i udawania, tak niezgodnych z jego naturą. Partia liberalna twierdziła, a raczej dawała do zrozumienia, że religia jest tylko wędzidłem dla barbarzyńskiej części ludności, i w istocie Stiepan Arkadjicz nie mógł bez bólu w nogach wytrzymać krótkiego nawet nabożeństwa i nie rozumiał, na co są potrzebne te wszystkie straszne i wzniosłe słowa o tamtym świecie, skoro i na tym można by pożyć sobie bardzo wesoło. W dodatku Obłońskiemu, który lubił dobry żart, miło czasem było wprawić, w zakłopotanie jakiegoś spokojnego człowieka powiedzeniem, że jeśli już ktoś chlubi się swymi przodkami, to dlaczego ma się zatrzymywać na Ruryku*[1], a odżegnywać od pierwszego protoplasty — małpy? Tak więc liberalizm stał się dla niego przyzwyczajeniem; lubił swoje pismo, jak cygaro po obiedzie, za lekką mgłę, którą mu ono wytwarzało w głowie. Przeczytał właśnie artykuł wstępny, dowodzący, że niepotrzebnie się w naszych czasach biada, jakoby radykalizm miał pochłonąć wszystkie czynniki konserwatywne, i niepotrzebnie podnosi się krzyk, że rząd winien poczynić kroki, by zdusić hydrę rewolucji. Wręcz przeciwnie, „naszym zdaniem, niebezpieczeństwo należy upatrywać nie w rzekomej hydrze rewolucji, lecz w uporczywości tradycjonalizmu hamującego wszelki postęp itd.” Przeczytał również inny artykuł, ekonomiczny, w którym była mowa o Benthamie*[2] i Millu*[3] i gdzie robiono ukryte docinki pod adresem ministerstwa. Z właściwą sobie szybkością orientacji Obłoński rozumiał znaczenie każdej szpileczki: przez kogo, przeciw komu i dlaczego była skierowana — a to jak zwykle sprawiało mu pewną przyjemność Tęgo dnia jednak przyjemność była zatruta przypomnieniem o radach Matriony i o tym, że w domu wszystko się tak źle układa. Przeczytał również, że hr. Beust*[4] podobno wyjechał do Wiesbadenu, i wzmiankę, że już nie będzie więcej siwych włosów; przeczytał ogłoszenie, że jest na sprzedaż lekka kareta, oraz ofertę pewnej młodej osoby; wiadomości te wszakże nie dawały mu odczuwanego zazwyczaj cichego, ironicznego zadowolenia. Po drugiej filiżance kawy z rogalem i przeczytaniu gazety wstał, strzepnął okruchy z kamizelki i prężąc szeroką klatkę piersiową uśmiechnął się radośnie, nie dlatego, by miał być w dobrym nastroju — radosny uśmiech był wywołany dobrym trawieniem.

Radosny ów uśmiech natychmiast jednak przypomniał mu o wszystkim, i Obłoński zamyślił się.

Dwa głosy dziecięce (Stiepan Arkadjicz poznał głos Griszy, młodszego synka, i Tani, starszej córeczki) rozległy się za drzwiami. Coś, co dzieci wiozły, spadło właśnie na ziemię.

— Mówiłam ci, że na dach nie można sadzać pasażerów! — wołała po angielsku dziewczynka. — Teraz masz, zbieraj!

„Wszystko się pokręciło! — pomyślał. — Biegają bez dozoru.” Podszedł do drzwi i zawołał. Dzieci porzuciły natychmiast szkatułkę wyobrażającą pociąg i weszły do pokoju.

Dziewczynka, jego ulubienica, wbiegła śmiało, uściskała go i jak zwykle ze śmiechem uwiesiła mu się na szyi, ucieszona znajomym zapachem perfum, bijącym od bokobrodów. Wreszcie ucałowała go w pochyloną nad nią, jaśniejącą od czułości, poczerwieniałą twarz, po czym rozplotła ręce i zamierzała wybiec z pokoju, ale ojciec ją zatrzymał.

— Co robi mama? — zapytał głaszcząc delikatną, gładką szyję córeczki. — Jak się masz? — rzekł z uśmiechem do chłopczyka, który się z nim witał.

Obłoński zdawał sobie sprawę, że chłopca mniej kocha, i zawsze starał się nie robić różnicy między dziećmi; ale chłopczyk to czuł i nie odpowiedział uśmiechem na chłodny uśmiech ojca.

— Mama? Już wstała — odpowiedziała, dziewczynka. „Stiepan Arkadjicz westchnął. „Znowu więc nie spała całą noc” — pomyślał.

— I cóż, czy jest wesoła?

Dziewczynka wiedziała, że rodzice się poróżnili, więc matka nie mogła być wesoła, a ojciec z pewnością wie o tym i tylko udaje pytając o matkę tak, mimochodem. Zarumieniła się za ojca. On ze swej strony zaraz to zrozumiał i też poczerwieniał.

— Nie wiem — rzekła. — Mama nie kazała nam się uczyć, tylko kazała iść na spacer do babci z miss Hull.

— Idź więc, moja Tańczurko. Ale prawda, zaczekaj. — dodał zatrzymując ją i gładząc jej delikatną rączkę.

Zdjął z kominka pozostawione tam poprzedniego dnia pudełko cukierków i wybrał dla niej dwa jej ulubione. — czekoladkę i pomadkę.

— To dla Griszy? — spytała dziewczynka wskazując na czekoladkę.

— Tak, tak… — I pogłaskawszy ją raz jeszcze po ramionku, pocałował w szyję u nasady włosów i pozwolił odejść.

— Kareta zajechała — oznajmił Matwiej. — I jest jakaś petentka — dodał.

— Czy dawno czeka? — spytał Obloński.

— Będzie z pół godzinki.

— Ileż razy kazałem ci natychmiast meldować!

— Trzeba przecie dać księciu panu wypić spokojnie kawę — odpowiedział Matwiej tym poufale gburowatym tonem, za który nie można się było gniewać.

— Prośże ją, czym prędzej — rzekł Obłoński marszcząc brwi z niezadowoleniem.

Petentka, pani sztabskapitanowa Kalinin, prosiła o coś niemożliwego i bezsensownego; Obłoński jednak swoim zwyczajem poprosił ją, żeby usiadła, wysłuchał uważnie, nie przerywając, i poradził szczegółowo, do kogo i w jakiś sposób ma się zwrócić. Co więcej, swym dużym, szeroko rozstawionym, pięknym i wyraźnym pismem z rozmachem i rzeczowo skreślił bilecik do osobistości, która mogła jej pomóc. Pożegnawszy kapitanową wziął kapelusz i stał przez chwilę, zastanawiając się, czy czego nie zapomniał. Okazało się, że oprócz tego, o czym chciał zapomnieć — to jest o żonie — nie zapomniał o niczym.

„Ach, tak!” Spuścił głowę; piękna jego twarz przybrała wyraz żałosny. „Iść czy nie iść?” — wahał się. I głos wewnętrzny mówił mu, że iść nie należy, że nic oprócz fałszu wyniknąć z tego nie może, że się nie da naprawić ani załatać ich wzajemnego stosunku, niepodobna bowiem znów uczynić z żony kobiety pociągającej, zdolnej wzbudzać miłość, ani z niego zrobić starca niezdolnego do miłości. Nic nie mogło z tego teraz wyniknąć oprócz kłamstwa i fałszu, kłamstwo zaś i fałsz były przeciwne jego naturze. „Jednak trzeba będzie przecież raz; kiedyś… To tak zostać nie może” — myślał starając się dodać sobie animuszu. Wyprężył pierś, wyjął papierosa i zapalił, dwa razy pociągnął, rzucił go do konchy z perłowej masy, służącej za popielniczkę, szybkim krokiem przemierzył ponury salon i otworzył drzwi wiodące do sypialni żony.

 

IV

 

Daria Aleksandrowna z zapadniętą, chudą twarzą i wielkimi oczyma, które przy szczupłej twarzy wydawały się przestraszone, stała w kaftaniku, z upiętymi na karku warkoczami przerzedzonych już, gęstych niegdyś i pięknych włosów, wśród rozrzuconych po pokoju rzeczy, przed otwartą szyfonierką*[5], z której coś wyjmowała. Słysząc kroki męża przerwała swe zajęcie i patrzyła — na drzwi, na próżno usiłując przybrać wyraz surowy i wzgardliwy. Czuła, że boi się męża i lęka się tego spotkania. Przed chwilą, po raz dziesiąty w ciągu tych trzech dni, starała się powybierać swoją i dziecięcą garderobę, którą miała wziąć ze sobą do matki, i znowu nie mogła się na to zdobyć. A przecie i teraz, jak przy poprzednich próbach, mówiła sobie, że tak dalej być nie może, że musi coś przedsięwziąć, ukarać męża, okryć go wstydem, zemścić się na nim choć w części za ból, który jej zadał. Ciągle jeszcze mówiła sobie, że go porzuci, czuła jednak, że to niemożliwe; było to istotnie niemożliwe, nie mogła bowiem odzwyczaić się od myśli, że to jej mąż, nie mogła go przestać kochać. Poza tym rozumiała, że skoro tutaj, we własnym domu, ledwie może dać sobie radę z doglądaniem pięciorga dzieci, to tam, dokąd chce je zawieźć, będzie im o wiele gorzej. Przecie już w ciągu tych trzech dni najmłodszy zdążył się rozchorować, bo go nakarmiono kiepskim rosołem, a poprzedniego dnia pozostałe dzieci musiały się obejść prawie bez obiadu. Czuła, że wyjazd jest niemożliwy, okłamując się jednak, odkładała na bok rzeczy i udawała, że wyjedzie.

Na widok wchodzącego męża zagłębiła ręce w szufladę szyfonierki jakby czegoś szukając i obejrzała się dopiero, gdy stanął tuż przy niej. Na jej twarzy, której usiłowała nadać surowy i stanowczy wyraz, widać było bezradność i udrękę.

— Dolly! — rzekł cichym, nieśmiałym głosem. Wtulił głowę w ramiona i chciał przybrać wygląd żałosny i pokorny, lecz mimo to promieniał czerstwością i zdrowiem.

Żona szybkim spojrzeniem zmierzyła od stóp do głów tę postać, od której aż biła rześkość i zdrowie. „Tak, on jest szczęśliwy i zadowolony — mówiła sobie. — A ja?… I ta odrażająca dobroć, za którą go wszyscy tak lubią i chwalą; nienawidzę tej jego dobroci” — pomyślała. Usta jej zacisnęły się, mięsień prawego policzka zadrgał w bladej, nerwowej twarzy.

— Czego pan sobie życzy? — powiedziała szybko jakimś obcym, głębokim głosem.

— Dolly — powtórzył z drżeniem w głosie — Anna dzisiaj przyjeżdża.

— Co mnie to obchodzi! Nie mogą jej przyjąć — zawołała.

— Ale trzeba przecież, Dolly…

— Proszę wyjść, wyjść, wyjść! — krzyknęła nie patrząc na niego, jak gdyby krzyk ten był wywołany jakimś fizycznym bólem.

Stiepan Arkadjicz — mógł zachować spokój, gdy myślał o żonie, mógł się wtedy łudzić, że wszystko się jakoś ukształtuje, jak się wyraził Matwiej, mógł spokojnie czytać gazetę i pić kawę. Skoro jednak zobaczył wymęczoną, zbolałą twarz żony i usłyszał dźwięk jej głosu, zarazem zrezygnowany i pełen rozpaczy, zabrakło mu tchu, coś go ścisnęło w krtani, a łzy błysnęły w oczach.

— Boże wielki, co ja zrobiłem! Dolly! Na miłość boską!… Przecież… — nie mógł dalej mówić, szloch uwiązł mu w gardle.

Zatrzasnęła szyfonierkę i spojrzała na niego.

— Dolly, cóż ci mogę powiedzieć?… Jedno tylko: przebacz, przebacz… Przypomnij sobie… Czyż dziewięć lat życia nie może odkupić jednej chwili, chwili…

Spuściła oczy i słuchała czekając, co powie, i jakby błagając go, by ją w jakikolwiek sposób przekonał.

— …Chwili zapomnienia… — wyrzekł i chciał mówić dalej, lecz na dźwięk tego słowa, jakby, pod wpływem fizycznego bólu, znów zacisnęły się jej wargi i mięsień w prawym policzku zadrgał.

— Proszę wyjść, proszę stąd wyjść! — krzyknęła jeszcze przeraźliwiej — i nie opowiadać mi tu o swoich chwilach zapomnienia i innych obrzydliwościach!

Chciała odejść, lecz zachwiała się i uchwyciła poręczy — krzesła, żeby nie upaść. Twarz i wargi Obłońskiego jakby nabrzmiały, oczy napełniły się łzami.

— Dolly — wyrzekł głosem, który przerywało łkanie. — Na miłość boską, pomyśl o dzieciach, one nic nie zawiniły. To ja jestem winien, mnie ukarz, każ mi okupić moją winę. Gotów jestem zrobić wszystko, co leży w mej mocy! Jestem winien, brak mi słów, aby wyrazić, jak bardzo jestem winien! Ale ty mi przebacz, Dolly!

Usiadła. Słyszał jej ciężki, głośny oddech i było mu jej niewypowiedzianie żal. Ona kilkakrotnie chciała coś powiedzieć, lecz nie mogła. Czekał.

— Pamiętasz o dzieciach, żeby się z nimi bawić, ale ja naprawdę o nich pamiętam i wiem, że są teraz zgubione. — Było to z pewnością jedno ze zdań, które w ciągu tych trzech dni niejednokrotnie sobie powtarzała.

Powiedziała mu „ty”. Spojrzał na nią z wdzięcznością i zrobił ruch, jakby chciał wziąć ją za rękę, lecz ona odsunęła się ze wstrętem.

— Ja pamiętam o dzieciach i dlatego zrobiłabym wszystko w świecie, żeby je uratować; ale nie wiem sama, jak mam je ratować: czy zabierając je ojcu, czy też zostawiając z rozpustnym, tak rozpustnym ojcem… No, proszę powiedzieć, czy po tym… co zaszło… możemy żyć razem? No, proszę powiedzieć, czy to możliwe? — powtórzyła podnosząc głos. — Po tym, jak mąż mój, ojciec moich dzieci, nawiązał stosunek miłosny z guwernantką tych dzieci…

— Ale co począć? Co począć? — pytał żałośnie, sam nie wiedząc, co mówi, i coraz niżej spuszczając głowę.

— Wzbudza pan we mnie obrzydzenie i odrazę! — wołała unosząc się coraz bardziej. — Pańskie łzy — to woda! Nigdy mnie pan nie kochał, nie ma pan ani serca, ani szlachetności! Czuję do pana wstręt, obrzydzenie, jest mi pan obcy, tak, najzupełniej obcy! — z bólem i złością wypowiedziała to straszliwe dla niej słowo obcy.

Spojrzał na nią i złość, jaką wyczytał na jej twarzy, zadziwiła go i przestraszyła. Nie rozumiał, że drażni ją jego litość; wyczuwała w nim współczucie, nie miłość. „Ona mnie nienawidzi. Nie przebaczy mi” — pomyślał.

— To straszne, straszne! — zawołał.

W tej chwili w pokoju obok, przewróciwszy się zapewne, krzyknęło dziecko. Daria Aleksandrowna zaczęła nadsłuchiwać i twarz jej nagle złagodniała.

Widać po niej było, że przez parę sekund zbierała myśli, jakby nie wiedząc, gdzie się znajduje i co ma robić. Wreszcie zerwała się i poszła ku drzwiom.

Spostrzegłszy zmianę, jaka zaszła w jej twarzy na krzyk dziecka, Obłoński pomyślał: „Kocha przecież moje dziecko. Moje dziecko… Jakże więc może mnie nienawidzić?”

— Dolly, jeszcze słówko — odezwał się idąc za nią;

— Jeśli pan pójdzie za mną, to zawołam służbę, dzieci! Niech wszyscy wiedzą, że pan jest nikczemnikiem! Wyjeżdżam dzisiaj, a pan niech tu zostanie ze swoją kochanką!

I wyszła trzasnąwszy drzwiami.

Stiepan, Arkadjicz westchnął, otarł twarz i po cichu wyszedł z pokoju. „Matwiej powiada: to się jakoś ukształtuje, ale jak? Nie widzę nawet żadnej możliwości. Ach, ach, co za okropność! I jak ona trywialnie krzyczała — myślał przypominając sobie krzyk i słowa: nikczemnik i kochanka. — A może i dziewczęta słyszały! To okropnie trywialne, okropnie.” Stał przez chwilę sam, otarł oczy, westchnął, wyprostował się i wyszedł z pokoju.

Był piątek: w jadalni zegarmistrz Niemiec nakręcał zegar. Obłońskiemu przypomniało się, jak punktualność tego łysego Niemca nasunęła mu pewnego razu powiedzenie, że Niemiec był sam jakby raz na zawsze nakręcony po to, żeby nakręcać — zegary. Uśmiechnął się, lubił bowiem dobry żart. „A może naprawdę jakoś się ukształtuje! Dobre powiedzenie: ukształtuje się — pomyślał. — Trzeba je puścić w ruch.”

— Matwiej! — zawołał. — Przygotujcie więc tam wszystko z Marią dla Anny Arkadjewny, w małej bawialni — zlecił, gdy służący się zjawił.

— Słucham. Stiepan Arkadjicz włożył futro i wyszedł na ganek.

— Czy książę pan nie będzie jadł w domu? — zapytał Matwiej, który go odprowadzał do drzwi.

— Jak wypadnie… Masz tu na wydatki — dodał wyjmując z pugilaresu dziesięciorublówkę. — Wystarczy?

— Wystarczy albo i nie, trza jakoś sobie poradzić — odrzekł Matwiej zatrzaskując drzwiczki karety i cofnął się na ganek.

Tymczasem Dolly uciszyła dziecko i poznając po turkocie karety, że mąż odjechał, wróciła znów do sypialni. Było to jedyne jej schronienie przed troskami domowymi, które oblegały ją natychmiast, gdy tylko stamtąd wychodziła. Już i teraz, zaledwie weszła do dziecinnego pokoju, Angielka i Matriona zdążyły zadać w sprawach nie cierpiących zwłoki kilka pytań, na które tylko ona mogła odpowiedzieć: „Jak ubrać dzieci na spacer? Czy dać im mleka? Czy posłać po innego kucharza?”

— Ach, dajcie mi spokój! Dajcie spokój! ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin