A.J. Quinnell -- Najemnik 5 - Piekło.doc

(1108 KB) Pobierz
A

 

A.J.QUINNELL

 

 

 

PIEKŁO

 

Tłumaczyli Jan Zakrzewski i Ewa Krasnodębska

 

 

 

 

  

 

   Mormor

   In memoriam

  

 

   Dziękuję sierżantowi Mike'owi Allenowi

   za oprowadzenie po niebezpiecznych miejscach.

   Autor

  

 

  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   PROLOG

 

  

   Mężczyzna był stary, a palce jego prawej dłoni, chude i kościste, przypominały raczej szpony. Trzymany w nich znaczek identyfikacyjny odbijał padające z okna światło.

   - Znaczek identyfikacyjny.

   - Wiem, co to jest.

   - Nieśmiertelnik* [przyp.: Nieśmiertelnik - popularna nazwa znaku umożliwiającego identyfikację żołnierza na polu walki. W Armii USA nieśmiertelnik, zwany także psim numerkiem (dog tag) składa się z dwóch blaszek ze stali nierdzewnej w kształcie prostokąta o zaokrąglonych rogach, na których wytłoczone jest: nazwisko, grupa krwi i numer służbowy żołnierza. Blaszki, połączone krótkim łańcuszkiem, nosi się na długim łańcuszku wokół szyi. Po śmierci żołnierza krótki łańcuszek rozpina się, dołączając jedną z blaszek do aktu zgonu lub zawiesza się ją na grobie, a druga pozostaje wraz z długim łańcuszkiem przy zwłokach (przyp. red.)] amerykańskiego żołnierza.

   - Powiedziałem: wiem. Mogę obejrzeć?

   Szpony zwarły się na blaszce, jakby chroniły bezcenny skarb.

   - To mojego syna.

   - Widziałem, jak umiera pański syn. Dostał serię z Kałasznikowa.

   - Sprawdzał pan, że nie żyje?

   - Nie. Byliśmy pod ostrzałem. Wpadliśmy w zasadzkę i uciekaliśmy w popłochu. Widziałem, jak Jake oberwał. Seria z Kałasznikowa, jak już powiedziałem. Leżał sto metrów od nas, nie było sposobu do niego wrócić. Ja też oberwałem i miałem wielkie szczęście, że mi się udało wydostać.

   - Więc właściwie nie wie pan, czy Jake umarł?

   Creasy zaprzeczył ruchem głowy.

   - O tym wiedzieć mogą tylko ci, którzy do niego strzelali.

   Siedzieli w kącie brukselskiego baru. Creasy wpadł tu, żeby wypić szklaneczkę z barmanem - starym przyjacielem. Nim zdołał posmakować drinka, pojawił się u jego boku ów starzec o sępich szponach i poprosił o rozmowę. Bar odwiedzali byli najemnicy, bądź ci, którzy ich udawali, oraz kandydaci na najemników.

   - Czy mogę z panem porozmawiać na osobności? - spytał nalegająco stary człowiek.

   Creasy przyjrzał się uważnie pobrużdżonemu zmarszczkami obliczu, które wyrażało palący niepokój. Miał dobrą pamięć do twarzy, ale ta nie budziła żadnych skojarzeń. Było coś jednak w oczach tego człowieka, co skłoniło Creasy'ego do wskazania stolika w rogu. Usiedli naprzeciwko siebie. Wtedy właśnie starzec sięgnął do kieszeni, wyciągnął nieśmiertelnik i powiedział: - Jestem ojcem Jake'a Bentsena.

   - Jak mnie pan znalazł? - spytał Creasy.

   Starzec głęboko westchnął. - To nie było proste. Ale mój sąsiad ma kuzyna, który pracuje jako analityk w CIA w Langley. Kuzyn poszperał w archiwum i powiedział, że wciąż jest pan najemnikiem, i że można pana znaleźć w tym barze. Tydzień temu przyleciałem do Brukseli i codziennie tu na pana czekam. Pytałem barmana, ale nic się od niego nie dowiedziałem. Zamierzałem w poniedziałek wrócić do San Diego.

   - Źle panu powiedziano. Już nie jestem najemnikiem, przynajmniej w znaczeniu profesjonalnym. Wpadłem do Brukseli przejazdem, odwiedzam starego przyjaciela. Jutro wyjeżdżam. Jak mnie pan poznał? Skąd pan wiedział, że to ja?

   - Z opisu w jednym z listów Jake'a. Nie opuścił ani jednej blizny na pańskiej twarzy.

   Creasy w zamyśleniu patrzył na starego człowieka.

   - Niech mi pan pokaże tę blaszkę - powiedział.

   Mężczyzna powoli rozwarł palce i obrócił dłoń. Nieśmiertelnik upadł na stół. Creasy długo patrzył na wytłoczone w metalu imię, nazwisko i numer służbowy.

   Upił łyk ze szklanki i wreszcie spytał:

   - Skąd pan to ma?

   - Przed dwoma tygodniami dostarczono mi to do domu w San Diego.

   - Kto dostarczył?

   - Nie wiem, panie Creasy. To znaczy nie wiem, jak się nazywa i skąd przybywał. Usłyszałem dzwonek do drzwi. Otworzyła żona. Przed wejściem stał krępy Azjata. Podał jej paczuszkę i poszedł sobie.

   - W tej paczuszce był tylko nieśmiertelnik czy coś jeszcze?

   Kościste palce ponownie powędrowały do kieszeni i wyjęły z niej pognieciony kawałek brunatnego pakowego papieru. Creasy wygładził papier na stole i odczytał nabazgrane słowa. Tylko trzy słowa:

   @CREASY

   W-NAM

   K-BODŻA

   Litery na skrawku papieru skreślone były w pośpiechu. Creasy podniósł wzrok na zniszczoną twarz starca.

   - Panie Bentsen, to może być po prostu okrutny, chory żart. To zdarzało się już w przeszłości. Jake zginął dwadzieścia sześć lat temu na granicy wietnamsko-kambodżańskiej.

   Mężczyzna intensywnie wpatrywał się w tabliczkę i skrawek papieru. - Pojechałem z tym do Waszyngtonu - powiedział, nie podnosząc głowy. - Do Biura MIA* [przyp.: Missing in Action - zaginieni w akcji (przyp. red.)]. Powiedzieli mi, że w ich przekonaniu nieśmiertelnik jest autentyczny. Ciała Jake'a nigdy nie znaleziono, jego blaszki także nie. Nie potrafili powiedzieć, czy na tym skrawku papieru jest pismo Jake'a. Zaniosłem go do grafologa wraz z jednym z listów Jake'a. Powiedział, że dostrzega wiele wspólnych cech.

   Mężczyzna podniósł głowę, ale nie napotkał spojrzenia Creasy'ego, który, ze zmarszczonymi brwiami, wciąż wpatrywał się w blaszkę i papierek.

   Starzec mówił dalej: - Jake często o panu pisał. Nie miał zbyt wielu idoli. W pewnym sensie Jake był sam dla siebie bohaterem. Ale na pana patrzył z zachwytem. Jak nigdy na nikogo innego. Miał dokładnie dwadzieścia jeden lat. Tak, zginął w swoje urodziny. Nigdy nie znaleziono jego ciała. Nikt nie wrócił, by go poszukać...

   Creasy powoli podniósł głowę.

   Sięgnął po blaszkę, podniósł ją i zacisnął w dłoni.

   - A pan uważa, że nadszedł czas, by wrócić?

  

 

   ROZDZIAŁ PIERWSZY

  

  

   - Masz poczucie winy?

   Creasy westchnął głęboko:

   - Nie.

   - Więc co? O co ci chodzi?

   Creasy spojrzał na przyjaciela po drugiej stronie stołu. Znali się dłużej, niż Creasy lubił sięgać pamięcią. Jako najemnicy uczestniczyli ramię przy ramieniu w dziesiątkach bitew na przestrzeni paru dziesiątków lat, póki Maxie się nie ożenił i nie kupił tego baru w Brukseli, gdzie osiadł, choć nazwać to można było tylko względnym ustatkowaniem się.

   W barze siedzieli Maxie i Creasy, Duńczyk o nazwisku Jens Jensen i Francuz o okrągłej twarzy, zwany Sową.

   Jensen był eks-naczelnikiem wydziału osób zaginionych kopenhaskiej policji. Sowa był eks-gangsterem i eks-ochroniarzem szefów marsylskiej mafii. Przed laty Creasy w trakcie pewnej operacji skontaktował Jensena i Sowę, którzy obecnie byli współwłaścicielami agencji detektywistycznej, specjalizującej się w odnajdywaniu wszystkiego, co może zaginąć. Mógł to być mąż lub żona, pies lub diament. Duńczyk Jensen zbliżał się do czterdziestki, miał lekką nadwagę, rzedniejące blond włosy, żonę nauczycielkę i malutką córkę. Poza swą rodziną i Sową był jeszcze przywiązany do notebooka IBM, zawsze znajdującego się w zasięgu ręki. W epoce, w której ludzie tylko rozprawiali o Infostradzie i Internecie, Jensen zdołał się już podłączyć do Internetu i żeglował własnym szlakiem.

   Francuz był w połowie drogi między czterdziestką a pięćdziesiątką i skrzętnie ukrywał swój prawdziwy charakter za grubymi, okrągłymi szkłami, z powodu których zasłużył na miano Sowy. W jego życiu tylko cztery osoby miały jakieś znaczenie: Creasy i rodzina Jensenów. Oprócz nich jeszcze tylko dwie rzeczy się liczyły: walkman Sony, wiecznie uwieszony u pasa i dostarczający jedynej rozrywki, której potrzebował: dźwięków wspaniałych dzieł wielkich mistrzów, których życiorysy i twórczość znał na pamięć i wśród których Mozart był bogiem; oraz ryglowany przez obrót lufy francuski pistolet MAB PA15. Trzymał go zawsze pod lewą pachą w kaburze z irchy i w razie potrzeby wyciągał z taką prędkością, i strzelał z taką precyzją, że zawstydziłyby wielu strzelców wyborowych.

   Jensen i Sowa stanowili nieprawdopodobną parę, ale zżytą, zgraną i dopełniającą się. Jensen miał dar pakowania się w kłopoty, Sowa zaś dar wyciągania go z nich. Jensen był mózgiem, Sowa ściągał język spustowy.

  

   ***

   Jensen i Sowa przyjechali do Brukseli w poszukiwaniu żony duńskiego przemysłowca. Znaleźli ją poprzedniego wieczoru w łóżku czarnego saksofonisty. Ponieważ była wyraźnie zadowolona z miejsca pobytu, Jens ograniczył się do odebrania jej pierścionka zaręczynowego z pięciokaratowym brylantem i grubej złotej obrączki, w celu oddania obu przedmiotów klientowi, do którego zadzwonił z wiadomością, że może już podejmować kroki rozwodowe. Jens i Sowa przed kilku laty uczestniczyli z Creasym i Maxie'em w paru przedsięwzięciach, nic więc dziwnego, że na ostatnią kolację w Brukseli wybrali się do baru Maxie'ego. Spotkanie Creasy'ego było miłym zaskoczeniem. Wraz z Maxie'em wysłuchali opowieści o rzekomo od dawna nieżyjącym żołnierzu i tajemniczym zwrocie nieśmiertelnika wraz ze skrawkiem pakowego papieru.

   - Masz poczucie winy? - powtórzył pytanie Maxie.

   - Wiesz, jak to jest - odparł Creasy. - Byłeś w podobnej sytuacji dziesiątki razy. Facet z twojego oddziału obrywa i instynkt od razu ci mówi: oberwał na dobre, czy może się wyliże. Dziewięć razy na dziesięć instynkt podpowiada ci dobrze. Uciekałem z zasadzki, ale dobrze widziałem, jak chłopak dostał. Zakręcił się jak bąk i padł. Ja też oberwałem, ale niegroźnie.

   - No więc, jeśli nie o poczucie winy chodzi, to o co?

   Creasy wydawał się nieco poirytowany.

   - Nie czuję się winny, ale myślę, że może powinniśmy byli wrócić, żeby się upewnić... Mnie tylko drasnęło, wystarczyło kilka szwów i jeden dzień w polowym szpitalu. Oczywiście od razu nie mogliśmy tam wrócić, ale po paru dniach, w większej sile...

   Duńczyk małymi łyczkami pił wino. - Dowodziłeś tym patrolem?

   - Nie. To był patrol Sił Specjalnych. Wzięli mnie jako najemnika-ochotnika.

   - Więc o co chodzi? To nie była twoja sprawa.

   - Niby nie. Ale dowódca patrolu był kretynem. Może powinienem był zebrać paru chłopaków z oddziału najemników, iść tam i rozejrzeć się.

   Maxie spojrzał zdumiony na przyjaciela. - Co ty gadasz, Creasy? W takiej sytuacji nikt nie wraca pod ogień, żeby szukać prawie na pewno zabitego faceta. - Wskazał na leżącą na stole blaszkę. - Po dwudziestu sześciu latach ktoś to dostarcza z kawałkiem papieru. Ktoś chory umysłowo albo spryciarz, który zamierza skubnąć ojca chłopaka na dużą forsę. Takie rzeczy już się zdarzały.

   - Może masz rację.

   Maxie wziął do ręki nieśmiertelnik i zaczął obracać go w palcach. - Co to był za chłopak?

   Creasy chwilę się zastanawiał. - W porządku. Nieco inny. Zawsze okropnie się bał.

   Maxie roześmiał się. - Co ty opowiadasz? Zawsze się bał? Wzięli go do Sił Specjalnych, w Wietnamie spędził ponad rok, a ty mówisz, że się zawsze bał?

   - Tak. Był pewien, że tego po nim nie widać. Udawał twardziela. Odniosłem wrażenie, że już się urodził, robiąc w pieluszki ze strachu, a potem przez wszystkie lata swego życia usiłował sam siebie przekonać, że jest bohaterem. Stale za mną łaził. Jak pies. Gadał jak cholerny twardziel, a pod spodem widziałem przestraszonego chłopaczka. Właściwie to go polubiłem. Właśnie tak, jak można polubić wiernego psiaka. Kiedy robiło się gorąco, kazałem mu się trzymać blisko siebie, ale akurat tego dnia nasz durny dowódca patrolu wysłał go jako zwiadowcę. No i pierwszy oberwał.

   Maxie przyjrzał się pokiereszowanej twarzy przyjaciela.

   - Nie ma najmniejszego powodu do wyrzutów sumienia. Nawet nie byłeś w tym pieprzonym wojsku. Byłeś najemnikiem, jednym z wielu, o których nawet nie wolno było wspominać. Nie dowodziłeś. Za nic i za nikogo nie odpowiadałeś. Płacili ci dobrze, ale nie aż tak dobrze, byś ryzykował życiem i szedł szukać faceta, który w twoim przekonaniu już nie żył. Wracaj do siebie, na Gozo, opalaj się i zapomnij o całej sprawie.

   Creasy ujął w palce świstek brązowego papieru. - Dzięki za radę, Maxie, ale Wietnam powrócił, powróciła Kambodża. W mojej świadomości. Chyba pojadę tam i porozglądam się za szczeniakiem.

   Maxie spojrzał na Jensa i Sowę.

   - Wygląda mi to na szukanie igły w stogu siana, a raczej na tysiącu hektarów pól ryżowych - powiedział Duńczyk. - Gdzie zamierzasz zacząć szukać?

   Obracając w dłoni szklaneczkę z winem, Creasy odparł pytaniem: - Czy coś w tej chwili robicie, ty i Sowa?

   - Nie mamy nic specjalnego - przyznał Jens. - Właśnie zamknęliśmy jedno zlecenie. Zamierzaliśmy troszkę odsapnąć.

   Creasy odstawił szklankę. - Mielibyście ochotę popracować ze mną?

   Duńczyk i Francuz spojrzeli po sobie. - A co, tatuś tego faceta jest nadziany?

   - Wątpię. Urzędnik na emeryturze. Chyba z niej żyje. Gdybyście się przyłączyli, to ja byłbym waszym klientem.

   Creasy ponownie wszystkich zaskoczył.

   - Będziesz za darmo szukał jego syna? - zapytał Maxie.

   - Pytałeś, czy czuję się winny. Winny nie jestem, wiem o tym, ale jestem bardzo ciekawy. Chcę wiedzieć, skąd się wziął nieśmiertelnik i dlaczego. - Spojrzał na Duńczyka. - Chcę wynająć ciebie i Sowę na jakieś dwa tygodnie. Ile bierzecie dziennie?

   Nagle Sowa wydał z siebie przedziwny odgłos. Spojrzeli na niego z niepokojem, póki nie zdali sobie sprawy, że to śmiech. Sowa szybko się opanował i już poważnie oświadczył:

   - Nigdy nie spodziewałem się podobnego pytania z twojej strony, Creasy. Przed trzema laty wdarłeś się w moje życie, to znaczy w to, co brałem za normalne życie, i przewróciłeś je do góry nogami... Nadałeś mu sens. Partnerstwo z Jensem po raz pierwszy pozwoliło mi mieć rodzinę. Tak, Jensowie są moją rodziną, i teraz masz czelność pytać mnie, ile wezmę, żeby ci oddać drobną przysługę?

   - Gdyby nie ty, Creasy, nadal siedziałbym w zapyziałym biurze kopenhaskiej policji, grzebiąc w papierkach - wtrącił się Jens. - Zamknij więc buzię i przestań mówić o pieniądzach. Możesz tylko mówić, czego od nas oczekujesz.

   Creasy spojrzał na Maxie'ego, który pokiwał głową:

   - Nie powinieneś obrażać starych przyjaciół, Creasy.

   W oczach Creasy'ego na chwilę pojawił się ognik gniewu, ale zaraz zgasł. Rozsiadł się wygodniej. - Dzięki, Jens. Dzięki, Sowa. Oczywiście pokryję wszystkie koszty. A kto wie, czy nie urodzą się z tego jakieś pieniądze. Często tak bywa. Jeśli tak, to dzielimy na trzy.

   - Umowa stoi. Teraz mów, czego ci potrzeba.

   Creasy z pół minuty myślał, zanim odpowiedział: - Armia ma w Waszyngtonie Biuro MIA. Społeczeństwo amerykańskie jest niesłychanie wyczulone na los żołnierzy, którzy zaginęli podczas wojen poza granicami kraju. To problem, który wzbudza wiele emocji, często więc wykorzystują go politycy. W dalszym ciągu usiłuje się ustalić los zaginionych żołnierzy, albo ich szczątków, podczas wojny koreańskiej przed czterdziestu pięciu laty. Waszyngton stale odmawia dyplomatycznego uznania Wietnamu, póki nie jest załatwiona sprawa MIA. - Rzucił okiem na Duńczyka. - Poszukiwania zaginionych żołnierzy to właściwie to samo, w czym specjalizujecie się ty i Sowa. I dlatego przydałaby mi się wasza pomoc. Chciałbym, abyście polecieli do Waszyngtonu i porozmawiali z ludźmi z MIA. Oczywiście Bentsen kontaktował się już z nimi natychmiast po otrzymaniu nieśmiertelnika. Powiedzieli mu, że jest autentyczny. Potrzebna mi jest wasza opinia na temat całej sprawy. Do tych facetów w biurze dociera mnóstwo informacji. Często są to spekulacje, których nie przekazuje się rodzinom zaginionych, by nie budzić złudnych nadziei. Dla mnie to mogą być cenne wskazówki. Ja w tym czasie pojadę do San Diego. Będziemy się posuwali krok po kroku. Trochę już rozpytywałem. Szefem Biura MIA jest pułkownik Elliot Friedman. Pogadajcie z nim.

   Duńczyk schylił się i spomiędzy nóg wyciągnął na stół swojego notebooka. Po chwili wystukiwał kryptonim nowej operacji: ZAGINIONY SZCZENIAK.

  

 

   ROZDZIAŁ DRUGI

  

  

   Wniosek był logiczny: znaleźć posłańca, by przez niego dotrzeć do nadawcy.

   Ale gdzie rozpocząć poszukiwania? Oczywiście tam, gdzie posłaniec dostarczył przesyłkę.

   Creasy siedział w przeładowanym meblami saloniku domu w San Diego i sączył Budweisera. Naprzeciwko niego siedziała para starych ludzi. Pili kawę, a ich twarze wyrażały zakłopotanie i niepokój.

   - Mamy pewne oszczędności, panie Creasy, no i emerytury - zaczęła kobieta. - Możemy panu coś zapłacić...

   Creasy zupełnie świadomie był brutalny: - Pani Bentsen, normalnie za takie zlecenie wzięlibyśmy z góry sto tysięcy dolarów i o wiele więcej na koszty operacji. Ale sytuacja nie jest normalna. Mam zamiar poświęcić dwa tygodnie w celu zaspokojenia własnej ciekawości. Tak się składa, że po ostatnich dwóch operacjach nie mam problemów finansowych. Od państwa oczekuję nie pieniędzy, lecz informacji. Macie pogrzebać w pamięci, wydobyć z niej wszystkie szczegóły i dokładnie opisać mi człowieka, który wam dostarczył znaczek identyfikacyjny syna.

   Marina Bentsen miała twarz wychudłą, wąską, ale oczy żywe, spojrzenie inteligentne.

   - Azjata - zaczęła mówić w pełnym skupieniu. - Co do tego nie ma wątpliwości. W San Diego jest kilka azjatyckich skupisk. Spora kolonia chińska, japońska, koreańska, no i oczywiście wietnamska. Trudno ich rozróżnić. Nie tylko trudno rozpoznać narodowość, ale i wiek. Ten człowiek nie był młody. Powiedziałabym, że między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką... Nie miał pomarszczonej twarzy. Włosy oczywiście czarne, i raczej krótkie, przedziałek pośrodku. Oczy małe i bardzo ciemne. Nos nieco haczykowaty. I bardzo wąski podbródek. Miał na sobie ciemnoniebieskie spodnie i jasnoniebieską wiatrówkę. Tenisówki. Kiedy odchodził, zauważyłam, że lekko utyka.

   - Na którą nogę?

   - Wolał się wspierać na lewej.

   - Jest pani bardzo spostrzegawcza, pani Bentsen.

   Po raz pierwszy wąskie usta na wychudłej twarzy drgnęły w leciutkim uśmiechu. - To chyba dlatego, że maluję...

   - Pani jest malarką?

   Wskazała ściany saloniku. Creasy zaczął przyglądać się obrazom. Pięć krajobrazów i jeden portret młodego mężczyzny. Creasy rozpoznał Jake'a Bentsena. - Bardzo dobre obrazy, a podobieństwo do syna uderzające.

   - Rozpoznał go pan? - zapytała pełnym smutku głosem.

   - Tak. Ale potrzebne mi będą fotografie, które powiększę.

   - Mamy ich dużo. Zrobiliśmy już powiększenia i sporo odbitek dla Biura MIA. - Ojciec Jake'a podszedł do biurka, otworzył szufladę i wyjął dużą kopertę.

   Creasy obejrzał z dziesięć powiększeń, dwadzieścia na dwadzieścia pięć i z aprobatą skinął głową. - Czy potrafiłaby pani narysować z pamięci posłańca?

   Leciutko się uśmiechnęła. - Zrobiłam to tego samego wieczoru, kiedy tu był.

   Mąż, który już wracał na swój fotel, zawrócił do biurka i po chwili podał Creasy'emu rulon w elastycznej opasce.

   Po rozwinięciu go, Creasy ujrzał wyrazisty szkic węglem. Twarz wydawała się żywa, a ponad wydatnymi kościami policzkowymi gorzały małe czarne oczy. Para starszych ludzi przyglądała się Creasy'emu, który ze skupieniem studiował portret.

   - Czy jest pani pewna podobieństwa? - spytał wreszcie.

   - Absolutnie. Ta twarz wyryła się w mojej pamięci. Pracowałam nad tym przez pół nocy. Zaręczam panu, że to twarz posłańca.

   Creasy powrócił do kontemplacji portretu.

   - Czy to panu pomoże? - spytał mężczyzna.

   - Ja znam tego człowieka, panie Bentsen - odparł cicho Creasy.

   Zapadła cisza, którą przerwała Marina Bentsen wykrzykując podniecona: - A więc to panu pomoże!

   - Tak i nie - odparł Creasy.

  - Nie rozumiem?

   Creasy postukał palcem w portret.

   - Podobnie jak wasz syn, ten człowiek nie powinien już żyć.

   - Skąd może pan być pewien? - spytał mężczyzna.

   - Bo ja go zabiłem.

  

 

   ROZDZIAŁ TRZECI

  

  

   Po wyjściu Creasy'ego Bentsenowie przez wiele minut siedzieli w milczeniu. Wreszcie kobieta wstała i podeszła do biurka w rogu. Wróciła na swoje miejsce, niosąc pudełko od butów. Postawiła je na stole, otworzyła i wyjęła pakiet kopert przewiązanych żółtą wstążeczką. Wiedziała dokładnie, o który list jej chodzi. Przekartkowała pakiet i wyjęła właściwą kopertę. Kartki papieru zaszeleściły. Mąż czekał cierpliwie, aż żona znajdzie odpowiedni akapit.

   @Moja jednostka wykonuje PDZ (patrole dalekiego zasięgu) na terytorium Wietkongu - zaczęła czytać. - Taki patrol może trwać wiele dni, albo nawet i tygodni. Zupełnie inaczej niż w tych jednostkach, które udają się na czterdziestoośmiogodzinny spacerek i dostają gorące śniadanka dowożone przez helikoptery. Mamy niebezpieczne zadania, ale zbytnio się nie martwcie. Jesteśmy elitarną jednostką. Dobrze wiemy, co i jak robić. Głównym naszym zadaniem jest rozpoznanie, czasami jednak natrafiamy na przeciwnika. Wymiana ognia jest wtedy krótka i ostra. Dotychczas jesteśmy górą, chociaż mieliśmy paru rannych. Do naszej jednostki przydzielono kilku "nieoficjalnych". Tak nazywa się najemników. Nie wolno mi mówić, skąd oni są, ale jedno mogę powiedzieć: brali udział w wielu wojnach i przy nich jesteśmy żółtodziobami. Ale uczymy się szybko.

   Kobieta westchnęła i czytała dalej:

   @Zaprzyjaźniłem się trochę z jednym z tych nieoficjalnych. Może to za wielkie słowo "zaprzyjaźniłem". Zbliżyliśmy się. Wydaje mi się, że on w ogóle nie ma przyjaciół. Krążą na jego temat różne plotki. Podobno był we francuskiej Legii Cudzoziemskiej i bił się wszędzie, gdzie było można. Ma okropnie pokiereszowaną twarz. Opowiadają, że brał udział w wojnach w Biafrze i w Kongo. Ale jak go o coś spytać, to wzrusza ramionami i mówi, że nie pamięta. Ja jestem tutaj najmłodszy w naszej jednostce i niektórzy z moich kolegów dają mi to odczuć. Czasami w bardzo przykry sposób. Ale nie on. On traktuje mnie serio. Czasami uczy mnie różnych sztuczek w terenie, sposobu używania broni i różnych innych rzeczy. Wie o wiele więcej niż wszyscy nasi podoficerowie i porucznik. I kiedy od czasu do czasu udziela rady, to należy jej słuchać. Jeśli mamy jakieś potyczki, to staram się trzymać blisko niego. To chyba naturalne. I tak mi się coś wydaje, że on wie o tym. Nie mam nic konkretnego na poparcie takiego wrażenia. Podpowiada mi to intuicja. Chciałbym być jego prawdziwym przyjacielem. Nazywa się Creasy.

   Kobieta złożyła list i schowała z powrotem do koperty. Z pakietu wyjęła inną kopertę, z niej list i znowu zaczęła na głos czytać:

   @Właśnie wróciliśmy z kolejnego PDZ z miejsc położonych daleko na Północy. Nigdy sobie nie wyobrażałem, że można tak się zmęczyć. Zupełnie opadłem z sił. Szedłem chyba tylko dlatego, że szli inni. Może taki jest właśnie mechanizm. Wszyscy patrzą na wszystkich, czyhają na pierwszego, który się załamie, żeby mieć wymówkę. Tym razem nie mieliśmy kontaktu z "Charlie'em" (już wiecie, że tak nazywa się tych z Wietkongu), ale wydarzyło się coś bardzo interesującego. Otrzymaliśmy zadanie rozpoznania pewnej doliny i znajdującej się tam wioski. Weszliśmy do wioski o świcie i zabraliśmy ich wójta na przesłuchanie. To jest brudna wojna, sami dobrze o tym wiecie, i nie zaskoczy was, jeśli powiem, że przesłuchania bywają brutalne. Dobrzy faceci, to znaczy my, nigdy takich rzeczy nie robią. Zawsze towarzyszy nam paru żołnierzy z armii południowowietnamskiej, żeby tłumaczyć i wykonywać tę brudną robotę. Ale tym razem okazało się, że ten wójt był wykształcony i mówił po francusku. Nasz porucznik jakoby zna francuski, ale chyba słabiutko, bo wójt prawie nic nie rozumiał. Porucznik się wściekał i kazał naszym Wietnamcom przepytywać wójta. Ale Creasy ich powstrzymał i odbył z wójtem długą rozmowę po francusku. Tak, ten Creasy chyba był legionistą. Rozmowa dobrze im szła. Wójt uśmiechał się, a potem to nawet głośno się śmiał. Creasy powiedział porucznikowi, że wie już wszystko, co trzeba. Jeszcze kilka słów zamienił z wójtem i potem pobił go do krwi. Strasznie go pobił. Nie połamał mu żadnych kości, ale wójt spływał krwią. Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego to zrobił. Nawet porucznik był zaskoczony. Przecież wójt z nami współpracował. Większość naszych doszła do wniosku, że Creasy jest po prostu sadystą i chciał się zabawić. Nie mogłem w to uwierzyć. Tego wieczoru po kolacji poszedłem do Creasy'ego i zapytałem, dlaczego to zrobił. Odpowiedział mi, żebym raz skorzystał z szarych komórek i zastanowił się. Myślałem przez parę dni i wreszcie wymyśliłem. Już wiedziałem, o co chodziło Creasy'emu. Znajdowaliśmy się głęboko na zapleczu wroga. Nie było wątpliwości, że kiedy następnym razem jakaś jednostka Wietkongu trafi do tej wioski, to się dowie, że tam byliśmy i zacznie przepytywać wójta. Jeśliby był zdrów i cały, wzbudziłoby to ich podejrzenia. I podejrzenia byłyby jeszcze większe, gdyby został tylko powierzchownie pobity. W tym wszystkim najdziwniejsze jest to, że Creasy nie ujawnił powodów swego zachowania ani mnie, ani nikomu innemu. Creasy jest dziwny. Żyje własnym wewnętrznym życiem.

   I ten trzeci list powędrował z powrotem do koperty. Kobieta wybrała z pakietu następny, a zarazem ostatni list pełen zachwytów. Jake ukończył właśnie sześciotygodniowy kurs saperski. Wiedział teraz świetnie, jak się kładzie miny i jak się je rozbraja. Ta nowa specjalność, uzupełniająca zdobyte poprzednio, przyniosła mu awans na "specjalistę pierwszej klasy". Kobieta pamiętała, jak oboje z ojcem byli dumni, gdy otrzymali ten list - jakby Jake dostał promocję z wyróżnieniem na Harwardzie.

   Ale po trzech tygodniach przyszło pismo z Pentagonu. Z MIA. Nastąpiły miesiące wyczekiwania i modlitw, nadziei, że nadejdzie wiadomość, iż syn żyje, choć jest w niewoli. Dwadzieścia sześć lat oczekiwania.

   Mężczyzna wstał, z rąk żony delikatnie wyjął pudełko po butach, zaniósł je do biurka, schował do szuflady i zamknął ją na kluczyk.

  

 

   ROZDZIAŁ CZWARTY

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin